Kilka dni temu znajoma zapytała,
po ilu latach mieszkania w tym mieście można o sobie powiedzieć, że jest się
torunianinem? Zaskoczyła mnie. Czyli co stanowi o tym, że jest się
torunianinem? Odpowiedziałam pytaniem. Czy ktoś, kto osiadł w naszym mieście,
może tak o sobie mówić? Czy potrzebny jest do tego wpis o urodzeniu? On bezsprzecznie
przesądza. A kości przodków? One wcale nie dają gwarancji, że będziemy mieć
więź z miejscem, do tego historia i polityka minionego wieku trochę
skomplikowały sytuację. Nigdy wcześniej nie zastanawiałam się nad kwestią
swojej tożsamości toruńskiej. Pewnie dlatego, że urodziłam się tu, od zawsze
mieszkam na Starym Mieście, a i kości przodków leżą na cmentarzu św. Jerzego. Jestem
torunianką gdziekolwiek bym była i trudno mi wyobrazić sobie, żebym myślała o Toruniu
inaczej, niż moje miasto. Gdy wyjechałam na studia do Warszawy, wbito mi w
dowód pieczątkę „zameldowanie tymczasowe” i tak dokładnie traktowałam swoje
bytowanie. Serca, niczym Chopin, tam nie zostawiłam, choć są miejsca w stolicy,
o których myślę z sentymentem, zdarza się, że dodaję do nich zaimek „moje” i
wiem, że jest to nieco na wyrost. Bo jakie tam one „moje”. Wracając jednak do
rzeczonego pytania, kiedy można o sobie mówić, że jest się torunianinem. Jeśli
nie tylko urodzenie, czy kości przodków, to co jeszcze może stanowić o tym, że
ziemia, miejsce jest nasze, że możemy o sobie powiedzieć więcej, niż ja stąd. Meldunek?
A może jednak serce, podpowiedziała znajoma. Wybór, a nie determinizm. I zaczęła
opowiadać historię swoich przeprowadzek, począwszy od dzieciństwa, miejsc, w
których przebywała. Policzyła, że w Toruniu mieszka najdłużej, siedemnaście lat.
Lubi to miasto, płaci w nim podatki, wybiera radnych, wybudowała dom i każdego
dnia dopełnia swoją cząstką zbiorową opowieści o tym miejscu. Czy może o sobie
mówić, jestem torunianką? Jak wiele osób, które wybrały to miasto, ma podobną
wątpliwość?
Gdy kończymy rozmowę, pyta
jeszcze, czy wybieram się na zwiedzanie „Ratusza nieznanego” w najbliższy
czwartek. Taka wakacyjna propozycja Muzeum Okręgowego, nie tylko dla turysty. Odkrywanie
na nowo miejsca, obok którego przechodzimy codziennie, do tego będzie możliwość
wejścia na ukryte sale, w tajne przejścia i inne nieoczywiste zakamarki. Brzmi
zachęcająco, mówię, że rozważę udział w tym zwiedzaniu. Od siebie dorzucam
„Przetrwam. Opowieść Pani Durabo” Agnieszki Niezgody do obejrzenia w środę i
niedzielę w Baju Pomorskim. To wyjątkowa okazja, bo ten spektakl grany jest niezwykle
rzadko, do tego ewaluuje i wzbogaca się o nowe, podrzucane przez widzów wątki. Kto
ma ochotę przejrzeć się w swojej toruńskości, powinien go zobaczyć. Postać Pani
Durabo, jako odwieczna pamięć tego miasta, miesza to, co przeszłe z tym, co
teraz. Mity przetyka prawdziwymi losami mieszkańców i przybyszów, wplatając w
to wszystko historyczne wydarzenia. Pokazuje w poetyckich skrótach i zabawnych
metaforach, jak przez nasze miasto przepływa nie tylko czas i rzeka, ale i
ludzie ze swoimi namiętnościami. Nieustannie przez wieki i półotwartą bramę.
Po tej rozmowie zaczęłam się
zastanawiać, skąd u osoby, która korzysta z każdej możliwej okazji, by poznawać
to miasto, jego historię i kulturę, wie o nim więcej, niż niejeden ukorzeniony
mieszkaniec, pojawia się obawa, czy wolno jej przykleić do siebie toruńskość.
Skąd to wahanie o przynależność do miejsca? Czy może o sobie mówić, jestem
torunianką? Myślę, że może.
Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej" 04.07.2017
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz