środa, 20 grudnia 2017

Apoteoza potrzebności rzeczy (nie)potrzebnych i (nie)pięknych


Przedświąteczne szaleństwo zakupowe właśnie zmierza do finału. Czas, gdy kupujemy od groma umiarkowanie potrzebnych i zupełnie zbędnych rzeczy właśnie osiąga zenit. W ubiegłopiątkowe przedpołudnie przemierzałam galerie handlowe. Przeciskałam się między marketowymi stojakami i koszami wypełnionymi po brzegi rozmaitym towarem. Mnóstwem towaru. Do tego w tle rozbrzmiewały piosenki z dzwoneczkami, dziewczęta w strojach anielic, choinki, światełka. Atmosfera prawdziwie świąteczna, rozpylona nad sklepem niczym zapach z atomizera,  miała mnie stymulować do wybierania znacznie większej liczby rzeczy, niż wcześniej planowałam. Bezrefleksyjne kupowanie, uleganie marketingowym przekazom, że nieustannie potrzebujemy nowych i jeszcze bardziej nowych przedmiotów stało się codziennością i natręctwem naszego czasu, nie tylko przedświątecznego. Mogłoby się wydawać, że łatwość, z jaką wymieniamy rzeczy na kolejne, świadczy o nieprzywiązywaniu się do nich, ale to tylko pozór, bo jest dokładnie odwrotnie, jesteśmy od nich uzależnieni. Uzależnieni od nadmiaru i niepotrzebności. I ten ulewające się z koszy towary, zamiast zachęcać mnie do zakupów, zaczął potęgować w mnie przekonanie o ich zbyteczności. To nie pierwszy raz, gdy myślę sobie, że toniemy w rzeczach, że często one nie tyle otaczają nas, ile oklejają i zabierają przestrzeń. I nie pierwszy to raz, gdy zadaję sobie pytanie, po co mi to, czy tamto i czy na pewno tego potrzebuję. Niby nic odkrywczego, jednak w świecie, w którym większość przedmiotów i sprzętów jest jednorazowego użytku, a na tym krótkim terminie przydatności opiera się spora część gospodarki, te pytania mogą okazać się szkodliwe społecznie.
Ten przedpołudniowe refleksje wróciły do mnie późnym południem podczas wernisażu wystawy w Muzeum Etnograficznym  „(Nie)potrzebne, (nie)piękne, (nie)cenne. Reaktywacja rzeczy”. Wystawy, która czyni bohaterami przedmioty, a dokładniej ich drugie życie. Cofa nas w czas, gdy rzeczy naprawiano. Pęknięte dzbanki drutowano, wytartą odzież cerowano. Gdy nieco zużyte przedmioty, zamiast trafiać na śmietnik,  zyskiwały nowe funkcje lub ulegały przetworzeniu, stając się częścią nowych sprzętów, czy nieoczywistych ozdób. Pomysł i czas tej ekspozycji wydaje się niezwykle trafiony. Z jednej strony można się nieźle ubawić, oglądając, jakie cuda wyczarowywano z drutów, kawałków opon, blaszek i czego tam jeszcze. Z drugiej strony, czytając opisy poszczególnych obiektów, wzruszyć. Bo ogromną siłą tej wystawy są właśnie opisy prezentowanych rzeczy, to one nadają kontekst i sens. Historie przedmiotów, to też opowieści o ludziach i ich losach. Gdy patrzy się pobieżnie na kolorową chustę w gablocie, można zachwycić się oryginalnym, orientalnym wzorem. Jednak gdy się jej przyjrzymy bliżej, to zobaczymy misterne połączenie tkanin i ściegów. Efekt wielu godzin pracy nieznanej, ubogiej komornicy z Kujaw, która na przekór biedzie postanowiła spełnić swoje marzenie i sama wykonała nie zwyczajną chustę, ale dzieło sztuki. I takich historii jest tam więcej. Zatem jeśli komuś w tej świątecznej bieganinie potrzeba chwili oddechu od nadmiaru, polecam wystawę w Muzeum Etnograficznym. Tam rzeczy do nas mówią, nie przytłaczają.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  19.12.2017

czwartek, 14 grudnia 2017

Toruńskie instytucje kultury do wygrania


Przeciętny użytkownik, kupując urządzenie, czymkolwiek by ono nie było, niewiele zastanawia się, wedle jakich zasad i dlaczego dany sprzęt funkcjonuje. Ma grać, dzwonić, jechać, czy co tam jeszcze. Co powoduje, że tak się dzieje, o to mniejsza. W centrum zainteresowania są jakość i cena oraz ich wzajemne relacje. I dylematy, czy tanie może być dobre, czy cena faktycznie stanowi o prawdziwej wartości. Każdy przeciętny użytkownik kupujący urządzenie pewnie liczy się z tym, że im taniej, to z jakością może być potem różnie. Ale po co przepłacać, skoro można mieć za mniej. A to, że obudowa pęknie po pierwszym tygodniu, czy padnie bezpiecznik i okaże się, że to model jednak wybrakowany, cóż, zawsze jest jakieś ryzyko. Podobnie czasem bywa z przetargami, gdzie istotnym kryterium wyboru jest właśnie cena.
Prawdopodobnie dla przeciętnego mieszkańca naszego miasta mało istotne jest, w jaki sposób zarządzane są lokalne instytucje kultury, ważne by dobrze funkcjonowały. Dlatego nie sądzę, żeby jakieś większe poruszenie mogła wywołać informacja, o tym, że magistrat zamiast konkursów dyrektorskich ogłosił przetarg na zarządzanie Dworem Artusa, Toruńską Agendą Kulturalną i Centrum Kultury Zamek Krzyżacki. Jeśli przy tym dołożyć komunikat, że zmiana ta, to nie dość, że nowoczesna, to jeszcze przyniesie bardziej atrakcyjny program artystyczny przy optymalizacji kosztów, to tym bardziej trzeba się cieszyć z innowacji, a nie węszyć zagrożenie. Do tego w końcu kulturą toruńską będzie mógł zająć się każdy, bez względu na kompetencje i to wszystko dla dobra odbiorców, czyli nas mieszkańców. Było dobrze, będzie lepiej. Lepiej, czyli jak? Przede wszystkim taniej oraz atrakcyjniej i naturalnie dla większej liczby odbiorców. Takie parametry wcale niekoniecznie wskazują na to, że toruńska kultura instytucjonalna będzie nadal w przyszłości utrzymywać swoją wysoką i cenioną pozycję. Czy będzie tam jeszcze miejsce na eksperymenty artystyczne, wydarzenia niszowe, działania niedochodowe? Czy nadal istotna będzie kulturotwórcza rola tych instytucji? Wątpliwości można mnożyć dalej, ale nie w tym rzecz. To, że magistrat chce sprawdzić, jak będzie działała instytucja kultury w nowym modelu zarządzania, jest jak najbardziej chwalebne i może być faktycznie ożywczym impulsem. Tylko dlaczego przeprowadza eksperyment na trzech placówkach jednocześnie? Czy rzeczywiście chodzi tu o nową jakość w kulturze? Czy tylko o oszczędność i to ona jest głównym motorem zmiany? A co, jeśli ten eksperyment nie powiedzie się? Cóż, zawsze jest jakieś ryzyko.
Nieomal w tym samym czasie, gdy pojawiło się ogłoszenie przetargowe na zarządzanie trzema instytucjami kultury, wystartowała toruńska edycja „Monopoly”, gdzie każdy może sobie kupić Dwór Artusa, Krzywą Wieżę, czy Zamek Krzyżacki, wystarczy wyrzucić odpowiednią liczbę oczek na kostce i mieć w banku dostateczną liczbę banknotów. Proste. Patrząc na kierunek zmian w prowadzeniu instytucji kultury w naszym mieście, można ulec złudzeniu, że zarządzanie kulturą to właśnie taka prosta gra, nic tu się nie da schrzanić i potrafić może to każdy. Nic tylko rzucać kulturalną kostką. A co z tego wyjdzie?  Żeby tylko nie było jak w grze, że to loteria.


Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  12.12.2017

środa, 6 grudnia 2017

„Toruń, którego nie ma” pojawi się w Książnicy Kopernikańskiej

Myślę, że każdemu z nas zdarza się, tłumacząc komuś lokalizację nowego sklepu, kawiarni czy pubu, użyć formuły: „to jest tam, gdzie był/była/było”. Czasem, żeby naprowadzić na punkt, o którym mówimy, trzeba odwołać się do kilku szyldów wstecz, by wyświetlić właściwy obraz w czyjeś pamięci. Tak jakbyśmy z czasu teraźniejszego odklejali poprzednie, minione etykiety przytwierdzone do miejsca, dotykali w nieistniejącej, a wciąż pamiętanej rzeczywistości. Niejednokrotnie taka spontaniczna retrospekcja uruchamia dalsze drążenie. Kilka dni temu w rozmowie ze znajomym, któreś z nas rzuciło: „a pamiętasz, co tam było wcześniej?” I to zdanie zabrało nas w wirtualny spacer po ulicy Szerokiej i lokalach gastronomicznych, których już nie ma, a jednocześnie istnieją w pamięci, jakby tworzyły kawałki, elementy równoległego, minionego miasta. Ta mała przebieżka po czasie wcale nie tak odlegle przeszłym, uświadomiła mi, jak często po cichu, bezpowrotnie, bez pożegnań i niezauważalnie znikają miejsca. Można by nawet ulec złudzeniu, że to specyfika naszego, pośpiesznego czasu. Nic bardziej mylnego, nieśmiertelna mądrość greckiego filozofa mówi, że jedyną stałą rzeczą jest zmiana i zawsze tak było. Czy możliwe jest odtworzenie tego, jak wyglądało miasto dziesięć, dwadzieścia lat temu? Wydaje się, że tak, bo to nie tak dawno. Tylko czy na pewno? Często są to wycinki, fragmenty. A gdyby cofnąć się w czasie jeszcze dalej tam, gdzie często nie sięga już nasza pamięć?
Katarzyna Kluczwajd w książce „Toruń, którego nie ma” właśnie to robi, zaprasza nas do miasta, które istnieje już tylko w eterycznej przestrzeni wspomnień. Oprowadza nas po Toruniu XIX i XX wieku.  Autorka przywraca pamięć miejsc, budynków, pomników, których ślady zatarły strumień czasu, a zachowały się w pamięci i w fotografii. Całość skomponowana jest bardziej w album niż gruntowne historyczne opracowanie. W książce znajdziemy sporo ilustracji, między innymi niepublikowane wcześniej fotografie ze zbiorów prywatnych, co jest sporym walorem. Zobaczymy tam nasze miasto, które niegdyś tworzyła wielonarodowa i wielowyznaniowa społeczność. Wyszynki, fotoplastykony, teatry świetlne, do tego latające machiny, hale sterowcowa i balonowa, brzmi to dziś nieco egzotycznie. Historyczne zmiany pomników, ulic i bohaterów, ale i historyczna ciągłość, jak w przypadku tak zwanego szkolnego zagłębia, czyli ulicy Sienkiewicza, na której przedłużeniu z czasem powstał kampus UMK. To, co zostało po czasach pruskich, przeplata się z tym, co przyniosło miastu odzyskanie niepodległości. Książka napisana jest w języku polskim i niemieckim, co też jest śladem naszego miejskiego dziedzictwa, którego nie da się wydrapać ani zamalować, jak szyldu na budynku. „Toruń, którego nie ma” lub też „Thorn, das es nicht mehr gibt” to pamięć i jednocześnie wypełnione zobowiązanie, by ją strzec i pielęgnować.
Premiera książki „Toruń, którego nie ma” odbędzie się dziś o godzinie 18:00 w Książnicy Kopernikańskiej. Tam też będzie można spotkać się z autorką, Katarzyną Kluczwajd, która zapowiada, że zaprezentuje materiały i wspomnienia, które nie pomieściły się w tym tomie. Dodatkową atrakcją będzie losowanie książek wśród gości wieczoru.


Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  05.12.2017

środa, 29 listopada 2017

Listopad mniej apatyczny dzięki Katarzynom


Nie wiem, co teraz śpiewają przedszkolaki, ale za moich czasów najbardziej popularna była piosenka o tym, że kto w Toruniu mieszka, ten wesoło się śmieje, je toruński piernik i dobrze mu się dzieje. Radość, jedzenie i dobrostan nie wynikały jedno z drugiego, funkcjonowały niezależnie, bo to miejsce, genius loci emanowało taką energią i równowagą. Kilka dni temu spotkałam na Rynku Staromiejskim znajomego przewodnika wycieczek. Zatrzymaliśmy się, by porozmawiać. Staliśmy i patrzyliśmy na przemieszczających się po rynku ludzi w liczbie bardzo umiarkowanej. Czy byli przesiąknięci piernikowym szczęściem? W listopadzie? Staliśmy i rozmawialiśmy, pewnie ulegając nastrojom tegoż listopada, nasza dyskusja popłynęła w kierunku, dlaczego nie jest wcale tak dobrze, choć przecież jest tak świetnie i fantastycznie na Starówce. Niby były tłumy i padły kolejne rekordy w liczbie przybywających, a w wysokim sezonie chwilami to nawet palca nie można było wcisnąć na deptaku, nie mówiąc o szybkim przez niego przejściu. Niby wszyscy ci, których działalność nastawiona jest głównie na przyjezdnych, mogli być zadowoleni z sezonu, bo promocja miasta silnie oddziałuje, przyciągając im klientów, których chodziło ulicami całkiem sporo. To teraz raczej jest pustawo. I można odnieść wrażenie, że Stare Miasto zaczyna dotykać coraz wyraźniej syndrom sezonowości, znany z miejscowości letniego wypoczynku, zimowy letarg. Naturalnie bardzo daleko nam do obrazka, który zobaczyłam  kiedyś, odwiedzając Mikołajki w lutym, gdzie w centrum nie było żywego ducha, a większość witryn sklepowych przykrywały dykty. Ale to, że ubywa mieszkańców w dzielnicy, a ulice wypełniają głównie przyjezdni, widać dopiero w chwili, gdy tych drugich brakuje. Oczywiście za kilka dni zabłyśnie świąteczna iluminacja i brak świateł w oknach na piętrach też już nie będzie aż tak wyraźny, jednak nie zmienia to faktu, że ludzie z dzielnicy znikają, a co za tym idzie życie również, szczególnie poza sezonem letnim. Ech, gdyby tak można było rozłożyć te tłumy równomiernie na cały rok, na każdy miesiąc, tak sobie w tej rozmowie wzdychaliśmy. Wszyscy byliby zadowoleni i pełni piernikowego szczęścia nawet w listopadzie. I gastronomicy i przewodnicy i nawet mieszkańcy. Nic tylko szukać pomysłów, jak do tego idealnego stanu równowagi znaleźć ścieżkę. Nierealne. Na razie nie, choć myślę, że wcale nie niemożliwe. Stać tak się może szybciej niż myślimy. Wchodzący za kilka miesięcy zakaz niedzielnego handlu może właśnie taką zmianę wymusić. Tylko że nadal daleko tu do równowagi. Choć może się okazać, że to pierwszy do niej krok.
A wracając do listopada, to co zrobić, by wnieść w tym czasie więcej życia w staromiejskie ulice? Choć nie jest to takie oczywiste, to okazuje się, że postawić na Katarzyny. Osobie, która wymyśliła, by z imienin patronki piekarzy zrobić miejską imprezę, należą się duże brawa. Pomysł może wydawać się komuś banalny, a niewykluczone, że i inspirowany słynnym zlotem Krystyn, to jednak w tej prostocie scala wiele wątków toruńskich i ma ogromny potencjał na jesienne ożywienie. No i łączy w sobie radość, jedzenie i dobrostan.



Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  28.11.2017

poniedziałek, 27 listopada 2017

Emigracyjna sztafeta pokoleń w „Cichej nocy”

W „Cichej nocy” Domalewskiego możemy przejrzeć się jak w lustrze. I nie ma znaczenia, że zabiera nas w ten „dzień, bardzo ciepły, choć grudniowy” na wieś, na prowincję, do Polski B, gdzie grzęźniemy po kostki w błocie, bo poszczególne sekwencje i sceny tej kolacji mogłyby być równie dobrze odtwarzane w wielu innych domach niekoniecznie tych z obrzeży mapy. Choć początkowo możemy dać się zwieść i ulec złudzeniu, że reżyser wprowadza nas do tej samej rzeczywistości, którą znamy z filmów Smarzowskiego, kadry z błotem czy płonącym na odludziu domem wydają się wręcz cytatami, automatycznym skojarzeniem, to jednak jest to tylko estetyczny pozór. Świat, w który wchodzimy, wprawdzie daleki jest od idyllicznych odświętnych obrazków z dzwoneczkami w tle, ale trudno też tu mówić o brutalnej patologii. Jest to coś pośrodku, jakaś wypadkowa, średnia. Zwykła, przeciętna rodzina skoncentrowana na corocznie odtwarzanych czynnościach świątecznych. Tak jak zawsze było, tak po wierzchu, bez refleksji, bo trzeba, tak być powinno. Rytuały, które spinają w całość rodzinę, gdy wszyscy nagle spotykają się jednocześnie w tej samej przestrzeni, są razem. Każdy zna swoje miejsce i zadanie, gładko wchodzi w rolę graną w rodzinnym kole. Niby najbliżsi, a każdy jakby trochę osobny, schowany za maską. Niby gwar i sporo słów fruwa nad głowami, a o niczym istotnym się tam nie rozmawia. Dowcipy, przytyki, strofowania. Nie znamy tego? Wódka leje się przy stole i poza nim, podchmielony dziadek wywołuje politowanie, rubaszny wujcio pożartuje, mąż tyran przyłoży żonie nie tylko werbalnie, ale i fizycznie, gdy ma ona odmienne zdanie, chwilę później bracia staną w obronie siostry, po czym poturbowanego szwagra posadzą, jakby nigdy nic przy stole. Ot, rodzinne sytuacje, a ostatecznie i tak usta całej familii ułożą się w podobny, wesoły uśmiech do pamiątkowej fotografii. Do tego obowiązkowo słowa o narodzinach w Betlejem odczytywane przy wtórze znudzonych min nastolatków i kolęda. Tytułowa „Cicha noc” fałszowana na skrzypcach przez młodszą siostrę bohatera jest symbolicznym podsumowaniem tej kolacji. Rozmowy istotne toczą się gdzieś na boku, na ławce przed domem, w garażu. To nie tak, że tylko pozory łączą tę rodzinę. Niewypowiedziane żale i pretensje mieszają się z czułością i troską. Prawdziwe relacje i bliskość są kameralne, intymne, trochę nawet jakby wstydliwe. Są tam też tajemnice i urazy, rysy i pęknięcia.
Główny bohater podobnie, jak jego ojciec uczestniczy w emigracyjnej sztafecie pokoleń za chlebem. Jednak dla niego to nie zarobkowy stan przejściowy z odkładaniem życia na potem. On nie chce powielać błędów ojca, chce prawdziwego życia i autentycznych relacji. Teraz już. Gdy przyjeżdża do domu na święta, to nie po to, by spędzić ten czas z rodziną, on ma do załatwienia interes. Tę wigilię może jeszcze odbębnić jak co roku, by potem żyć szczęśliwie w świecie bez błota i pozorów. Ta wizja lepszego życia okazuje się równie krucha i ulotna, niczym marzenie o idyllicznych, magicznych świętach, które wielu nosi gdzieś w wyobraźni, a co roku siada przy stole i rytualnie odgrywa dobrze znaną sobie rolę, by nie naruszać porządku i ładu wspólnoty. By było jak zawsze. Tyle że skazuje to na emigrację, jeśli nie faktyczną, to tą wewnętrzną.
 
Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  21.11.2017

niedziela, 19 listopada 2017

Klient czy złodziej? Kim jesteśmy dla ochrony w sklepie

Kilka dni temu opowiadałam znajomym ubrane w anegdotę zdarzenie z nowo otwartego sklepu znanej sieci kosmetycznej. Jak to zachęcona promocjami weszłam tam, nie spodziewając się, że prawie od progu będę dla ochrony bardziej potencjalnym złodziejem, niż klientką. Opowieść spointowałam nieco żartobliwie stwierdzeniem, chcecie zobaczyć, jak czuje się bezpodstawnie oskarżana osoba, mała psychodrama w tamtym sklepie na to pozwala.  Po mojej historii nikomu nie było jednak do śmiechu, okazało się, że każdy miał za sobą podobne doświadczenie. Nikt nie przeżył sytuacji dosłownego upokorzenia związanego, choćby z przeszukaniem, ale kontrolujący wzrok i postawa ochroniarza, niejednokrotnie skutecznie odstraszała nie tyle od kradzieży, której nikt nie planował, ile od zakupów, które były właściwym celem wizyty w danym sklepie. W rozmowie przewijały się te same sieci spożywcze i kosmetyczne. Gdy weszłam na fora internetowe, by przyjrzeć się, czy to faktycznie jest problem, tylko utwierdziłam się w przekonaniu, że gdyby zrobić badania, to mogłoby się okazać, że 99,9% klientów, choć raz podczas zakupów poczuło się w sklepie jak potencjalny złodziej. A gdyby wpuścić takie zapytanie w media społecznościowe z hasztagiem na przykład jazłodziejw skala oznaczeń mogłaby przyćmić wiele akcji promocyjnych tychże sklepów. To dlaczego jako klienci na to pozwalamy? Oczywiście jasne jest dla mnie, że kradzieże w sklepach są udręką sprzedawców i mają oni prawo chronić się przed stratami, ale czy kosztem klientów? A może sami sobie jesteśmy winni?
W tym samym czasie ogólnopolskie media obiegła historia pani, która rzekomo pomyliła się przy ważeniu pierogów i oszukała sklep na kwotę 1,14 zł. Wydźwięk medialny całej afery koncentrował się na niewspółmiernych do przewiny szykanach, a także próby usprawiedliwienia jej postępowania i bagatelizowania zdarzenia. Co do przesady w zastosowanych środkach przymusu bezpośredniego pełna zgoda, a o winie orzeknie sąd. Ale czy faktycznie powinniśmy wzruszać ramionami, że to tylko złotówka, innym razem, że tylko batonik, czy garść orzechów? Czy społeczne przymykanie oczu na takie incydenty nie powoduje, że sami skazujemy się na to, że w każdym kliencie ochrona sklepów będzie widziała przede wszystkim złodzieja, a nie klienta? Choć z drugiej strony, pewnie tak czy siak, będzie tak nas widziała, taka ich praca, niby.
 
Zatem czy jako konsumenci musimy się na to godzić, że wraz z przekroczeniem progu niektórych sklepów dostajemy etykietę „potencjalny złodziej”? Teoretycznie nie, zawsze przecież możemy pójść do innego. Ale czy czasem wabik akcji promocyjnych nie powoduje, że przymykamy oko, że zapominamy o tym, że pozwalamy na odcinanie nam kuponów z naszej godności. I niejednokrotnie może się okazać, że gdyby tę godność przeliczyć na złotówki, to w promocji, dla sklepu, jest ona warta zaledwie 1,14 zł. Może jednak warto wtedy powtórzyć za filmowym bohaterem: „do Bydgoszczy będę jeździł” i ominąć taki sklep szerokim łukiem. Ja tak robię. A Państwo?
 
Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  14.11.2017

środa, 8 listopada 2017

Region w obiektywie Toruńskich Spacerów Fotograficznych


Toruńskie Spacery Fotograficzne od ponad siedmiu lat po prostu chodzą i fotografują. Tyleż samo czasu niektórzy zastanawiają się, jak to jest możliwe. Nie samo chodzenie i fotografowanie, bo to nie takie trudne, ale fakt, że grupa wciąż istnieje, spotyka się, dyskutuje, wymienia doświadczeniami, realizuje wystawy, wspiera indywidualne projekty koleżanek i kolegów. Inicjatywy nie rozsadziły dotąd ani wewnętrzne napięcia, ani wkradająca się zwykle z czasem rutyna czy wypalenie. Na koncie mają trzynaście wystaw, właśnie zapraszają na kolejną, czwartą w tym roku. W planach mają też wydanie drugiego albumu ze zdjęciami członków grupy. Ciągłość, wytrwałość i konsekwencja, te słowa chyba najlepiej charakteryzują działalność Toruńskich Spacerów Fotograficznych. Trudno szukać podobnych inicjatyw z takim stażem. To unikat nawet w skali kraju. A wszystko społecznie bez żadnych komercyjnych pokus i pomysłów, że może by nieco zarobić na jakiś warsztatach, jakichś sesjach lub może innej aktywności. Osiemdziesiąt dziewięć wspólnych spacerów tematycznych po toruńskich dzielnicach i regionie dla samej przyjemności fotografowania. Chodzą tak regularnie raz w miesiącu w poszukiwaniu dobrego kadru. Zapisują na fotografiach historię zarówno tę, której ślady już znikają, jak i codzienne tu i teraz, które pisze się gdzieś obok nas na niedostępnych podwórkach. Detalom potrafią nadać rangę symboli, a kompozycjami nawiązywać do malarstwa. Bawią się formą, kolorem. Wyłuskują z przestrzeni, to co bywa niewidoczne dla przechodniów. Oglądając ich zdjęcia, można dostrzec, jak dokument miesza się z poezją obrazu i reportażem, jak burzą utrwalone skojarzenia z miejscem, czy budynkiem. Przez te siedem lat Toruń został dzięki nim tak szczegółowo i detalicznie obfotografowany, jak chyba nigdy dotąd. Pokazali, że nasze miasto, to nie tylko pocztówkowe ujęcia staromiejskiego gotyku, ale że inne dzielnice są również fotogeniczne, do tego często nieznane. Dzięki nim nieoczywistość miejskiego piękna, ubrana w różne stylistyki, zyskała na wartości. I to jest nie tylko największe osiągnięcie grupy, ale też ich wyróżnik.

Najnowsza wystawa Toruńskich Spacerów Fotograficznych wykracza poza Toruń i pokazuje tym razem również inne miasta województwa, Bydgoszcz, Chełmno, Chełmżę, Ciechocinek, Grudziądz, Inowrocław i Włocławek. To portret regionu w interpretacji czterdziestu pięciu autorów w ponad stu ujęciach. Wernisaż wystawy „Kujawsko-pomorskie w obiektywie” już dziś w Dworze Artusa o godzinie 18.30 w ramach Forte Artus Festival.

 Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  07.11.2017

środa, 1 listopada 2017

Dylemat prosto z mema – Halloween a może Dziady, Idioto

W połowie nauki w liceum dołączyła do mojej klasy dziewczyna, która przyjechała ze Stanów Zjednoczonych. Spędziła tam dzieciństwo i wczesną młodość, czas emigracji rodziców. Z racji, że uczyła się z pasją języka niemieckiego i chciała to kontynuować, dyrekcja szkoły uznała, że klasa z zaawansowaną nauką języka będzie odpowiednia dla osoby, która przyjechała przecież ze Stanów. Bardzo szybko okazało się jednak, że nie tylko odstawała poziomem, ale i nie rozumiała znaczenia najbardziej podstawowych słów. Zapytana przez nauczycielkę, co w taki razie robili tam na lekcjach tego języka, była bardzo zdumiona. Jak to co? Gotowali potrawy kuchni niemieckiej, przebierali się w stroje ludowe, uczyli tańców, wyszywali coś. To były bardzo fajne lekcje, bardzo je lubiła, te nasze raczej ją rozczarowały. Nie przywołałam tej anegdoty, by obśmiać metodykę nauki języka obcego za oceanem w początkach lat dziewięćdziesiątych, ale ta historyjka w zupełnie nieoczywisty sposób zawsze mi się przypomina, gdy zbliża się Halloween wraz z dyskusją za i przeciw. Może dlatego, że widzę, jak daliśmy się nabrać, podobnie, jak wspomniana koleżanka. Bo niby nic złego nie ma w tym, że zrobi się lampion z dyni, jakież to może być inspirujące. Albo, że w stroju wampira, czy białej damy pobiegnie się na imprezę lub po cukierki. Niby nic. Poznajemy obyczaje innych kultur, obrzędy, święta, a że tak po powierzchni. No cóż, jest zabawa, jest fajnie. Gorzej, gdy ktoś zapyta o rozumienie tego, co się robi i dlaczego. Wtedy zaczyna się trudniej, bo gdy sięgnąć głębiej do znaczenia halloweenowego obrzędu, jego źródła i istoty, może okazać się, że to, co naśladujemy, jest li tylko karykaturą i ma niewiele wspólnego z duchem święta. Dlatego lepiej pozostać na poziomie zabawy. I tam właśnie wolą zatrzymać się obrońcy Halloween i bronić tejże, odpierając śmiechem argumenty z jednej strony zatracania własnego dziedzictwa kulturowego, z drugiej natury zagrożeń duchowych. Bo cóż za sobą, poza radością, mogą nieść niewinne przebieranki nawet za najbardziej upiorne demony? Jeśli kogoś nie przekonują pozamaterialne argumenty przeciwników, to nie łudźmy się, że o nic poza zabawą tu nie chodzi. Chodzi zawsze o to samo, gdy nie wiadomo, o co chodzi. W tym halloweenowym zamieszaniu karykaturą jest nie ta cała przebieranka, ale fakt, że przyjęliśmy to święto nie swoje, za swoje, a bóg marketingu zaciera zachłanne ręce. I to mnie chyba najbardziej i śmieszy i smuci jednocześnie.
Dziś o godzinie 22:00 aktorzy Teatru im. Wilama Horzycy zapraszają na wyjątkowe, performatywne czytanie „Dziadów” części II Adama Mickiewicza. Dokładnie w noc dziadów, w czasie gdy, według ludowego przekazu, świat widzialny przenikają istoty z tego niewidzialnego, Guślarz słowami wieszcza wywoływać będzie duchy. To taka kulturalna przeciwwaga dla trykotowych kościotrupów. Zatem cytując internetowego mema: „Halloween? Dziady, Idioto!”
 
Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  31.10.2017

czwartek, 26 października 2017

Co nam przyniósł Rok Rzeki Wisły


Dokładnie rok temu zaczęło się od bitwy na rzece. A na Wiśle stanęła scena. To była tylko widowiskowa namiastka, zapowiedź tego, co czekać nas będzie przez kolejne miesiące Roku Rzeki Wisły w Toruniu i regionie. Potem już było tylko ciekawiej i intensywniej. Regaty, spływy, mistrzostwa, pikniki. Na wodzie scena zadomowiła się na dobre. Wystawy: „Dla żeglowania bezpiecznego. Święci patroni i sanktuaria wodniaków wiślanych”, „Wisła w dokumencie archiwalnym”, „Wiślanym szlakiem – nadwiślańskie krajobrazy”. Aż po kulminacyjny Festiwal Wisły. Imprezę, która oczarowała pomysłem i rozmachem oraz udowodniła, jak ogromny potencjał rekreacyjno-turystyczny, ale i kulturalny mamy na wyciągnięcie ręki ku rzece. Echa tego wydarzenia poszły w świat i podobno są miasta, które nam zazdroszczą tej realizacji. A to wszystko dzięki zapaleńcom z Kujawsko-Dobrzyńskiej Organizacji Turystycznej, przez których na tych kilka sierpniowych dni rzeka ożyła, zapełniła się, przyciągnęła tłumy i pokazał, to co niby jest oczywiste, ale nie dość eksponowane, że Wisła inspiruje, uczy, łączy i spaja region. Zatem nie ma się co dziwić, że prezydent Zaleski zamykając Festiwal Wisły, wyraził nadzieję, że impreza ta wpisze się do toruńskiego kalendarza letnich wydarzeń, jako cykliczna. Potencjał na rozkwit festiwalu jest spory. Determinacji organizatorom nie brakuje, co było widać w trakcie realizacji tej edycji. Tylko, czy nowa koncepcja zagospodarowania Bulwaru Filadelfijskiego będzie dawała możliwości rozwoju tej imprezie? Tu pojawiają się głosy, które nie są aż tak entuzjastyczne.
Rok Rzeki Wisły dobiega właśnie końca, a wraz z nim imprezy i wydarzenia tematyczne. Kilkanaście dni temu Centrum Nowoczesności Młyn Wiedzy w ramach przestrzeni „Rzeka” udostępniło piracki statek z zabawami edukacyjnymi. Najmłodsi będą mogli z niego korzystać przez najbliższy rok. Przed nami w listopadzie jeszcze otwarcie wystawy w Muzeum Historii Torunia „Toruń – życie nad Wisłą”, na której będzie można zobaczyć pocztówki, grafiki, zdjęcia oraz eksponaty z życia codziennego mieszkańców przedmieścia portowego. Niewykluczone, że ukaże się też jeszcze w tym roku publikacja inspirowana Wisłą i jej relacją z naszym miastem. I na tym chyba kończą się już obchody Roku Wisły w mieście. A co nam po nim pozostanie? Z pewnością dęby posadzone w Alei Wiślanej. Plaża na Kępie Bazarowej, która powstanie w przyszłym roku z budżetu partycypacyjnego. Niewykluczone, że wspomniany Festiwal Wisły powróci w drugiej edycji. Dobrze by było, żeby i scena na wodzie pojawiła się, jako stały element krajobrazu Bulwaru Filadelfijskiego w kolejnych sezonach letnich. Przeniesienie większości koncertów z Rynku Staromiejskiego, gdzie były bardziej utrapieniem niż urozmaiceniem, nad Wisłę, uważam za bardzo trafioną decyzję. Scena na wodzie była chyba jedną z ciekawszych lokalizacji letnich koncertów w ciągu ostatnich lat. Przede wszystkim zniknął estradowy chaos z Rynku Staromiejskiego. Bulwar stał się naturalnym amfiteatrem, który podczas koncertów gromadził regularnie całkiem sporą publiczność, a to jest niemały sukces. Dlatego może warto to kontynuować. Zatem wiele wskazuje na to, że Rok Rzeki Wisły może i się kończy, ale otwiera nowy rozdział w relacji miasto-rzeka. A o to chyba właśnie chodziło.
Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  24.10.2017

środa, 18 października 2017

„Kresy nowoczesne” Pszczółkowskiego w konkursie

Po książkę toruńskiego historyka Michała Pszczółkowskiego „Kresy nowoczesne. Architektura na ziemiach wschodnich II RP (1921-1939)” sięgnęłam niedawno, już po swojej letniej podróży do Wilna. I bardzo żałuję, że tak późno, bo z pewnością nieco inaczej patrzyłabym na tamto miasto. Podobnie z pewnością jest z turystami chodzącymi po Toruniu, że szukają głównie tego, co zobaczą wcześniej w przewodnikach, czyli tu, u nas, głównie gotyk, tam barok. Architektura modernizmu w miastach, które nie są najmłodsze, jest na planie bardzo dalekim, wręcz niewidocznym dla samych mieszkańców, jak również i włodarzy, a co dopiero przyjezdnych. Spacerując prospektem Giedymina, oczywiście rozpoznawałam styl architektoniczny budynków, ale zupełnie nie miałam świadomości, jakie historie kryją się w ich murach. Pewnie, gdybym wtedy znała anegdotę o tym, jak przedwojenny kasiarz Szpicbródka otwierał sejf mijanego banku, wówczas Pocztowej Kasy Oszczędności, i to jeszcze na zlecenie samego dyrektora tegoż banku, to bym niewątpliwie przystanęła tam nieco dłużej. A takie zdarzenie faktycznie miało miejsce. Tuż po otwarciu, gdy zaginęły klucze do skarbca, wojskowy samolot przetransportował kasiarza z więzienia do banku. Scena iście filmowa.
Ale „Kresy nowoczesne”, to nie tylko polska architektura modernistyczna z jednego Wilna. To zbiór wybranych siedemdziesięciu obiektów, które powstały w wielu miastach z siedmiu kresowych województw w latach międzywojennych. Znajdziemy tam między innymi urzędy, szkoły, banki, uzdrowiska, dworce, kościoły, teatry, hale wystawiennicze i osiedla mieszkaniowe. Pszczółkowski wykonał pionierską pracę, inwentaryzując obiekty, które dotąd były nie tylko poza naszymi granicami, ale też poza zainteresowaniem badaczy. Choć „Kresy nowoczesne” katalogowane są jako pozycja naukowa, bo autor zastosował w niej metodologię właściwą dla takich publikacji, to jednak książkę czyta się z przyjemnością właściwą dla tych popularnonaukowych. Poza opisem historycznym budynków, przywołaniem nazwisk architektów, ilustracjami fotograficznymi, można w tej książce znaleźć również historię ludzi tam mieszkających. Wniknąć w obyczajowość, w ówczesny świat lokalnej polityki, ale też i kultury. Ta książka burzy stereotypowe myślenie o architekturze wschodnich terenów II Rzeczpospolitej, ale i burzy też dzisiejsze myślenie o Kresach w ogóle. Już sam tytuł, w którym autor zestawia Kresy ze słowem nowoczesne, może powodować z jednej strony zdumienie, z drugiej zaciekawienie. I warto ulec tej drugiej.
 
„Kresy nowoczesne. Architektura na ziemiach wschodnich II RP (1921-1939)” Michała Pszczółkowskiego znalazły się w gronie dziesięciu publikacji zakwalifikowanych do konkursu „Książka Historyczna Roku” w kategorii „Najlepsza książka naukowa poświęcona dziejom Polski i Polaków w XX wieku”. Poza nagrodą, którą przyzna jury, jest i druga, którą czytelnicy wyróżnią jednego z autorów. Wybiorą go w internetowym plebiscycie. Głosować na historyczne publikacje można do końca października na stronie konkursu, www.ksiazkahistorycznaroku.pl. Na książkę toruńskiego autora również. Trzymajmy zatem kciuki za Michała Pszczółkowskiego i jego „Kresy nowoczesne”.


Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  17.10.2017

środa, 11 października 2017

Fikcja a toruńska rzeczywistości w kryminale Małeckiego


Jak się już nowego Małeckiego weźmie do ręki, to trudno go odłożyć. Takie jest moje doświadczenie po lekturze drugiej część z toruńskiej trylogii kryminalnej Roberta Małeckiego „Porzuć swój strach”. I to może być dla niektórych wystarczająca rekomendacja, by sięgnąć po tę książkę. Bo to znaczy nic innego, jak tylko, że fabuła jest intrygująca i prowadzona tak zręcznie, iż każdy kolejny zwrot akcji tylko podsyca czytelniczą ciekawość, że trudno odsunąć w czasie poznanie tajemnicy. A ta, zamiast ze strony na stronę nieco błyskać światłem w tunelu mrocznej historii, wydaje się pączkować i coraz bardziej gmatwać. Jednocześnie autor nie szarżuje z udziwnieniami czy naciąganymi efektami, by tę uwagę trzymać. Ktoś może powiedzieć, taka natura gatunku, każdy kryminał prędzej czy później dochodzi do takiego punktu, że czytelnik chce dowiedzieć się, kto zabił, względnie dlaczego. Niby tak. Tylko po co sięgać po kryminał, który zassie nas w połowie, gdy można wziąć taki, który już po pierwszym rozdziale nie pozostawia miejsca na oddech, a co dopiero ziewanie.

Przyznam szczerze, że początkowo po kryminały Małeckiego sięgnęłam kierowana bardziej lokalnym patriotyzmem, niż ciekawością kim tym razem będzie główny bohater tropiący zło. Może zbyt duża liczba przeczytanych powieści tego gatunku doprowadziła mnie do przesytu. Ale Toruń jako tło i miejsce akcji spowodował, że pochyliłam się nad losami i śledztwem dziennikarza Marka Benera, a nie odwrotnie. I jeśli dla kogoś taka perspektywa czytania tej książki może być zachętą, to również się nie zawiedzie. Małecki prowadzi swoich bohaterów po Toruniu, jaki znamy nie z cukierkowych katalogów, ale z dnia codziennego. I niczego nie patynuje większym brudem, niż jest w rzeczywistości, ani nie lukruje. Do tego granicę między fikcją literacką a światem realnym rozmazuje nieco, jakby bawił się z nami, wkręcał i puszczał do nas trochę oko. Do nas odbiorców z Torunia i tych, którzy nasze miasto znają. Toruński czytelnik przemieszczając się razem z bohaterem po mieście, będzie widział mimowolnie konkretne ulice i domy. Będzie wchodził razem z nim do konkretnego budynku na Rubinkowie, będzie widział konkretne twarze przywoływanych, prawdziwie istniejących osób. Będzie też w pamięci szukał miejsca, gdzie w okolicy Krzywej Wieży jest ta piwnica, w której zagnieździło się hazardowe zło. I wtedy może poczuć się złapany w małą zasadzkę i zobaczyć nad sobą uśmiechniętego autora, który mruga porozumiewawczo – no co, dałeś się nabrać, że to na serio, przecież to fikcja. Jeśli komuś z kryminałem nie po drodze, to choćby dla tych lokalnych smaczków warto sięgnąć po książki Małeckiego, bo poza głównym wątkiem dyskretnie przemyca również lokalne historie i anegdoty.

 Książka „Porzuć swój strach” ku mojemu zdziwieniu, zaciekawiła mnie na tyle mocno, że nie potrafiłam jej sączyć, czułam się wręcz zmuszona do tego, by pochłonąć ją łapczywie, w kilka godzin, od razu. I to spory komplement dla autora. Jednym słowem, Małecki wciąga i myślę, że nie powinno się przechodzić obok niego w księgarni obojętnie. Polecam i nie tylko ze względu na toruńskie akcenty w powieści.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  10.10.2017

