piątek, 9 listopada 2018

Toruńskie podwórka po 40 latach znowu w galerii


O wystawie fotografii, która została zdjęta kilka godzin po wernisażu, słyszałam jakiś czas temu od znajomej. Opowiadała o czasie swoich studiów, gdy razem z Wacławem Górskim w kole naukowym przy Instytucie Zabytkoznawstwa i Konserwatorstwa UMK dokumentowali stan podwórek toruńskiej starówki. Finałem tych prac była wystawa „Toruń – miasto nieznane”. To właśnie ta ekspozycja okazała się na tyle kontrowersyjna, że musiała zniknąć co prędzej ze ścian galerii BWA w grudniu 1978 roku. Zastanawiałam się, co musiało być wtedy tak gorszącego, wstydliwego i poruszającego w obrazie starówkowych podwórek, że ówczesne władze miejskie zareagowały cokolwiek gwałtownie. Gdy przyłożyć do tego kontekst, że Toruń w drugiej połowie lat siedemdziesiątych był świeżo po renowacyjnym liftingu z okazji 500-lecia urodzin Kopernika, może być zrozumiałe, że włodarze na kwestie wizerunku byli szczególnie wyczuleni. A co było na tych zdjęciach, jaką prawdę odsłaniał surowy realizm, że nie wytrzymał konfrontacji z nią obowiązujący obrazek z pocztówek, możemy zobaczyć dziś w Małej Galerii Fotografii ZPAF na wystawie „Toruń – miasto nieznane II”. Ta dwójka w tytule sugeruje drugą odsłonę ekspozycji, ale też i kontynuację, mamy zatem w jednej wystawie jakby dwie. Obok wspomnianych już zdjęć podwórek Wacława Górskiego, które w oryginalnych passe-partout wróciły do galerii po czterdziestu latach, wiszą współczesne ujęcia tych samych miejsc autorstwa Andrzeja Skowrońskiego. I co ciekawe, ten współczesny zapis ma podobną perspektywę, podobne ustawienie aparatu i podobną pochmurną aurą. Tylko czy na tym podobieństwa się kończą? Są miejsca, które przeszły tak głęboką transformację, że trudno je poznać, wysprzątane, zaaranżowane na kawiarniane patio lub miejsca do rekreacji. Jednak niemała część podwórek zarejestrowanych czterdzieści lat temu, wygląda dziś, jakby były odbite w lustrze, zakonserwowane. Istna pętla czasu. Co prawda z niektórych miejsc zniknęły schody i balkony, ale farba tak samo łuszczy się z przybudówek, kosze na śmiecie, jak stały tak stoją, tylko drzewa, te co przetrwały, zdecydowanie są okazalsze. Trochę, jakby w tych wąskich przesmykach chował się duch miasta, którego już nie ma, którego z głównych ulic skutecznie przepędzono. Patrząc na te zdjęcia, można bez wielostronicowych opracowań zrozumieć, że rewitalizacja, to proces złożony i nie ma na nią jednej recepty, w której za zmianą fasady postępuje metamorfoza całej kamienicy. Niekoniecznie. Z drugiej jednak strony, może taki nieuporządkowany, mały kontrapunkt w tej turystycznej dzielnicy jest niezbędny dla jakiegoś balansu.
Polecam zajrzeć na tę wystawę, bo choć to fotografia dokumentalna, to poezji tam też całkiem sporo.


Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  06.11.2018

środa, 31 października 2018

„Strażnicy” to tajemnice ukryte w murach toruńskich kamienic


Jadąc niedawno pociągiem, mimowolnie przysłuchiwałam się opowieści kobiety z Krakowa o tym, jak to domniemanym spadkobiercom udaremniono przejęcie kamienicy, w której mieszkała. Pojawili się nagle i traf chciał, że chwilę po tym, jak zmarła staruszka, ostatnia osoba, która pamiętała prawowitego właściciela i znała tragiczne losy jego rodziny. Kamienica była oczywiście pożydowska. I nie działo się to w latach dziewięćdziesiątych, ale z opowieści wynikało, że teraz, całkiem niedawno. Przypomniała mi się ta zasłyszana z pociągu historia, gdy czytałam powieść Wojciecha Giedrysa „Strażnicy”. Gdy warszawską aferą reprywatyzacyjną żyje cała Polska, Giedrys kręci się po lokalnym podwórku i zadaje pytanie - a w Toruniu, to jak to było z tym majątkiem pożydowskim, z tymi kamienicami? I tu w pierwszej chwili może pojawić się delikatne zdumienie – jakim kamienicami? Społeczność żydowska przed wojną stanowiła niewielki procent ogółu mieszkańców Torunia, jednak nawet tak nieliczna grupa gdzieś mieszkała, gdzieś prowadziła interesy, gdzieś się bawiła. W powieści pojawiają się prawdziwe adresy i prawdziwe nazwiska. Autor ze strzępków informacji, ksiąg adresowych, reklam i publikacji gazetowych, próbuje odtworzyć nie tyle historię toruńskich Żydów, ile uzupełnić pejzaż i nanieść na siatkę minionych zdarzeń ich obecność. Wypełnić te drobne, puste przestrzenie nie konkretnymi losami ludzkimi, ale tym, czego materialnie kiedyś dotykali. Nazywa, co zostało, a co zostało wymazane, rozebrane. Przywołuje przeszłość, która przez to, że nieznana, zdaje się pulsować tajemnicą. Nie ma w powieści co prawda historii żydowskiego cmentarza, jednego z niewielu na Pomorzu, który przetrwał wojnę i dopiero w latach siedemdziesiątych został zlikwidowany przez ówczesne władze, a to, co stało się z macewami z tej nekropolii, obrosło już wstydliwą legendą. Pojawia się za to obrazek, jak Niemcy w 1939 roku rozbierają budynki zespołu synagogalnego. Choć wątek żydowskiego majątku skupia uwagę i silnie działa na wyobraźnię, to jednak nie o nim tylko jest to opowieść.
W „Strażnikach” Giedrys sięgnął po kryminał, jako formę, ale nie jest to klasyczna powieść tego gatunku. Jest trup i to nie jeden, jest policjant, dziennikarz śledczy, jest i śledztwo, które toczy się wielowątkowo i na kilku poziomach. Chodzimy ulicami Torunia, jednak nie malownicze plenery interesują autora. Zanurza nas pod powierzchnię tego pięknego, magicznego miasta, idealnego tła do słitfoci i zeskrobuje kolorową farbę, by dostać się do mentalnej tkanki. Tego, co wielu może przeczuwa, podejrzewa lub domniemywa. Odwraca role, to czytelnik staje się tym, który tropi, który ma rozpoznać, co może być prawdą, a co jest tylko fikcją.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  30.10.2018

piątek, 26 października 2018

Piernikowe opowieści o Toruniu dawnym i dzisiejszym


Z Katarzyną Kluczwajd kojarzy mi się wrażliwość na detal. Za jakiegokolwiek temat z dziejów miasta by się nie zabierała, można odnieść wrażenie, że zaczyna od szukania szczegółów, drobnych kluczy, którymi na swój sposób interpretuje rzeczywistość przeszłą. Naturalnie zgodnie z faktami i odniesieniem do źródeł. „Widzimy, to co wiemy”, to zdanie Kluczwajd powtarza chyba na każdym spotkaniu popularyzującym historię Torunia, szczególnie wtedy, gdy na starym, dobrze wszystkim znanym zdjęciu wskazuje niedostrzegany przez nikogo wcześniej szczegół, który prowadzi do odkrycia nieistniejącego już detalu architektonicznego. I nie chodzi w tym powiedzeniu wcale o to, by wykazać się ponadprzeciętną spostrzegawczością, bardziej, by uwrażliwiać oko słuchaczy, aby nie patrzyli na świat odtwórczo i sztampowo.
W swojej nowej książce „Piernikajki, czyli toruńskie piernikowe bajki” Katarzyna Kluczwajd jest wierna umiłowaniu do wyszukiwania historycznych detali i opowieści z Toruniem w tle. Ale tym razem wykracza poza fakty oraz źródła i idzie dalej, dużo dalej. Najpierw piernik łączy z bajką i tak wychodzi jej piernikajka, a potem z legend, wyimków historii, które znamy i rozpoznajemy mniej lub bardziej, konstruuje nową, surrealistyczną rzeczywistość. Oczywiście piernikową, bo przecież tu nic inne poza piernikowe być nie może. Ową piernikowość doprowadza chwilami do męczącego absurdu, gdzie ultratwardy piernik dobry jest na koło u wozu, na krucyfiks sądowy i na szafot, gdzie burmistrz Rösner traci głowę.
W trzydziestu sześciu bajkach znajdujemy alternatywną historię naszego miasta, jakby wyjętą z innego wymiaru, gdzie czas jest bardziej spiralą, w której cząstki faktów obracają się razem z fikcją, tworząc podobnie jak w kalejdoskopie, przy najmniejszym poruszeniu, coraz to bardziej hybrydowe obrazki. Kreacja autorska w warstwie słownej nasycona jest tak silnie neologizmami i wyginaczami słownymi, że książce towarzyszy stosowny słownik. Na końcu znajdziemy również indeks faktów, firm, osób i cytatów ze świata realnego, tak żeby w finale wrócić jednak do rzeczywistości. Choć całość wydaje się bardziej żartem historyka, który puszcza wodze fantazji, to nie brakuje w książce gorzkich i ironicznych komentarzy do współczesnych poczynań lokalnych władz. Historia połączenia miasta Lewego, tego gorszego, z Prawy, tym lepszym, po stu latach wciąż brzmi aktualnie.
Moją ulubioną bajką z tego zbioru jest opowieść o cudownym pudełku Pierni(ko)dyna, który spełniał prośby, ale tylko dotyczące naszego miasta. Mała Gusia, która uwolniła ducha, miała całą listę życzeń, a na jej początku było marzenie, by Piękna Madonna powróciła do miasta. Jakby się takie pudełko dziś Toruniowi przydało.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  23.10.2018

czwartek, 18 października 2018

Jubileuszowe „Spotkania” w Baju Pomorskim


25. Międzynarodowy Festiwal Teatrów Lalek „Spotkania” rozpoczął się w ubiegły weekend i potrwa przez najbliższy tydzień. W programie znajdziemy dziewiętnaście przedstawień z Polski i Europy. Organizatorzy przyzwyczaili nas również do tego, że festiwal to nie tylko spektakle konkursowe, ale wiele wydarzeń towarzyszących. W tym roku nie brakuje wystaw i to nie tylko w teatrze, ale i na Dworcu Głównym podróżnych wita ekspozycja poświęcona historii Teatru „Baj Pomorski”. Będą też warsztaty, głośne czytanie sztuki „Niewidzialna” Magdy Żarneckiej i Przemysława Jaszczaka, kiermasz książek, tradycyjnie Przegląd Teatrów Osób Niepełnosprawnych „Innym Okiem” i na finał koncert zespołu „Jedyni Prawdziwi The Kalesons”. Trudno szukać klucza, czy jakiegoś wspólnego mianownika wątków w repertuarze tegorocznego festiwalu. Mamy tu wielość form, stylów, konwencji i tematów. Klasyka w nowej odsłonie konfrontuje się ze współczesną dramaturgią. Cechą charakterystyczną,  wyróżniającą ten festiwal była dotąd różnorodność i otwieranie się zarówno na młodych, jak i dorosłych widzów. Jubileuszowa edycja trzyma się również tej formuły. Patrząc jednak na spektakle prezentowane w pierwszych dniach festiwalu, można odnieść wrażenie, że rysownie wyraźnej granicy wieku adresatów może okazać się złudne. Przedstawienie oznaczone pięć czy siedem plus, wcale nie oznacza, że dla dorosłych niekoniecznie, przeciwnie. To coraz mocniej obecny nurt w teatrze lalkowy, wielopoziomowe spektakle kierowane jednocześnie i do dzieci i dorosłych. Często dowcip i refleksja zbalansowane są tak, że wiek w odbiorze przestaje mieć znaczenie. Można to było dostrzec w spektaklach „Marvin” i „Odlot”.
„Marvin” Pawła Aignera oparty na tekście Marty Guśniowskiej, to skąpana w czarnym humorze i przetykana melancholią opowieść o przemijaniu i samotności, ale też o poszukiwaniu sensu życia i przyjaźni, która w równym stopniu dotykała młodszą i straszą publiczność. Choć może scenografia budująca klimat przebrzmiałego cyrku zbyt bezwzględnie zassała dzieci w świat wyobraźni jednak dorosłych. W „Odlocie” Maliny Prześlugi reżyserka Janni Younge koncentrując uwagę widza na oryginalnych lalkach ptaków animowanymi czasem i przez trzech aktorów, opowiada historię o dojrzewaniu, o poszukiwaniu tożsamości i w końcu o tolerancji. Oglądając ten spektakl, można odnieść wrażenie, że to lalkowe przedstawienie dla dzieci o wiele mądrzej tłumaczy dzisiejszy świat, niż wiele innych, realizowanych dla widzów dorosłych.
Dziś półmetek festiwalu. Spektakle możemy oglądać do soboty, wtedy to poznamy werdykt zamykający jubileuszową edycję.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  16.10.2018

piątek, 12 października 2018

Historia małżeństwa Steinbornów to materiał na film


W Muzeum Historii Torunia możemy oglądać wystawę „Helena i Otton Steinbornowie. Dobro Rzeczpospolitej – najwyższym prawem”. To opowieść o małżeństwie niemieckiego lekarza i polskiej patriotki, które miało niemały wpływ na historię Torunia w pierwszej połowie dwudziestego wieku, a jakoś w ostatnim czasie umknęli z naszej zbiorowej, miejskiej pamięci. Wystawa przywołuje ich postaci i pokazuje, że życie tej pary stanowi doskonały materiał na film i to niekoniecznie dokumentalny. Otto Steinborn był tym, który w 1920 roku witał Błękitną Armię z pułkownikiem Stanisławem Skrzyńskim na czele i został pierwszym, komisarycznym burmistrzem po odzyskaniu niepodległości. Jego żona zaś, przyczyniła się do tego, że miasto przybrane odświętnie w bramy i orły na przybycie wojska w ciągu jednej nocy z pruskiego zmieniło się w polskie. Ta symboliczna i wręcz legendarna scena to pierwsze i często jedyne skojarzenie ze Steinbornami, a rozdział związany z niepodległościowymi dążeniami jest może obszerny, ale nie jedyny. Historia tego małżeństwa to również wątki związane z działalnością społeczną i charytatywną, kulturalną i oświatową. Gdy patrzy się na materiały zgromadzone na tej wystawie, można odnieść wrażenie, że nic istotnego w mieście nie wydarzało się bez udziału Heleny i Ottona. Nie brakuje też pierwiastka romantycznego spinającego całą opowieść, bo związek tych dwojga zaczął się od pioruna, czyli miłości od pierwszego wejrzenia, która spadła na młodego lekarza w Aptece Radzieckiej.
Wystawa idealnie wpisuje się w setną rocznicę odzyskania niepodległości. Patrząc na nią z tej perspektywy, to historia małżeństwa Steinbornów jest w szerszym sensie symboliczna. Zbiegają się w niej motywy podobne dla losów wielu rodzin pomorskich, gdzie kultura niemiecka wchodziła w mariaż z polską i kategoryczne opowiedzenie się po jednej ze stron nie było czasem ani tak oczywiste, ani też nie pozostawało bez konsekwencji. Gdyby Otton dożył września 1939 roku, byłby jednym z pierwszych rozstrzelanych przez Gestapo. Na spotkaniu przy tej wystawie z wnukiem Steinbornów, jedna z uczestniczek była delikatnie zdumiona i trochę zniesmaczona postawą Ottona, który według niej jako rodowity Niemiec „porzucił” swoją kulturę na rzecz polskości. Pewnie i można by sformułować taki osąd, gdyby wyciąć los Ottona z czasu, w którym żył, z kontekstu politycznego i z faktu, że pochodził z rodziny mieszanej, jego matka była Kaszubką, a to wszystko razem trochę jednak zmienia punkt widzenia. Dlatego warto obejrzeć wystawę poświęconą Steinbornom, bo w niej widać też, że pod niemieckobrzmiącym nazwiskiem może kryć się sporo polskiego ducha.
 
Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  09.10.2018

czwartek, 4 października 2018

„Pan Lampa” na otwarcie sezonu w Baju Pomorskim


„Pan Lampa” Maliny Prześlugi to opowieść nie tylko o oświeconym starszym panu, który świeci i to dosłownie, ale przede wszystkim o tym, że nawet największy odmieniec pełen dziwactw, ma w sobie tyleż ciemnego, co i jasnego. Potrzeba tylko kogoś, kto by dostrzegł w nim te iskierki i zwyczajnie zaakceptował całość. Taką rolę pełni Pan Lampa, który niczym rodzinę przygarnia całą galerię osobliwości pod swój dach. W Domczysku, które dzieli razem z Piesą, postacią też przedziwną, bo to ni pies, ni kobieta, ale z pewnością wierna przyjaciółka, pojawiają się Pani Straszyńska, Państwo Bałagańscy, Pan Dosłowny, Babcia Drapcia, Wściekłak, każdy ze swoim natręctwem i swoją historią. Reżyserka Punch Mama, oddzielając sekwencje poszczególnych scen sugestywną muzyką i multimediami, przemyca do toruńskiego przedstawienia trochę ducha z „Rodziny Addamsów”, jakby puszczając oko do widzów, może to i dom dziwny, może i straszny, ale ogromnie przesympatyczny. Nikt tam nikogo nie krytykuje, nie moralizuje, nie próbuje zmieniać, co wcale nie znaczy, że w Domczysku nie ma zasad. Razem z Panią Starszyńską pojawiają się strachy i lęki, ze Wściekłakiem złość, z Bałagańskimi bałagan i brud, a z Panem Dosłownym zabawna i męcząca dosłowność. Każda przypadłość zostaje tu oświetlona, przyjęta, przytulona, zaakceptowana. I gdy wydaje się, że wszystko układa się harmonijnie, jak w kolorowym pudełeczku, przychodzi Ciemność. Nie, by kogoś straszyć, ona jest nieodłącznym elementem naszego istnienia. Czy jest w stanie zgasić światło, jeśli w kochanej istocie ono faktycznie już zaczyna przygasać? Pan Lampa ze spokojnym uśmiechem oswaja i ten strach.
W Panu Lampie Jacka Pysiaka trudno dostrzec staruszka, to postać bardziej serdecznego, ciepłego pana, który zatrzymał się w czasie i ma w sobie tyleż młodzieńczego entuzjazmu co dojrzałej mądrości. Wydaje się, że jest taką osobą, której przemijanie nie dotyczy. Nie przez przypadek pojawia się w sztuce też władczyni dnia, Słońce i stróż nocy, Księżyc. Skoro Pan Lampa macza palce w ich nieustannej pogoni, wyznaczającej rytm przyrodzie, można ulec złudzeniu, że i on jako część tego perpetuum mobile będzie trwać wiecznie. I Piesa w to wierzy. Pan Lampa nie może przecież kiedyś tak sobie zgasnąć. A co z Domczyskiem, z całym tym światem? On też wtedy zgaśnie, odjedzie?
W tym na poły baśniowym świecie znajdujemy prostą receptę na dobre, codzienne życie. W którym lepiej karmić się budyniem niż złością i akceptować stające nagle na głowie babcie niż pukać się w czoło. Bo tyleż w innych natręctw, ekscentryczności i lęków, co w nas samych. Z tym największym lękiem na czele, tym o przemijaniu. Nie tyle naszym, ile naszych najbliższych, którzy gasną i zostawiają nas pozornie w ciemności. Pozornie, bo światło takiej postaci jak Pan Lampa nigdy nie gaśnie.
„Pan Lampa” w Baju Pomorskim to spektakl nie tylko dla małych dzieci, ale również i dla dużych dorosłych.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  02.10.2018

czwartek, 27 września 2018

„Kamerdyner” bardziej niż romans to epopeja o kaszubskiej ziemi


Historia miłości córki pruskiego grafa i kaszubskiego chłopaka w „Kamerdynerze” Filipa Bajona wydaje się tyleż abstrakcyjna w realiach historycznych, że aż filmowo nie tylko możliwa, ale i przewidywalna. Mateusz przygarnięty do pałacu, po tym, jak zmarła mu przy porodzie matka, dorasta w arystokratycznej atmosferze pozornie na równi z dziećmi von Kraussów, Maritą i Kurtem. Różnice w pochodzeniu szybko dają o sobie znać. Dzieci grafów jadą pobierać edukację do Berlina, on zaś do gimnazjum w Brodnicy. Wtedy Mateusz słyszy od swojego ojca chrzestnego, Kaszuby, Bazylego Miotke: „Pamiętaj, ty jesteś stąd. Masz tu wrócić mądrzejszy.” I wraca. A to, skąd jest, z pałacu czy ze wsi, definiuje żartobliwie, iż pałac jest we wsi. Dostrzega tym samym swoją tożsamość w przenikaniu się tych dwóch, pruskiej i kaszubskiej, a nawet trzech, bo i polskiej, warstw kulturowych. Gdy dołączyć do tego młodzieńczą miłość, a potem romans z Maritą, to Mateusz mógłby tu się jawić jako postać wręcz symboliczna. Jednak, jak sugeruje jeden ze scenarzystów, podobna historia miała miejsce. Zresztą większość zdarzeń, które oglądamy w filmie, mają swoje źródła w rzeczywistości, a postaci inspirowane były realnymi osobami. I mimo że osią fabuły jest romans tych dwojga, to film zdaje się mieć zupełnie innego głównego bohatera. Jest nim kaszubska ziemia, nieistniejąca dotąd w opowieści filmowej. Pół wieku z dziejów Kaszub, od początku ubiegłego wieku, przez pierwszą wojnę, odradzającą się II RP, aż po drugą wojnę światową i wkroczenie czerwonoarmistów. Dotąd historię Kaszubów określano najczęściej przymiotnikiem skomplikowana, co czasem w złej wierze, niezasłużenie sugerowało jakieś krypto niemieckie konotacje. Zdecydowanie bardziej adekwatnym określeniem byłoby, historia dotąd nieznana. Film zapełnia tę białą plamę, opowiada kaszubską historię bez patosu, nieco w tle, ale tak sugestywnie, że z ciekawością podążamy za losem Bazylego Miotke. „Król Kaszubów” i agituje za Polską i walczy w pruskiej armii. W Wersalu doprowadza do tego, że część ziem Pomorza bez plebiscytu przyłączono do Polski. Nie kryje rozczarowania posunięciami administracji warszawskiej, ale też ją współtworzy. Zawsze w dobrych relacjach z sąsiadami i pruską arystokracją. Kres temu światu i symbiozie przynosi druga wojna światowa. Jedną z najbardziej dojmujących scen, na pół oniryczną, przez co nieznikającą spod powiek, jest egzekucja w Lesie Piaśnickim. Zginęło tam prawie czternaście tysięcy Kaszubów. Niewykluczone, że gdyby „Kamerdyner” powstał szybciej, manewr z wyciągnięciem pewnemu Kaszubie „dziadka z Wermachtu” do politycznej rozgrywki, nie przeszedłby tak łatwo. Filip Bajon tym obrazem zilustrował słynne zdanie Hieronima Derdowskiego: „Nie ma Kaszëb bez Polonii, a bez Kaszëb Polśczi”. Ten film powinno się obejrzeć.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  25.09.2018

czwartek, 20 września 2018

„Skaza” Roberta Małeckiego z potencjałem na bestseller


„Skaza”, najnowsza powieść kryminalna Roberta Małeckiego, od kilkunastu dni króluje w księgarniach. Autor akcję nowej serii, tym razem o komisarzu Bernardzie Grossie, osadził w pobliskiej Chełmży, choć akcentów toruńskich w książce nie brakuje. Co Małeckiego skłoniło, żeby tam przenieść akcję powieści? Kameralność i specyficzna aura, która unosi się nad miasteczkiem? Niewykluczone. Już producenci serialu „Belfer” pokazali, że Chełmża ma potencjał na kryminalną scenerię z tajemnicą w tle. Tyle że tam udawała ona miejscowość na Mazurach, a u Małeckiego nie ma żadnego udawania. W „Skazie” realnie poruszamy się ulicami Chełmży od jednego jej krańca po drugi.
Mimo że opowieść sączy się pozornie niespiesznie, to jednak płynie strumieniem, którego nurtowi nie sposób się oprzeć. Ze sceny na scenę coraz bardziej wnikamy w chełmżyńską rzeczywistość i historię dwóch mężczyzn zamarzniętych na jeziorze. Nie ma żadnych powiązań między nastolatkiem a bezdomnym, śladów działania osób trzecich też nie ma, sprawa wydaje się jednoznaczna, nieszczęśliwe wypadki. Komisarz Gross nie wierzy w taki przypadek. Narracja doskonale oddaje klimat sennego miasteczka, z którego każdy, gdy tylko może, ucieka do pobliskiego Torunia lub dalej. Miasteczka, w którym pozornie nic wyjątkowego się nie wydarza, a już z pewnością nie zbrodnia. Jednak pod powierzchnią i za zamkniętymi drzwiami rozgrywają się namiętności, rozczarowania, zdrady oraz zemsta. Jednocześnie nikt nic nie wie, nie słyszał, nie widział. Pozornie. I słowo „pozornie” trafnie określa świat, który Małecki nienachalnie a celnie opisuje. Stosunki panujące w małej społeczności, ambicje i zależności, aspiracje i ograniczenia. Autor, podobnie jak w poprzedniej serii o Marku Benerze, fikcję nie dość, że osadza w rzeczywistym miejscu, to jeszcze zgrabnie zaplata z realnymi wydarzeniami, co sprawia, że ulegamy złudzeniu, że cała ta historia, jeśli nawet nie wydarzyła się, to z dużym prawdopodobieństwem mogła. Śledztwo Grossa na chwilę przyćmiewa poszukiwanie właściciela, który prawdziwie zimą tego roku skatował czteromiesięcznego psa. Sytuacja ta widziana chłodnymi oczyma policjantów odsłania kulisy manipulacji emocjami i zatracanie skali wydarzenia, pogoń za sensacją niczym igrzyska, w oderwaniu od autentycznych problemów. Zresztą akcentów obrazujących kondycję naszego społeczeństwa jest więcej i to też stanowi o wartości tego kryminału.
„Skaza” Roberta Małeckiego w niespełna trzy tygodnie od premiery wskoczyła na szczyty wszelkich rankingów, zarówno czytelniczych, jak i sprzedażowych. Kalendarz spotkań autorskich też się  powoli zapełnia. Myślę, że już możemy zacząć przyzwyczajać się do faktu, że mamy w Toruniu autora bestsellerów, który niejednym jeszcze zaskoczy, bo przecież „Skaza” to dopiero początek nowej serii.
 
Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  18.09.2018

czwartek, 13 września 2018

Podmurna ulicą przyjaźni, murali i poezji


Podejrzewam, że wiele osób przechodząc w ostatnich dniach ulicą Podmurną i obserwując pracę toruńskiej artystki Iwony Liegmann, zastanawiało się, dlaczego na ścianie budynku pod numerem 52 Hendrik Marsman wspomina Holandię. Skąd tu na Starym Mieście nagle pejzaż z wiatrakiem? Ano z Lejdy! Właśnie mija trzydzieści lat od chwili, gdy Toruń rozpoczął współpracę z Lejdą i podpisał oficjalną umowę, na mocy której staliśmy się miastami bliźniaczymi. Ten jubileusz Towarzystwo Miast Partnerskich Torunia postanowiło uczcić w sposób wyjątkowy, przenosząc cząsteczkę ducha Lejdy do naszego miasta. Bo Lejda to nie tylko miasto Rembrandta i malarzy, ale też miasto poezji. Na fasadach ponad stu kamienic można tam znaleźć wiersze z całego świata i to w oryginale. Po rosyjsku, hiszpańsku, włosku, japońsku, szwedzku i naturalnie po polsku również. W Lejdzie na murach są trzy polskie wiersze, „Bajdary” Adama Mickiewicza, „Pochwała złego o sobie mniemania” Wisławy Szymborskiej i „Pisałem” Tadeusza Różewicza.  Lejdę kopiują inne miasta, Sofia, Paryż, Berlin. Wiersze na murach pojawiły się też w Poznaniu i Lublinie. Holendrom bardzo zależało, by Toruń, miasto bliźniacze zarazić tym projektem i wraz z Towarzystwem Miast Partnerskich Torunia od dawna próbowali nakłonić urzędników, by na nasze starówkowe mury wpuścić trochę poezji, na początek niderlandzkiej poezji. A co ma wiatrak do piernika? Na Starym Mieście powinny być akcenty historycznie toruńskie, więc holenderskie to mogą być jedynie kafle z wiatrakami w Muzeum Kopernika. Jednak udało się. Tak niderlandzkie „Wspomnienie Holandii” Hendrika Marsmana znalazło się na muralu wraz z tłumaczeniem Jerzego Kocha. I gdyby jeszcze sentencja o trzydziestoletniej współpracy została także przetłumaczona, choć może nie na niderlandzki a angielski, to przekaz byłby czytelny dla każdego, obcojęzycznego turysty również.
Czy będzie to jedyny wiersz na toruńskim murze? Taka rocznicowa pamiątka. Czy może z czasem pojawią się kolejne? A może to początek poetyckiej wymiany z naszymi wszystkimi miastami partnerskimi? Widoczne ślady przyjaźni w przestrzeni miasta. Sądzę, że o sto fasad dla poezji na Starym Mieście mogłoby być trudno, ale te jedenaście dla kolejnych miast bliźniaczych nie powinno stanowić aż takiego problemu. Na samej Podmurnej znalazłoby się z pięć czy sześć. Tym sposobem ulica Podmurna byłaby nie tylko ulicą przyjaźni, bo to na niej mieści się siedziba Towarzystwa Miast Partnerskich Torunia. Byłaby nie tylko ulicą murali, bo ten najnowszy jest już trzecim. Ale byłaby również ulicą poezji. A skoro jubileusz jest najlepszym pretekstem do takich inicjatyw, to jeszcze w tym roku mógłby pojawić się na jakiejś fasadzie kolejny wiersz, przypominający o naszej czterdziestoletniej współpracy z Getyngą. Duch Lejdy przetarł już szlak.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  11.09.2018

piątek, 31 sierpnia 2018

Skyway – tłum ponownie zaskoczył organizatorów


Dziesiąta edycja Festiwalu Bella Skyway skłania do podsumowań, choć jest to jedna z tych nielicznych imprez, której sukces obwieszcza się, na długo przed startem. Bo skoro New York Times o nas napisał, to nie ma się co krygować, jesteśmy najlepsi. Jednak warto spojrzeć na drogę, jaką przeszło to wydarzenie i czym jest dzisiaj. Zaczęło się od idei połączenia sztuki z astronomią. Potem doszedł trzeci element, ludzie, który stał się wyznacznikiem sukcesu. A właściwiej tłum, który zawładnął imprezą i dziś można odnieść wrażenie, że również zdominował dwie pierwsze składowe. Wajcha z wydarzenia stricte artystycznego przechyliła się na rzecz produktu turystycznego. W końcu za najlepszy produkt turystyczny nagrodę dostał. I jeśli nawet dotąd organizatorzy starali się balansować pomiędzy tym, co artystyczne a turystyczne, w tym roku wyraźnie odpuścili siłowanie się. Wpuszczenie straganu ze świecidłami w sam środek instalacji grupy Compagnie Carabosse na zamku wyraźnie pokazało, czym ta impreza jest dziś. Hybrydą z mrugającymi rogami, gdzie na artystyczny przekaz bywa przy ciasno. A wszystko po to, by zadowolić tłum, bo niewykluczone, że to on głównie przyczynił się do tego światowego rozgłosu. Publiczność szacowana na prawie dwukrotną liczbę mieszkańców to wynik niebagatelny, ale i spora odpowiedzialność za bezpieczeństwo. A jak z nim jest? Stojąc w tłumie, w wąskim gardle pomiędzy Bajem Pomorskim a zamkiem, gdzie masa ludzka napierała z dwóch kierunków, zaczęłam się zastanawiać, czy podobnie było na tych tragicznych juwenaliach w Bydgoszczy. Ktoś nawet w tym tłumie zapytał: „A jakby teraz wybuchła się panika?” Nie wybuchła. Organizatorzy zadbali, by rozpędzone auto nie wjechało w tłum, stawiając u wylotu deptaka autobus, zadbali, by tłum nie rozdeptał kwiatów na bulwarze, okalając je taśmami, ale chyba nie pomyśleli, że tłum może także rozdeptać sam siebie. Zdaję sobie sprawę, że festiwal jest wyzwaniem logistycznym i wszystkiego przewidzieć się nie da, ale żeby wyciągać wnioski z wydarzeń w Barcelonie a w regionie już nie? Doświadczenie tej sytuacji uzmysłowiło mi, że mylnie zakładałam, że po dziesięciu latach, ekipa, która go organizuje, wie sporo o tłumie. W tym roku tłum ponownie zaskoczył organizatorów.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  28.08.2018

piątek, 24 sierpnia 2018

Grecka plaża i płonąca podłoga w Muzeum Kopernika


Co byśmy zrobili bez Kopernika? Gdyby tak jakimś zrządzeniem losu i historii nie urodził się on w naszym mieście, a tak na przykład w Krakowie czy na Śląsku i nie był już taki nasz? Jakiegoż patrona szukałaby wtedy uczelnia, fabryka, sklepy czy hotele? Z pewnością gotyk przetykany piernikami byłby wystarczającym magnesem dla turystów, jednak trudno sobie wyobrazić, że Kopernika nie ma przy ratuszu. O jedno muzeum byłoby też mniej. I o ile poprzednią wersję Muzeum Kopernika można by jakoś przeboleć, to brak jego najnowszej odsłony byłaby faktycznie nieodżałowany. Kto jeszcze nie widział, powinien koniecznie to nadrobić. Muzeum po remoncie, w porównaniu z tym, co znaliśmy, spokojnie można określić przełomem w duchu kopernikańskim. Zaskoczeń jest tam sporo. Rozgwieżdżone niebo w muzeum astronoma, choć zachwyca,  nie dziwi zupełnie, ale nagłe przenosiny na grecką plażę czy płonąca podłoga zdecydowanie oszołamia. Wystawa może robić wrażenie nieco eklektycznej, przetykana multimediami, artefaktami i drobnymi rekonstrukcjami łączy wiele wątków i kilka technik narracyjnych. Same losy Kopernika i jego rodziny są tylko jednym z motywów, który prowadzi nas przez wyremontowane sale toruńskiego muzeum. Spora część ekspozycji to opowieść o życiu w mieszczańskiej kamienicy i samym mieście w czasach Hanzy, okraszona takimi smaczkami, jak średniowieczna latryna czy wyłowione z morza beczki z gmerkami toruńskich kupców. W ekspozycję wpleciona jest też  historia rozwoju nauki wraz ze starożytnymi i średniowiecznymi wyobrażeniami wszechświata, a także dzieje odkryć geograficznych. Nie brakuje opus magnum, czyli motywu księgi, której wydanie drukiem zburzyło nie tylko ówczesny porządek świata, ale i najprawdopodobniej przyczyniło się do śmierci samego Kopernika.
Gdy w Muzeum Kopernika trwał jeszcze remont, byłam we Fromborku. Przewodniczka, jak usłyszała, że po muzeum oprowadza gości z Torunia, zaczęła boleć nad tym, że my nie potrafimy „dzielić” się Kopernikiem, że w ogóle nie wspominamy o jego fromborskim czasie, jakby całe życie był związany tylko z jednym miejscem, tym w którym się urodził. A oni przecież mówią o naszym mieście i pierniki sprzedają. Zaprosiłam ją wtedy do toruńskiego muzeum, gdy będzie już po remoncie, zapewniając trochę na wyrost, że nowa odsłona nie pominie tego szczegółu, że dorosłe życie i aktywność astronomiczną prowadził poza Toruniem. I faktycznie w nowej ekspozycji napomknięcie o tym fakcie, że przebywał we Fromborku, na sam koniec znajdziemy. A że drobne? No cóż, może faktycznie nie umiemy się „dzielić” Kopernikiem, bo co byśmy bez niego zrobili?

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  21.08.2018

piątek, 17 sierpnia 2018

Scena na Wiśle absolutnym hitem tego lata


Wątek sceny plenerowej, na której odbywały się letnie koncerty, przez kilka lat budził większe lub mniejsze kontrowersje. Na coraz głośniejszym, opanowanym przez ogródki piwne Rynku Staromiejskim dostawiano jeszcze scenę, a czasem nawet dwie i kakofonia osiągała najwyższe rejestry. Mieszkańcy załamywali ręce, dołączali do nich gastronomicy, a i dla samych gości było to również niekoniecznie komfortowe. Organizatorzy koncertów wydawali się jakby impregnowani na argumenty, a urzędnicy nie widzieli problemu. Na szczęście ten etap mamy chyba już za sobą, bo stał się cud za sprawą ubiegłorocznego święta Rzeki Wisły, scena z rynku przeniosła się na wodę i w tym sezonie również na nią powróciła. Tak jak rok temu, można było powiedzieć, że cieszyła się zainteresowaniem, to tego lata jest już ona absolutnym hitem. A kilka wydarzeń wciąż jeszcze przed nami. Bo i koncert pamięci Andrzeja Zauchy w piątek 17.08, gdzie wystąpią między innymi: Krystyna Prońko, Małgorzata Ostrowska, Katarzyna Groniec i Janusz Szrom, w sobotę 18.08 występ zespołu Duo Vitare w ramach Międzynarodowego Festiwalu „Nova Muzyka i Architektura”, a przez dwa najbliższe dni sceną zawładnie Festiwal Wisły i szanty.
Potencjał sceny na Wiśle jest ogromny, bo z podobną przyjemnością słucha się tam alternatywnych brzmień zespołu Tęskno, co coverów w wykonaniu Joanny Wojnowskiej i Rafała „Zwierzaka”, czy koncertu Toruńskich Gwiazd. Naturalne otoczenie ma jednak niedoceniane znaczenie w odbiorze muzyki. Dzięki temu, że scenę wykorzystuje wielu organizatorów, mamy na niej nie tylko różnorodność gatunków muzycznych, ale też nieomal codziennie, mniej lub bardziej przypadkowo, możemy posłuchać koncertu. Szkoda tylko, że w pobliżu sceny nie ma informacji repertuarowej, czyli kto i kiedy wystąpi. Niby taka oczywistość, a nie ma. Wisi wprawdzie baner, który odsyła na stronę kulturalnelato.pl, to jednak jakaś wizualna forma zbierająca wszystkie koncerty niezależnie również by się przydała.
Niewątpliwie do sukcesu sceny na Wiśle przyczyniła się w tym roku pogoda. Scena plenerowa ma to do siebie, że jej popularność w znacznej części zależy od aury. Cóż po najbardziej wyszukanych artystach, gdy pada, siąpi, ewentualnie grzmi. Ale jeśli wierzyć toruńskiemu klimatologowi Rafałowi Maszewskiemu, to do upałów w kolejnych latach powinniśmy się już powoli przyzwyczajać, bo średnia temperatura z roku na rok rośnie i tropikalne wieczory za chwilę nie będą żadną egzotyczną anomalią. Zatem przeniesienie latem życia towarzyskiego i kulturalnego nad rzekę wydaje się kierunkiem tyleż atrakcyjnym, co przypuszczalnie, nieuniknionym.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  14.08.2018

piątek, 10 sierpnia 2018

Dwa toruńskie skanseny skupione wokół rzeki


Chyba nie ma drugiego takiego miasta, które miałoby aż trzy parki etnograficzne. Toruń ma i wieś w środku miasta i dwa skanseny położone na wyciągnięcie ręki od miasta. Do tego oba ulokowane w pobliżu rzeki i w jakimś sensie jej poświęcone. Skansen w Kaszczorku koncentruje się głównie wokół obiektów związanych z wodą, prezentuje narzędzia wykorzystywane w zawodach wodnych. Do tego umiejscowiony jest w dawnej zagrodzie rodziny, która żyła nie tylko z roli, ale i rybołówstwa. Możemy tam zobaczyć oryginalny prom, który kursował po Nogacie w Kępkach pod Elblągiem, wiaty nadjeziorne, tratwę flisacką i dwie barki mieszkalne. Jedna pochodzi z Winnicy i przez wiele lat służyła za dom pięcioosobowej rodzinie.
Natomiast otwarty niedawno Olenderski Park Etnograficzny w Wielkiej Nieszawce może w sposób nieoczywisty, ale też jest z rzeką sprzężony, bo to właśnie dzięki wyjątkowym umiejętnościom melioracyjnym osadnicy z Niderlandów poskramiali podmokłe tereny i żyli w symbiozie z wylewającą rzeką. I w tym wypadku również położenie parku nie jest przypadkowe, lokalizację wyznaczył zapomniany, menonicki cmentarz. Zagrody w parku olenderskim odtworzone są bardzo szczegółowo. Wchodząc do pomieszczeń, możemy sobie bez trudu wyobrazić, jak mogło wyglądać codzienne życie rodziny. Po jakie sprzęty sięgano tuż po przebudzeniu, w jaki sposób przygotowywano posiłki, jak spędzała czas nestorka rodu. Jednak nie tylko detale wyposażenia domów stanowią o wartości tego miejsca, w parku zrekonstruowano fragment wsi z charakterystycznym układem dla osadnictwa olenderskiego.
Każde z tych miejsc to inna opowieść o świecie i ludziach, którzy ubogacali nasz krajobraz, teraz są wspomnieniem, wyrugowani z jednej strony przez historię, z drugiej przez nieuchronny rozwój miasta. Menonici odeszli stąd ponad siedemdziesiąt lat temu, a mieszkańcy barki z Winnicy ponad czterdzieści. Polecam odwiedzić oba te miejsca, bo spacer wśród pamiątek czasu nie tak odlegle przeszłego przywołuje refleksję, że każdego roku z miejskiego krajobrazu topnieje bezpowrotnie coś, co dziś może przeszkadza, ale w pamięci pozostawia lukę.
I jak do osad olenderskich możemy jechać praktyczniej w każdej chwili, to skansen w Kaszczorku udostępniany jest indywidualnym zwiedzającym niezwykle rzadko. W najbliższe dwie niedziele (12 i 19.08), w godzinach 11:00 -16:00  jest wyjątkowa okazja, by odwiedzić to miejsce. Co prawda remont ulicy Turystycznej nie ułatwia dostania się do obiektu, do tego jadąc do Kaszczorka, nie znajdziemy żadnej tabliczki, która kierowałaby nas do skansenu. A szkoda. Jednak nie należy się tym zrażać, w drugą niedzielę można się tam dostać również rzeką.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  07.08.2018

piątek, 3 sierpnia 2018

Oczywista czy nieoczywista „Żeńska końcówka” w Wozowni


Marty Frej nie trzeba chyba przedstawiać. A tych, którym nazwisko Frej niewiele mówi, zapewniam, że widzieli jej artystyczne memy w internecie nie raz. Teraz w Wozowni można oglądać prace artystki w znacznie większych formatach i to na żywo. Marta Frej znana jest z tego, że komentuje bieżące wydarzenia i życie polityczne, jednak ta wystawa poświęcona jest wyłącznie kobietom. Pełna humoru gorzkiego, poruszającego i wywracającego. Zogniskowana wokół dostępności i interpretacji ich praw, faktycznej pozycji w społeczeństwie, ale też prawdziwemu widzeniu swojej roli. Sprowadzona symbolicznie do feminatywu, czyli „Żeńskiej końcówki”. A z żeńskimi końcówkami wbrew pozorom wcale nie jest dziś tak łatwo. Z oporem wchodzą do „słowobiegu”, wypełniając kobiecą energią tytuły i nazwy zawodów. Oglądając rysunki na wystawie, może wydawać się, że to takie proste, a nawet pozbawione wątpliwości, że mówimy kapitanka czy spadochroniarka. Bo niby zgodnie z jednym z tekstów umieszczonych na tej wystawie: „Jako kobieta powtarzam sobie, że mogę wszystko. Oprócz zapuszczenia wąsów…”, to jednak wcale nie jest to takie oczywiste, że każda pani chirurg powie o sobie chirurżka. Memy Frej oswajają z nowymi brzmieniami i są jak kropelki drążące skały wyobrażeń. Znam kobiety, które ciągle mają opór, by o sobie mówić filozofka, psycholożka czy socjolożka, choć nie brzmi to jakoś specjalnie niezwyczajnie. Nigdy nie przyznają się do tego publicznie, ale mają poczucie, że ta żeńska końcówka odbiera im nieco znaczenia i szereguje do tylnej ławki w zawodzie. Przypomina mi się też historia, którą na jednym ze spotkań autorskich przywoływała Sylwia Chutnik, opowiadając o sytuacji, gdy była inicjatorką akcji, by o kobietach, które walczyły w Powstaniu Warszawskim, mówiono nie żołnierze, ale żołnierki. Zdziwił ją stanowczy sprzeciw bohaterek. Dla nich przeformułowanie na żeńską końcówkę ośmieszało, odzierało je z powagi. Tak to odbierały. W ich pamięci żołnierka, to przed wojną była kobieta przy mężu, a one w powstaniu były równe mężczyznom. Zmiany w języku to nie tylko dodanie końcówki i korekta brzmienia, to transformacja myślenia. Dlatego żeńskiej końcówce trzeba dać czas i przestrzeń do ewoluowania tak jak dzieje się to teraz w Wozowni. I tak zastanawiam się, ile czasu minie, gdy o Elżbiecie Zawackiej powiemy generałka? Bo dziś na pewno nie. 
Poza pracami Marty Frej warto obejrzeć też dwie wystawy, które aktualnie wiszą w Wozowni. Bryły szukające punktu ciężkości, rozlewające się kształty i różowa kula w „Ciężarze  rzeźby”  Beaty Szczepaniak oraz porywający walc z „Trędowatej”, który towarzyszy melodramatowi zestawionemu z reklamową apoteozą słodyczy w „Z zewnątrz wszystko wygląda trochę inaczej” Martyny Kielesińskiej, to może nieewidentna, ale wciąż ta sama opowieść o kobiecie. Polecam.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  31.07.2018

piątek, 27 lipca 2018

Zakaz ruchu dla rowerzystów na Szerokiej to fikcja

Turyści robią zdjęcia z astronomem, mała dziewczynka uśmiecha się i pozuje, nagle sielanka pryska, rowerzysta z impetem wyjeżdża z Szerokiej wprost na dziecko. To scena z ubiegłowtorkowego popołudnia w okolicy pomnika Kopernika. Gdyby w pobliżu był jakiś patrol, to rowerzysta powinien dostać mandat za stwarzanie zagrożenia w ruchu drogowym. Rodzice nie byli jednak zainteresowani dochodzeniem sprawiedliwości, zajęli się uspokajaniem dziecka. Do tego zamiast prostego „przepraszam” od rowerzysty, usłyszeli „toż hamowałem”. Podejrzewam, że większość potrąconych zachowuje się podobnie, odpuszcza. Chyba że ktoś zdarzenie to sfotografuje i upubliczni. Jakiś czas temu po podobnej sytuacji, tyle że na Szerokiej, opisanej w mediach społecznościowych, natychmiast pojawiały się patrole Straży Miejskiej egzekwujące przestrzeganie przepisów. Przez tydzień. Potem ruch rowerowy na deptak wrócił do stanu sprzed potrącenia.
Zajście, które przywołałam, nie wydarzyło się na Szerokiej, tylko w miejscu, w którym zgodnie z przepisami rowerzyści mogą się przemieszczać, a to, że ów cyklista wyjechał tam akurat z deptaka, gdzie teoretycznie nie wolno mu było jechać, jest rzeczą drugorzędną. Przyczyną tego potrącenia była nadmierna prędkość i brak zachowania ostrożności. Równie dobrze mógł nadjechać od strony Chełmińskiej. Z drugiej strony ciekawe, dlaczego po Szerokiej poruszać się w tłumie rowerem nie można, a już po Rynku Staromiejskim w tym samym tłumie można.
Za całkowitym wprowadzeniem zakazu ruchu dla rowerów na Szerokiej przemawiało bezpieczeństwo pieszych. Przepisy były jednoznaczne do chwili, gdy wprowadzono wyłączenia, pozwalające na przecięcie ulicy. Wyjeżdżającemu z Małych Garbar zapis na tablicy pozwala przeciąć deptak, by dojechać do Wielkich Gabar, Strumykowej, Przedzamcza, Podmurnej, Mostowej. Ale gdy wyjeżdża on już z Podmurnej od strony Wisły, to żadnych ograniczeń tam nie znajdzie, może zwyczajnie jechać całą długością Szerokiej. Czyli kierując się oznakowaniem, to po Szerokiej można i nie można jeździć równocześnie. Istny chaos.