czwartek, 5 października 2017

Stare Miasto powinno żyć ludźmi, nie tylko odwiedzającymi


Zastanawiałam się ostatnio nad tym, która z dzielnic w Toruniu jest najbardziej przyjazna do życia. Bo gdybym miała wyprowadzić się ze Starego Miasta, to dokąd? W jaki sposób sprawdzić to, w której części miasta żyje się najlepiej? Nie przypominam sobie, żeby ktoś w ostatnim czasie zbierał dane na ten temat, ale może coś mi umknęło i takie zestawienie istnieje? W różnych badaniach nad jakością życia w miastach i zadowoleniem mieszkańców, Toruń najczęściej plasuje się w pierwszej dziesiątce. Czyli patrząc z perspektywy szerszej, w ankietach wychodzi, że mieszkańcy mówią jesteśmy zadowoleni. A wchodząc już w obszar granic miejskich to, gdzie jest najlepiej w tym najlepszym miejscu na ziemi? Jakich użyć parametrów, by to znaleźć? Naturalnie to obiektywne wskaźniki, dają miastu pozycję taką, a nie inną w rankingu, więc w przypadku dzielnic powinno być podobnie. Ale czy za określeniem „przyjazne miejsce” pod przykrywką neutralnych parametrów, nie będzie się kryć więcej składników nacechowanych emocjonalnie i subiektywnie, czasem niemających nic wspólnego w szeroko pojętym zadowoleniem? Czy „przyjazne” nie bywa rozumiane nieco inaczej, jako „moje” i dlaczego właśnie się z nim identyfikuję i lubię? I czy przypadkiem nie jest to bardziej pojęcie z kategorii filozoficznej? Na przykład obszary oznaczone, jako zdegradowane, czy wykluczone społecznie wcale nie muszą nieść za sobą w pakiecie braku „przyjazności” dla mieszkańców tego miejsca, w ich subiektywnym odczuciu. I odwrotnie. Patrząc na dynamikę, z jaką pięknieje i zmienia swój charakter najstarsza dzielnica miasta, powinniśmy dostrzegać wzrost zadowolenia mieszkańców tego obszaru. A jest odwrotnie. I nie jest to teza oparta o żadne miarodajne wskaźniki, bardziej opinia ukształtowana przez to, co słyszę od sąsiadów z dzielnicy. W rozmowach coraz częściej pojawia się wątek potencjalnej wyprowadzki i to z ust osób, które mieszkają tu od pokoleń. Z jakichś powodów Stare Miasto się wyludnia. I jakość życia może też być jednym z nich. A jednocześnie odnoszę wrażenie, że poruszanie wątku jakości życia na Starówce jest trochę takim naszym, miejskim tabu. Lepiej go nie dotykać, a gdy już temat jest poruszany w dyskusji, nieuchronnie zmierza w kierunku stwierdzenia: „jak się coś nie podoba, to można się wyprowadzić, nie potrzeba nam, w tej naszej gotyckiej perełeczce narzekaczy”. I to jest argument, który faktycznie kończy dyskusję. Ciekawe, kto kiedyś ostatni zgasi światło.
Od niedzieli możemy robić zakupy z kartą rabatową „Moja Starówka”. W wybranych punktach gastronomicznych, handlowych i usługowych wszyscy, którzy zechcą taką kartę mieć, dostaną rabat, nie tylko mieszkańcy Starówki. Ten projekt to efekt współdziałania przedsiębiorców i urzędników BTCM w celu, by na obszarze staromiejskim jak najwięcej ludzi robiło zakupy i spędzało czas. I dobrze, przedsiębiorcy powinni zarabiać. Stare Miasto powinno żyć ludźmi. Pytanie tylko, co z tymi, którzy tu mieszkają? Czy może następny projekt BTCM pochyli się nad wzrostem zadowolenia życia w tej dzielnicy?

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  03.10.2017

środa, 27 września 2017

„Ptaki śpiewają w Kigali” bez wiwisekcji zagłady

 
„Ptaki śpiewają w Kigali” wydają się być prawie pozbawione fabuły. Film przypomina trochę notatnik zbierający wycinki zapisu z rzeczywistości po tragedii, przemieszane z fleszami przeszłości i obrazami przyrody. Jakby świat po traumie był rozsypanym zbiorem obrazów i słów, niewyraźnych powidoków. Życiem lub bardziej wegetacją bez planu, bez przekonania o możliwej przyszłości. Obraz duetu Krauzów koncentruje się na skutkach ludobójstwa, na tym, co pozostaje w krajobrazie i w człowieku, bez względu jak daleko od miejsca apokalipsy się on oddali. Nie ma tu epatowania przemocą. Choć pierwsze kwestie, które padają, to słowa radiowego spikera zachęcającego do „zbijania karaluchów” i spodziewamy się dalej wiadomego, wiwisekcji eksterminacji. Tego jednak nie ma, to się już zdarzyło. Pominięcie na ekranie lejącej się strumieniami krwi, odcinanych głów, kończyn i gwałtów, zdaje się na serio wziętą przestrogą z Nietzschego, że „kiedy spoglądasz w otchłań, ona również patrzy na ciebie”. Przemoc pokazywana nadmiernie nie powoduje przerażenia, odrazy, czy współodczuwania, przeciwnie ona uodparnia, oswaja. I dziś chyba jesteśmy na nią bardziej znieczuleni niż nią przestraszeni. Oburzamy się na agresję, ale jednocześnie nieustannie o niej mówimy. Tu okrucieństwo jest wymazywane z naszego widoku i spod powiek bohaterek, które były świadkami i ofiarami zarazem. Ale ono nie znika, nieobecne fizycznie staje się fantomem, plazmą, która okleja, nie pozwala żyć, szarpie, wtrąca w stupor. Pewnie dlatego w filmie jest tyle milczenia, a wypowiadane kwestie zbliżają się do granicy szeptu. Obrazy bardziej zadają pytania, niż na nie jednoznacznie odpowiadają. Czy da się żyć po ludobójstwie? W jednej ze scen Claudine, ocalała z zagłady, stoi w kościele przed figurą Matki Boskiej. Poniżej leży stos ubrań tych, co zginęli. Ona stoi do nas plecami. Patrzy na stos. Po chwili wtula się w niego, kładzie i przykrywa. Staje się tą, która razem z nimi umarła, choć żyje.
Czy film zostawia jakąś nadzieję, że czas jest w stanie przywrócić równowagę, że więcej nie powtórzy się gdzieś kolejna taka sytuacja? Że krew zaschnie i nie będzie potrząsać ziemią? Że ptaki znowu zaśpiewają w Kigali, gdziekolwiek ono by było? Znany slogan mówi, że historia ludzkości toczy się po obręczy koła, nieustannie pisząc ten sam scenariusz, tyle że w różnych kostiumach, scenografiach. I to entourage najczęściej przyciąga uwagę i do niego szuka się odniesień, nie mechanizmu głębszego, schowanego pod powierzchnią i odpowiedzi na pytanie, jak to możliwe, dlaczego tak się stało. Gdy bohaterka spotyka się z oprawcą swojej rodziny, a jednocześnie swoim ojcem chrzestnym, wcześniej, przed tragedią wieloletnim przyjacielem domu, pyta go właśnie dlaczego, dlaczego to zrobił, on wykształcony. I w chwili, gdy spodziewamy się aktu skruchy, jego słowa nie pozostawiają złudzeń: „wczoraj my, dziś wy, kto będzie jutro?" Rwanda to kostium, to jeden z przypadków eksterminacji, która po poprzedniej, nie powinna się była już przecież wydarzyć. Nawet jeśli ptaki znowu śpiewają w Kigali, to kto wie, co przyniesie jutro.
 
 Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  26.09.2017

środa, 20 września 2017

Gościu siądź pod mym liściem, zachęca minister

„Polskie drzewa trzeba sadzić, z liściem, patriotyczne”, tak przekonują aktorzy ze spotu promującego akcję „Krajobraz mojego miasta” na zlecenie MKiDN. W założeniach kampanii chodzi głównie o to, by zwrócić uwagę na estetykę przestrzeni publicznej, by pozbyć się z miast szpecących reklam, by uruchomić oddolne działanie w tej sprawie, ale również, z pewnością ku zaskoczeniu niektórych, na to, by docenić zieleń i drzewa. W czasie, gdy minister od ochrony środowiska wspiera wycinkę drzew, ten od kultury zachęca, by je jednak sadzić. Dodatkowo roztacza nad tymi drzewami delikatny woal patriotyzmu, odwołując się jednocześnie do dziedzictwa i podpierając słowami poety, który to pod lipę zapraszał. A że drzewa od zarania snuły się po naszej literaturze, te z liśćmi głównie, więc i odniesień może pojawić się jeszcze więcej. Ale czy to wystarczy, by drzewa przestały znikać z krajobrazu miast i zaczęły pojawiać się nowe? Czy przywołani poeci mogą uratować miejską zieleń? Kto by dziś słuchał poetów.
Gdy spojrzeć na nasze Stare Miasto z góry, to zielonych punktów za dużo nie naliczymy. Drzew w dzielnicy ubywa. Za chwilę znikną stare, chore lipy z ulicy Piastowskiej. Na ich miejscu wyrosną nowe, oczywiście. Przy każdej wycince płyną zapewnienia urzędników o przyszłych nasadzeniach. Ba! Nawet można usłyszeć, że w mieście sadzi się więcej, niż wycina. I to zapewne jest prawda w kontekście całego miasta, z danymi trudno dyskutować, ale zielonych akcentów w dzielnicy staromiejskiej jakoś spektakularnie nie przybywa. Jakby to było oczywiste, że między murami drzew się nie sadzi. Ciekawe tylko dlaczego naszym przodkom drzewa w staromiejskim życiu jakoś nie przeszkadzały. Bo nie było podziemnej infrastruktury? Czyżby?

Może ta ministerialna kampania jest dobrym pretekstem, by zacząć dyskusję o zieleni na Starym Mieście. O nasadzaniu nowych drzew już teraz, a nie wtedy gdy stare usychają i są  wycinane. I nie trzeba do tego poezji, wystarczy nieco pragmatyzmu. Choć z drugiej strony, poezja wplotła się już sama w temat. Przed Collegium Maius na jednym z pni możemy przeczytać dziś takie memento: „Tutaj rósł klon srebrzysty Zbigniewa Herberta – wycięty w maju roku 2017”.
 
 
 Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  19.09.2017

środa, 13 września 2017

Czterdzieści lat z życia miasta w albumie

Czterdzieści lat czy to dużo? W życiu człowieka owszem. W życiu miasta, które liczy sobie lat ponad siedemset osiemdziesiąt, ta czterdziestka to pozornie nie aż tak wiele. Jednak gdy ogląda się album Andrzeja Kamińskiego „Toruń w obiektywie fotoreportera 1960 – 2000”, można odnieść wrażenie, że to jednak cała epoka. Już na samym początku czytamy, że niniejszy album nie jest ani kroniką odnotowującą ważne wydarzenia, ani też opisem zmian architektonicznych w miejskiej tkance. Nawet jeśli faktycznie nie znajdziemy tam zdjęć dokumentujących istotne momenty tego czterdziestolecia, to jednak oglądając ten album trudno zgodzić się z tym drugim zastrzeżeniem. Bo takim zapisem zmian właśnie on jest i nie tylko tych architektonicznych, ale i obyczajowych. Przewracając pierwsze karty albumu, ruszamy w podróż po czasie i po ulicach Starego Miasta, przedmieściach i osiedlach. Rzeczywiście nie jest ona jakoś specjalnie odświętna, ale zwyczajna, codzienna, chwilami zabawna. To opowieść nie tylko o mieście, ale i o nas, bo tak jak zmieniała się przestrzeń, tak i zmienialiśmy się my, mieszkańcy. A to, że dla autora zdjęć istotni są ludzie, zdaje się sygnalizować już pierwszym zdjęciem. Rynek Staromiejski i tłum torunian. To oni są ważni, nie Miss Świata, na którą wszyscy spoglądają. Kiedy na nie patrzyłam, odruchowo zaczęłam szukać znajomych twarzy. Znalazłam jedną, koleżankę z liceum. Ale jest w tym zdjęciu coś dużo bardziej interesującego, zaledwie dwie osoby mają aparaty fotograficzne w dłoniach, reszta stoi patrzy, słucha. Sytuacja nie do pomyślenia dziś. Bo dziś zamiast twarzy, spośród których moglibyśmy wyłuskiwać znajomych, mielibyśmy las rąk z podniesionymi telefonami. Inny czas, inne obyczaje.
Fotografie Kamińskiego zapraszają nas do przejścia przez miasto, które jest zupełnie różne od tego, po którym dziś chodzimy lub miejscami, którego zwyczajnie już nie ma. Bo nie ma już tych przedmieść widniejących na zdjęciach, a bloki i drogi, na które tam patrzymy, jak właśnie powstają, wydają nam się taką oczywistością, jakby istniały od zarania. A to wszystko nie takie wiekowe wcale. I myślę o mieście, w którym dziś mieszkamy, jak będzie wyglądać ono za dwadzieścia, trzydzieści lat. Czy je poznamy? Czy będziemy z niego dumni? Czy będziemy wzdychać z sentymentem za kolejnymi utraconymi domami, drzewami? I jacy my wtedy będziemy? Czy będziemy śmiać się z siebie? Czy może tylko dziwić?
 
„Toruń w obiektywie fotoreportera 1960 – 2000” Andrzeja Kamińskiego powinien być pozycją obowiązkową na półce każdego, kto żywo interesuje się naszym miastem i jego historią, czy też po prostu zwyczajnie je lubi. Ten album to prawdziwa kapsuła czasu, w której teleportacja jest całkowicie bezpieczna, choć wzruszenie należy wpisać w koszty. Polecam.
 
 Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  12.09.2017

środa, 6 września 2017

Koniec kulturalnego, a może tłumnego lata w naszym mieście?

Kolejne „Kulturalne lato” w mieście za nami. Patrząc na plakaty ze zbiorczym planem imprez na ten czas, można było odnieść wrażenie, że Toruń w minione wakacje żył niczym innym, jak tylko kulturą. I pewnie jakieś ziarno prawdy w tym jest. Ba! Nawet spore, bo na brak koncertów czy festiwali latem nie można było narzekać. Jednak, gdy przyjrzeć się głębiej temu, co składało się na ów program, mogą pojawiać się wątpliwość, czy słowo „kulturalne” rozumie się podobnie, jak zdaje się pojmować je autor tego zestawienia. I nie chodzi mi o szukanie dziury w całym, jakże bogatym grafiku, ale o to, że nadużywanie słów niezgodnie z ich znaczeniem prędzej czy później prowadzi do nieporozumień. Wychodzi na to, że szyld „kulturalne” robi za worek, w którym da się upchnąć wiele. I piknik i rajd samochodowy i food trucki i inne atrakcje sportowe. Samo tworzenie jednego kalendarza wszystkich imprez odbywających się w mieście jest pomysłem jak najbardziej trafionym, tu nie ma wątpliwości. Tylko czy to wszystko razem powinno być akurat pod hasłem „kulturalne”? Czy aby ten skrót myślowy, dający ładną otoczkę skojarzeniową, nie powoduje, że w niektórych głowach utrwala się przekonanie, że pod „kultura” można podciągnąć teraz już każde wydarzenie? Przecież jeszcze nie tak dawno pretendowaliśmy do tytułu ESK, zatem to oczywiste! Gorzej, gdy ktoś zaczyna nazywać rzeczy po imieniu i odklejać ponaciągane etykietki. Wtedy jest hejt. Nikogo nie poruszyło jakoś specjalnie wrzucenie food trucków do tej samej puli imprez „kulturalnych” co Skywaya, ale już mówienie o tym drugim jako komercyjnej rozrywce, wywołało oburzenie organizatora. Czy słusznie? I co ma jedno do drugiego? Gdzie food truckom mierzyć się z festiwalem światła? To, że leżą w jednym worku „kulturalnych” wydarzeń, to żadna zbieżność. To przypadek. Czyżby?
Sezon wakacyjny ma przyciągać do miasta, a szczególnie na Stare Miasto, jak największą liczbę odwiedzających. Wiemy, że w ostatnim roku przybyło ich ponad dwa miliony. Jaka jest granica, nie wiemy. Jesteśmy miastem otwartym, ma być więcej i więcej. Atrakcji szeroko pojętych też ma być więcej i najlepiej trafiających w szerokie gusta. Ale przy tym nic nie może nam uchybić z wizerunku, stąd kulturalna otoczka do spięcia całości. I nie ma co udawać, że jest inaczej. Większość z tych działań jest nakierowana na to, by przybywali do miasta turyści. Może trzeba to jasno powiedzieć, a potem to dobrze skomunikować. Dlaczego z całego tego „Kulturalnego lata” nie zrobić jednego dużego festiwalu, pod jednym szyldem, z jednym przesłaniem mieszczącym wszystko? Tak zrobił z sukcesem Supraśl swoim Podlasie SlowFestem. To może i Toruń spróbuje? Będzie czytelne dla wszystkich. Tylko że u nas raczej nie będzie chodzić o slow. O kulturę też chyba nie. Zatem o co? Właśnie, o co może chodzić?

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  05.09.2017

czwartek, 31 sierpnia 2017

Widma z „Wesela” ciągle krążą nam nad głowami

Jaki cytat pojawia się jako pierwszy, gdy mówimy o „Weselu” Wyspiańskiego? „Cóż tam, panie, w polityce?”, „A to Polska właśnie” czy „Miałeś, chamie, złoty róg”? A może „Sami swoi, polska szopa” lub „Chłop potęgą jest i basta”? Gdy zaczęłam się nad tym zastanawiać, w myślach zalał mnie strumień zdań. To nie jedna, dwie czy pięć fraz. Mogłabym wymieniać i wymieniać. Ale już, gdy zaczęłam pytać o to samo znajomych, najczęściej najpierw chwila ciszy i pustka. Po pierwszym podrzuconym zdaniu uruchamiały się kolejne. I uświadomiłam sobie, że jest to chyba jedyne takie dzieło w polskiej literaturze, z którego słowa wyrwały się i krążą ze sporą intensywnością w przestrzeni języka, do tego niosą skojarzenia i odniesienia. Mówimy „Weselem”, często nie zdając sobie z tego sprawy. Po ponad stu latach od jego krakowskiej premiery i skandalu obyczajowego w tle, teksty ze sztuki nadal żyją, choć już zupełnie innym życiem. Jesteśmy „Weselem” przesiąknięci. Ono jest trochę jak I-Cing lub może lepiej jak Biblia. I to narodowa. Tylko czy potrafimy z niej korzystać? Czy rozumiemy znaczenie poszczególnych zdań? Czy tylko powtarzamy w kółko w oderwaniu już nie tylko od dzieła, ale i od sensu?
Dziwiło mnie zatem, że w dniu Narodowego Czytania nie tak szybko sięgnięto po tę pozycję. Choć z jednej strony to może i dobrze. Chyba żadne z czytanych dotąd dzieł nie trafiło tak celnie w czas, jak dziś trafia „Wesele”. W chwili, gdy jesteśmy pękniętym na pół społeczeństwem, potrząsanym sporem politycznym, który już dawno wymknął się spod kontroli i zdaje się, że dryfuje w nieznanym kierunku, odpowiedzi na pytanie, co się z nami stało, może należy zacząć szukać „Weselu” właśnie. W tym, co już było, bo to żadna tam przeszłość i przaśny skansen opisujący niegdysiejsze obyczaje. „To co było, może przyjść”. Polityka zalewa nam wolne dotąd od niej strefy, a my dziwimy się, skąd to przyszło, gdzie to było pochowane, skąd tyle widm krąży nam nagle nad głowami. Sami je wywołaliśmy. Zżymamy się na nową listę lektur dla licealistów, na wątpliwej jakości literaturę, a klasykę na niej obecną traktujemy jak kamienne tablice zaklęte w kanonicznym kręgu. I ten jeden dzień głośnego Narodowego Czytania miał ten stan odmienić, odczarować. Wyrwać ważne pozycje naszej literatury ze szkolnych rozprawek i bryków. Przywrócić im żywe miejsce. Tylko czy faktycznie tak jest? Czy czasem nie dzieje się tak, że Narodowe Czytanie zaczyna być wesołą przebieranką z książką w ręku? I nie ma w tym nic złego, tylko żeby w tym okraszaniu zabawą też nie przedobrzyć i nie zgubić samego dzieła. Bo to ono powinno być tu najważniejsze, nie kostium.
W najbliższą sobotę „Wesele” Stanisława Wyspiańskiego będzie czytane w Teatrze Horzycy i w Baju Pomorskim, w Książnicy Kopernikańskiej i w Młodzieżowym Domu Kultury, a także w szkołach. Każdy, kto ma ochotę może dołączyć nie tylko jako słuchacz. Z pewnością organizatorzy zadbają o stosowną scenerię i nie wykluczone, że i nawet o „weselny” poczęstunek. Tylko że to nie ta kolorowa otoczka jest tego dnia istotna. Ważne są słowa. I sensy, jakie za nimi płyną. A i zaklęciami trzeba ostrożnie, bo niewinne zawołanie: „Przyjdź, chochole, na Wesele!”, może sprowadzić do tej zabawy całkiem realne widma. Ale to już chyba wiemy.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  29.08.2017

środa, 23 sierpnia 2017

Potrzebna pomoc, by posklejać świat na nowo


Informacji o skutkach nawałnicy jaka przeszła feralnej nocy z 11 na 12 sierpnia, słuchałam w serwisach radiowej Trójki, jadąc autem do Wilna. Około południa poza relacjami o tragedii na obozie w Suszku, innych poszkodowanych podczas burzy oraz liczbie odbiorców pozbawionych prądu, podano również komunikat, że Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji zapowiedziało kontrolę obozów harcerskich w całej Polsce. Czyli wbrew temu, co zarzuca się rządowi, zareagował natychmiast, już w sobotę około południa. Im bardziej oddalałam się na wschód, tym mocniej w serwisach pęczniały doniesienia o inspekcjach w miejscach wypoczynku młodzieży, a także o wszczęciu prokuratorskiego śledztwa w sprawie śmierci harcerek na obozie. Gdzieś przy końcu materiału o skutkach nawałnicy, powtarzane były cyfry mieszkańców odciętych od prądu, tylko tyle, jak to zwykle w takiej sytuacji. Gdy zasięg Trójki całkowicie zanikł, mogłam odnieść wrażenie, że poza tragiczną śmiercią sześciu osób, tamta burza była jak wiele innych, które już przechodziły. Już wtedy, nie mając wiedzy, bardziej przeczucie, nie dałam się zwieźć komunikatom Polskiego Radia. Skalę dramatu, jaki dotknął Bory Tucholskie i południową część Kaszub, zobaczyłam dopiero dwa dni później na zdjęciach. Miejsca, w których byłam zaledwie tydzień wcześniej zmienione były nie do poznania, patrząc na te obrazy, miałam świadomość, że nie oddają one w pełni tego, jak wygląda to w rzeczywistości.
I nie śmieszyły mnie, pojawiające się następnego dnia, zdjęcia ministra obrony w garniturze obok zakopanego w błocie auta, którym przyjechał. Ani też później zdjęcia premier na tle wyświeconego auta straży pożarnej. Mimo że to polityczne teatrum wizerunkowe było grane całkiem na serio, wyglądało prawdziwie groteskowo na tle tragedii. Patrzyłam na to i czułam jakiś niesmak. Nieśmiertelna fraza z Szymborskiej, „tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono”, odświeża mi się zawsze w takich sytuacjach. To nie otwarcie nowej drogi, czy programu socjalnego. W obliczu katastrofy, to choćby nie wiem, jak reżyserować przekaz, prawda przebije się przez „pijarowskie” sztuczki, które mają cenę i to niekoniecznie taką, jakiej spodziewają się aktorzy tego widowiska. W tym wypadku zdanie – „Do zamiatania liści nie będziemy wzywać wojska.” – może mieć taką samą wartość polityczną, co inne, słynne już zdanie sprzed dwudziestu lat - „Trzeba się było ubezpieczyć.”, które padło, gdy Dolny Śląsk tonął. Jednak nie w tym rzecz, ile jeszcze zobaczymy zdjęć polityków na tle powalonych drzew, ile sobie wzajemnie wyliczą, co kto, kiedy zrobił, a czego nie. Za chwilę ten spektakl po nawałniczny media wyciszą. Z każdym kolejnym dniem będzie przybywać kadrów z uprzątniętych miejsc, aż będzie można odnieść wrażenie, że sytuacja jest opanowana i wszystko wróciło do normy. Nic bardziej mylonego. Tamtej nocy dla wielu tysięcy ludzi rozpadł się cały świat. Niektórzy tam mówią, że nigdy nie będzie tak, jak było. Będzie inaczej. Ale do tego potrzebna jest pomoc, nasza stąd pomoc.
Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  22.08.2017

środa, 9 sierpnia 2017

Już niedługo plażowanie nad brzegiem rzeki a nie w kojcu

W połowie lat osiemdziesiątych, podczas szkolnej wycieczki umyłam ręce w Wiśle. Wyjęłam z niej dłonie brudniejsze, niż włożyłam. Do dziś pamiętam zapach smaru, który trudno było zmyć ze skóry. Na długie lata tamta sytuacja stanowiła dla mnie ilustrację jakości wody w tej rzece. Gdy potem patrzyłam na wędkarzy zdejmujących z haczyków wyłowione w niej ryby, zastanawiałam się, co oni z nimi robią, bo przecież niemożliwe, że jedzą. Patrzyłam na rzekę z dystansem, lubiłam nad nią spacerować, ale nie wyobrażałam sobie, że mogłabym zbliżyć się do jej brzegu, usiąść czy położyć się na piasku. A przecież doskonale znałam opowieści rodzinne, że nad Wisłę chodziło się plażować.
W ubiegłym roku latem, na ulicy Łaziennej zaczepiła mnie pani z pytaniem, gdzie ma się kierować, by dojść nad jezioro, na plażę. Nad jezioro? W Toruniu? Tak, nad jezioro. W głosie jej była taka pewność, że przez ułamek sekundy sama zaczęłam zastanawiać się, czy czasem nie przeoczyłam jakiegoś nowo powstałego oczka wodnego. Dopytałam o tę plażę, bo przypomniałam sobie, że przecież na Bulwarze Filadelfijskim jest całkiem spory, ogrodzony płotem boks z piaskiem i ze sztucznymi palmami, który ma taką symulować. Nie, nie chodziło jej o to. Z rozmowy wynikało, że gdzieś w albumie widziała zdjęcia takiej normalnej plaży w Toruniu i upierała się przy jeziorze. To musiało być stare zdjęcie. Kiedy wskazałam ręką na dół ulicy i powiedziałam, że w takim razie, to jest właściwy kierunek, bo nad Wisłą faktycznie kiedyś była plaża, widziałam na jej twarzy rozczarowanie. Nie o to chodziło, by wyobrażać sobie, jak to było kiedyś, tylko by usiąść na piasku przy brzegu, na kocu. Może to jednak był Olsztyn, powiedziała i podziękowała za rozmowę. Pani odeszła, a ja zaczęłam zastanawiać się, dlaczego właściwie nie ma tu plaży. Dlaczego w mieście położonym nad rzeką z całkiem ładnym piaszczystym brzegiem, plażę pozoruje kojec z piaskiem okrążony ciągiem spacerowym? Bo ciągle wydaje się nam, że Wisłą płyną głównie ścieki? Raporty o stanie czystości rzek mówią co innego. Do sytuacji idealnej jeszcze daleko, ale jakość wody systematycznie się poprawia.
Gdy ubiegłej jesieni rozpoczęły się obchody Roku Wisły, pośród rozmaitych pomysłów, jak uświetnić ten czas, pojawił się również wątek przywrócenia plaży nad Wisłą, mimo entuzjazmu, jaki towarzyszył tej idei, było we mnie sporo sceptycyzmu. Myślałam, zacznie się piętrzenie problemów, dyskusje, a realizacje odsuwać będzie można bezpiecznie w czasie. Nawet gdy pomysł pojawił się już w puli projektów w ramach Budżetu Partycypacyjnego 2018, nie byłam wcale taka pewna, że uzyska dostateczną liczbę głosów. Szczególnie widząc aktywnych młodzieńców w białych koszulach, jak podczas wieczornej imprezy w ramach obchodów Święta Miasta, biegali po Szerokiej z kartami do głosowania i zachęcali przechodniów, by u nich na miejscu oddawali głos na projekt „Namioty Wyklętych”.
A jednak udało się! Będzie plaża w Toruniu. Nad brzegiem rzeki, nie w ogrodzonym kojcu. Informację o tym przeczytałam, siedząc na innej plaży nad kaszubskim jeziorem i prawie podskoczyłam z radości. I myślę, że nie ja jedna.


Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  08.08.2017

wtorek, 25 lipca 2017

Przebudzona niezgoda na szarganie wartości


Kilka tygodni temu wchodząc na dziedziniec praskiego Muzeum Kafki, stanęłam przy fontannie czeskiego artysty, Davida Černego „Sikający”. Patrzyłam na dwie postaci mężczyzn oddających mocz do zbiornika w kształcie Republiki Czeskiej i pomyślałam, u nas coś takiego byłoby niemożliwe. Zadumałam się przez chwilę nad tym, że w naszej przestrzeni wypowiedzi artystycznej jest cienka granica tabu, na której przekroczenie pozwalają sobie jednostki i to incydentalnie. Dotykanie artystycznie symboli narodowych jakkolwiek polemicznie, to od razu najczęściej zniewaga i hańba, koniecznie pisane wersalikami. Choć zupełnie inaczej rzecz się ma, gdy te same znaki w otoczeniu barw biało-czerwonych pojawiają się na codziennych dzianinach wierzchnich, czy majtkach, wówczas to nie bezczeszczenie, a „patriotyzm”. Taki paradoks. I zastanawiałam się wtedy przy tej fontannie, dlaczego artyści trzymają się przy tej granicy, nie naruszając jej? Z obawy o zgorszenie i ostracyzm? Nie, zwyczajnie prawo tego zabrania. Wiemy o tym po akcji Marka Raczkowskiego z biało-czerwoną flagą i psią kupą. A Czesi proszę, pełen dystans. „Sikający” powstali w chwili wejścia Czech do Unii Europejskiej i mieli być symboliczną wypowiedzią, radosnym uhonorowaniem tego momentu. Artysta tłumaczył wtedy, że zilustrowana rzeźbą czynność, świadczy o tym, że żyjemy, a sam akt oddawania moczu jest czynnością przyjemną, przynoszącą ulgę. I tyle. Czy Czesi podskoczyli z oburzenia? Nie, spłynęło to po nich. Gdy odchodziłam, na dziedziniec weszły dwie Polki, za plecami usłyszałam tylko: „U nas coś takiego byłoby niemożliwe”.
Kilka dni temu jedna z holenderskich gazet, komentując wydarzenia w naszym kraju,  wydrukowała karykaturę prezesa rządzącej partii w biało-czerwonym krawacie oddającego mocz na flagę Unii Europejskiej. W czasie gdy każdego wieczora coraz więcej ludzi wychodziło z białym światłem w dłoniach na ulice,  świat oglądał sobie taki obrazek. Czy był w tym dystans? Czy gorzka prawda? A flaga w tym wypadku  mogłaby być równie dobrze biało-czerwona.
W niedzielę podczas manifestacji na Rynku Staromiejskim spotkałam koleżankę z liceum, nie wiedziałam jej od lat. Na powitanie powiedziała: „Do czego to doszło, żebym ja musiała wychodzić na ulicę, ale jest jakaś granica.” I widać było, że nie ona jedna była pierwszy raz w życiu na publicznym proteście. Obok nas w ogródku siedziała rodzina przy obiedzie. Z każdą minutą było widać narastające w nich napięcie i irytację. Demonstracja zawisła im nad talerzami i przełykać nie dało się tak gładko. Historia złapała za gardło, nie pytając, czy może. Gdy zabrzmiał hymn, nie przybrali postawy wyprostowanej, milczeli nad jedzeniem. Krótko potem wstali, zapłacili, ale było widać w nich jakieś pęknięcie. Może mieli poglądy odmienne, a może uważali, że ten protest ich nie dotyczy. To bez znaczenia. Czy to siła hymnu? Cokolwiek myślimy o sobie nawzajem, używamy wspólnych symboli, nie plujemy na nie.
Teraz po tym tygodniu protestów, zaczynam rozumieć, dlaczego rzeźba ”Sikający” nie mogłaby powstać u nas, nawet gdyby zniknął straszak paragrafów. Wcale nie dlatego, że część społeczeństwa nie poradziłaby sobie z prowokacją. Nie. Ostatnie dni pokazały, że gdy ktoś faktycznie profanuje naszą podstawową wartość, na której umocowane jest nasze społeczeństwo, to mówimy stop. Budzi się niezgoda schowana gdzieś tam głęboko pod skorupą codzienności. Nie spływa to po nas.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  25.07.2017

wtorek, 18 lipca 2017

Protest niczym performance bez odbioru

Kilka tygodni temu rzuciłam spontanicznie w przestrzeń pomysł, że może warto rozważyć to, by niektóre instalacje z Festiwalu Wizji pozostawić w przestrzeni murów miasta na dłużej, niż tylko na tych kilka festiwalowych dni. Że to uatrakcyjni przestrzeń, że poza tłem do zdjęcia, poruszy nieco kanały myśli lub emocji, że trochę sztuki nowoczesnej jest potrzebne, choćby dla kontrapunktu. Przyznaję, że była to myśl przedwczesna i cokolwiek nierozsądna, z której się teraz, co prędzej, wycofuję. Przychylam się do słuszności formuły proponowanej przez organizatorów, cztery dni w zupełności wystarczą. Szczególnie w przypadku takiej edycji jak tegoroczna. Pierwszego dnia festiwalu przechodziłam spacerem, zgodnie z numeracją na mapce, od instalacji do instalacji, i z każdym krokiem wzrastało we mnie poczucie ulgi, że nie udało mi się zatrzymać kolegi przejeżdżającego przez nasze miasto tego dnia, by mi towarzyszył w tym oglądaniu. Zwyczajnie szkoda byłoby jego cennego czasu. Miałkość przekazu i osobliwa „wizualność”, oparta na połączeniu truizmu z banałem, pewnie wzbudziłyby w nim uśmiech politowania. Stojąc przy przedostatnim punkcie na mapce, pracy Szymona Motyla „Kawałek nieba”, usłyszałam za plecami głos kobiety. Pytała, czy podobają mi się instalacje, i czy podobnie jak ona, czuję zażenowanie. Podjęłam próbę interpretacji poszczególnych wypowiedzi artystów, ale nie udało mi się ich wybronić w jej oczach. Po chwili machnęła ręką i zaczęła robić zdjęcie niebieskim szkiełkom wiszącym nad ulicą. I to była dobra decyzja, ta instalacja wizualnie zasługiwała na uwagę.
W tym samym czasie, gdy mierzyłam ze wspomnianą panią poziom wzajemnego zażenowania wypowiedziami artystów w aranżacji przestrzeni, pod CSW inny artysta, Arek Pasożyt zasłabnięciem, zakończył swój ośmiodniowy protest. Głodował. Wybrał jedną z radykalniejszych form, by zwrócić uwagę na bolączki środowiska artystów i polityki kulturalnej w ogóle. Protest zawarty w manifeście pod tytułem „Deklaracja sprzeciwu” to bardziej opis sytuacji, w jakiej jesteśmy niż realna wizja, czy droga. Jednak, gdy słuchałam, jak opowiadał o swojej niezgodzie na taki stan, miałam wrażenie, że słyszę samą siebie sprzed pięciu lat. Wtedy intuicja podpowiadała mi, że festiwalizacja i festynizacja życia kulturalnego, z marginalizowaną edukacją kompetencji kulturowych, nie zawiedzie nas do niczego dobrego. I mamy, to co mamy. Bo to, że z kulturą nie jest tak dobrze, jak się z pozoru wydaje, zaczyna w końcu do nas docierać. Upolitycznienie na różnych szczeblach i w różnych formach jest faktem. Zmaterializowało się. Zmieniło z przeczucia w konkret. Jednych żywo to boli, inni jeszcze udają, że ich to nie dotyczy. Co można teraz zrobić? Ludzie na protest Arka Pasożyta patrzyli w większości jak na akcję performera, takie działanie „na niby”, umiarkowanie estetyczne. Dwóch, czy trzech polityków przyszło, zrobili zdjęcia i pokiwali głowami. Jakaś większa dyskusja nie rozgorzała. Może to ludzi już nie interesuje?  A może zwyczajnie nie rozumieją? Nie rozumieją, że tym razem, w tej akcji, to o nich też chodzi.
 
Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  18.07.2017

wtorek, 11 lipca 2017

Co ma Bonowicz do piernika w toruńskim ABC


Na wydanie alternatywnego przewodnika po Toruniu Kariny Bonowicz czekałam z niecierpliwością. Gdy rok temu pojawiła się pierwsza, internetowa wersja tego projektu nie miałam żadnej wątpliwości, że „Co ma piernik do Torunia... czyli subiektywny przewodnik po mieście (nie tylko) Kopernika dla (nie tylko) nowojorczyka” powinien ukazać się w wersji papierowej i co prędzej pojawić się w księgarniach, informacji turystycznej oraz punktach sprzedaży pamiątek. I wcale nie dlatego, żeby informatorów o historii, zabytkach i o mieście dla chętnych, by je poznawać brakowało, przeciwnie jest ich sporo. Jednak takiej propozycji, jak bedeker Bonowicz dotąd nie było. Jest przewrotny, dowcipny, czasem zaskakujący, ale zgodny z duchem i historią miasta. Zresztą wszystko od duchów się zaczęło. To informacja o seansach spirytystycznych w Dworze Artusa była przyczynkiem do powstania tego przewodnika, do zebrania w jednym miejscu anegdot, ciekawostek i legend miejskich. Zdarzenia, przypadki i osobliwości sadowione dotąd na marginesie, wyszły na pierwszy plan. Wyłuskane z historii miasta nie tylko te nieznane i nieoczywiste, a czasem i kuriozalne wątki, osadzone w kontekście dziejów i doprawione ornamentem humoru, dały w efekcie niezwykle oryginalną opowieść o Toruniu dawnym i dzisiejszym. W „Co ma piernik do Torunia…” autorka nieustannie to mruży oko dociekliwego badacza, wygrzebując postaci związane z Toruniem i ich losy całkiem na serio, to za chwilę tym samym okiem mruga do nas porozumiewawczo, jakby mówiła, przecież wiadomo, że Kopernik była kobietą. Oprócz Kopernika, pierników, krzyżaków, flisaków i żab, w przewodniku pojawiają się inne motywy, osoby i wydarzenia, które przyczyniały się do tego, że miasto na przestrzeni lat zyskiwało na rozgłosie. Jest zatem o królewskim sercu zmarłego w Toruniu Jana Olbrachta ukrytym w posadzce Katedry Świętych Janów, ale jest też o pierwszym zarażonym ptasią grypą łabędziu w Polsce i jego słomianym pomniku. Mogłoby się chwilami wręcz wydawać, że książka jest jakimś rodzajem zabawy literackiej. Nieco szaloną gawędą o mieście, schowaną pod formą turystycznego ABC, gdzie prawda elastycznie się wygina i surrealistycznie miksuje z żartem i konfabulacją. Ale to tylko pozory. Przewodnik Bonowicz jest zbiorem jak najbardziej prawdziwych epizodów i zdarzeń, a że subiektywnie skomponowanym i podanym w narracji przepełnionej dowcipem, to tylko jego zaleta. Dobrze by było, gdyby z czasem Co ma piernik do Torunia...” pojawił się również w innej, poza polską, wersji językowej. Nie każdy wszak turysta, jak na przykład ów wspomniany nowojorczyk, włada na tyle językiem polskim, by móc zwiedzać miasto trzymając ów przewodnik w ręku. Poza tym jest on niewątpliwie oryginalną promocyjną perełką, ze sporym potencjałem, z którego warto czerpać. Może w przyszłości pokusić się o audioprzewodnik z dołączoną mapką zwiedzania? Może nawet z głosem autorki. Ciekawe, co ona sama na to? Tymczasem książkę można już nabyć w toruńskich księgarniach oraz na stronie Wydawnictwa Naukowego Uniwersytetu Mikołaja Kopernika. Z autorką natomiast będzie można spotkać się 31 lipca o godzinie 19 w Dworze Artusa. Znając Karinę Bonowicz, z pewnością nie będzie nudno.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  11.07.2017

wtorek, 4 lipca 2017

W którym momencie stajemy się torunianami?

Kilka dni temu znajoma zapytała, po ilu latach mieszkania w tym mieście można o sobie powiedzieć, że jest się torunianinem? Zaskoczyła mnie. Czyli co stanowi o tym, że jest się torunianinem? Odpowiedziałam pytaniem. Czy ktoś, kto osiadł w naszym mieście, może tak o sobie mówić? Czy potrzebny jest do tego wpis o urodzeniu? On bezsprzecznie przesądza. A kości przodków? One wcale nie dają gwarancji, że będziemy mieć więź z miejscem, do tego historia i polityka minionego wieku trochę skomplikowały sytuację. Nigdy wcześniej nie zastanawiałam się nad kwestią swojej tożsamości toruńskiej. Pewnie dlatego, że urodziłam się tu, od zawsze mieszkam na Starym Mieście, a i kości przodków leżą na cmentarzu św. Jerzego. Jestem torunianką gdziekolwiek bym była i trudno mi wyobrazić sobie, żebym myślała o Toruniu inaczej, niż moje miasto. Gdy wyjechałam na studia do Warszawy, wbito mi w dowód pieczątkę „zameldowanie tymczasowe” i tak dokładnie traktowałam swoje bytowanie. Serca, niczym Chopin, tam nie zostawiłam, choć są miejsca w stolicy, o których myślę z sentymentem, zdarza się, że dodaję do nich zaimek „moje” i wiem, że jest to nieco na wyrost. Bo jakie tam one „moje”. Wracając jednak do rzeczonego pytania, kiedy można o sobie mówić, że jest się torunianinem. Jeśli nie tylko urodzenie, czy kości przodków, to co jeszcze może stanowić o tym, że ziemia, miejsce jest nasze, że możemy o sobie powiedzieć więcej, niż ja stąd. Meldunek? A może jednak serce, podpowiedziała znajoma. Wybór, a nie determinizm. I zaczęła opowiadać historię swoich przeprowadzek, począwszy od dzieciństwa, miejsc, w których przebywała. Policzyła, że w Toruniu mieszka najdłużej, siedemnaście lat. Lubi to miasto, płaci w nim podatki, wybiera radnych, wybudowała dom i każdego dnia dopełnia swoją cząstką zbiorową opowieści o tym miejscu. Czy może o sobie mówić, jestem torunianką? Jak wiele osób, które wybrały to miasto, ma podobną wątpliwość?
Gdy kończymy rozmowę, pyta jeszcze, czy wybieram się na zwiedzanie „Ratusza nieznanego” w najbliższy czwartek. Taka wakacyjna propozycja Muzeum Okręgowego, nie tylko dla turysty. Odkrywanie na nowo miejsca, obok którego przechodzimy codziennie, do tego będzie możliwość wejścia na ukryte sale, w tajne przejścia i inne nieoczywiste zakamarki. Brzmi zachęcająco, mówię, że rozważę udział w tym zwiedzaniu. Od siebie dorzucam „Przetrwam. Opowieść Pani Durabo” Agnieszki Niezgody do obejrzenia w środę i niedzielę w Baju Pomorskim. To wyjątkowa okazja, bo ten spektakl grany jest niezwykle rzadko, do tego ewaluuje i wzbogaca się o nowe, podrzucane przez widzów wątki. Kto ma ochotę przejrzeć się w swojej toruńskości, powinien go zobaczyć. Postać Pani Durabo, jako odwieczna pamięć tego miasta, miesza to, co przeszłe z tym, co teraz. Mity przetyka prawdziwymi losami mieszkańców i przybyszów, wplatając w to wszystko historyczne wydarzenia. Pokazuje w poetyckich skrótach i zabawnych metaforach, jak przez nasze miasto przepływa nie tylko czas i rzeka, ale i ludzie ze swoimi namiętnościami. Nieustannie przez wieki i półotwartą bramę.
Po tej rozmowie zaczęłam się zastanawiać, skąd u osoby, która korzysta z każdej możliwej okazji, by poznawać to miasto, jego historię i kulturę, wie o nim więcej, niż niejeden ukorzeniony mieszkaniec, pojawia się obawa, czy wolno jej przykleić do siebie toruńskość. Skąd to wahanie o przynależność do miejsca? Czy może o sobie mówić, jestem torunianką? Myślę, że może.
 
Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  04.07.2017