Może zatem skończyć z tą fikcją, niech będzie jasny przekaz, uznać obecność rowerzystów na Szerokiej, skoro oni tam i tak są. A zamiast zakazu bezwzględnie egzekwować przepisy, gdy ktoś na rowerze stwarza zagrożenie i to nie tylko na Szerokiej. Do tego przydałaby się kampania informacyjna, o tym, że pieszy w strefie zamieszkania ma zawsze pierwszeństwo i nie tylko przed autami, ale przed rowerami również. Zanim ktoś potrąci kolejne dziecko.
 

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  24.07.2018

 

piątek, 20 lipca 2018

Posadzka z glancem w gotyckim kościele św. Jakuba


Na wystawie pasteli Małgorzaty Iwanowskiej-Ludwińskiej wiszącej aktualnie w galerii Dworu Artusa jest praca, która szczególnie zwróciła moją uwagę, „Anioł Chełmionki odszedł pieszo”. W pomarańczach zachodzącego słońca, drogą ocienioną koronami drzew, odchodzi z dzielnicy anioł, strzegący jej dotąd. Wydaje się, że to scena na chwilę przed tym, gdy przedmieście przetnie nowa droga, rąbiąc przy okazji drzewa i burząc budynki. Patrząc na to, co się teraz dzieje w kościele św. Jakuba można odnieść wrażenie, że nie tylko z Chełmionki odszedł anioł strzegący, ale niepostrzeżenie, uciekając przed tłumami, opuścił też już i Stare Miasto. Gdy od kilku dni cała Polska żyje tym, jak to się stało, że w samym sercu Puszczy Noteckiej, nieopodal wsi Stobnica, na terenie chronionym budowany jest zamek hybryda, w naszym mieście, wpisanym na listę światowego dziedzictwa, powstaje porównywalne kuriozum, glancowany gotyk, który także zyskuje już rozgłos. W czasie trwającej właśnie renowacji kościoła św. Jakuba wymieniana jest stara, kamienna posadzka na inną, nową, również kamienną, tyle że szlifowaną na wysoki połysk. Idealną do hotelowego lobby, ale czy do gotyckiej świątyni? Jednocześnie usunięte, zabytkowe płyty nagrobne leżą na przykościelnej trawie i na przemian mokną lub wygrzewają się w słońcu. I podobnie jak we wsi Stobnica, tak i tu ciśnie się pytanie, jak to możliwe i kto na to wyraził zgodę?
Od jakiegoś czasu przestało na mnie robić wrażenie to, że usuwa się stare budynki i drzewa, by budować cokolwiek nowe. Taka kolej rzeczy. Co tam unikatowy, modernistyczny dworzec autobusowy, mamy teraz supermarket i stację benzynową. Co tam niszczejące forty czy kamienice i wille na Bydgoskim Przedmieściu, ze sztandarowym przykładem pod adresem Bydgoska 50/52. Mamy za to „odtworzoną kamieniczkę  średniowieczną” przy Podmurnej 52 i dobudowane akwarium do pierogarni nad ruinami kościoła św. Mikołaja na Starym Mieście. Jednak wydawało się, że co jak co, ale gotyk w Toruniu jest bezpieczny. Wydawało się.
Mada Müller córka fabrykanta, nuworysza z „Ziemi obiecanej” kazała werniksować obrazy, lubiła, żeby wszystko glanc miało, bo wtedy porządnie wygląda. Za chwilę w kościele św. Jakuba będzie podobnie, chyba że ktoś się w porę obudzi i zatrzyma dalsze picowanie świątyni na błysk. Toruński gotyk glancowany, nowa atrakcja już podbija internet. A przy okazji trzeba by też nieco podrasować znany slogan na „Gotyk teraz gładszy w dotyku”. Tylko rym się wyślizguje z tej wyglancowanej wersji.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  17.07.2018

czwartek, 12 lipca 2018

Wolna amerykanka i rosyjska ruletka w staromiejskiej strefie zamieszkania

Za kilka dni minie rok od wprowadzenia strefy zamieszkania w obrębie Starego Miasta. Wjazd do tej strefy trudno przegapić, nawet jeśli dla kogoś błękitny znak informacyjny D-40 nie jest klarownym komunikatem, to umieszczona obok niego żółta tablica przypomina o zasadach obowiązujących na tym terenie. Czyli od roku w staromiejskiej dzielnicy powinien panować standard wielu miast europejskich, gdzie przechadzając się uliczkami, nie zaprzątamy sobie głowy, że jakiś pojazd wymusi na nas zmianę kierunku spaceru, w strachu przed potrąceniem, czy też blokując nam chodnik. Miało być pięknie, a jest trochę jak w westernie, w którym wolna amerykanka miesza się z rosyjską ruletką. Za wprowadzeniem tu strefy zamieszkania przemawiało przede wszystkim bezpieczeństwo poruszania się mieszkańców i przyjezdnych, ale także uporządkowanie przestrzeni z nieprawidłowo parkujących samochodów. Jednak weekendowa samowola parkingowa kwitnie w najlepsze i można odnieść wrażenie, że ciągu mijającego roku osiągnęła jeszcze wyższy stopień specjalizacji przy cichym na to przyzwoleniu. Rozumiem frustrację sąsiadów z dzielnicy, którzy domagają się mandatów i interwencji Straży Miejskiej. To jednak nie rozwiązuje problemu. Wolna amerykanka trwa w najlepsze. Nie do końca jestem też przekonana, że karanie jest skutecznym środkiem na tę bolączkę. W ostatni weekend obserwowałam, jak obok samochodów z założoną blokadą, jakby nigdy nic zaparkowało auto. Zgodnie z zasadą rosyjskiej ruletki, skoro już komuś założyli blokadę, to może mnie się jakoś uda. I tak to się właśnie toczy. Do tego dochodzą gastronomicy i sklepikarze, którzy na swój sposób prowadzą walkę z autami, wystawiając stoliki, krzesła i potykacze zawłaszczając przestrzeń.
Pękanie z dumy, że nasze miasto odwiedziły w ciągu ostatniego roku dwa miliony przyjezdnych, powinno poza wprowadzeniem strefy zamieszkania łączyć się także z wizją planowania parkingów wielopoziomowych, jak to jest standardzie wielu miast europejskich. Nie na obrzeżach miasta, ale w obrębie Starego Miasta. Powtarzanie jak mantry liczby dostępnych miejsc do parkowania ich nie zwiększy. A jasno widać, że głównym problemem jest tu liczba aut przyjeżdżających. Brak takiego myślenia o przyszłości może zatrzymać miasto w megalomańskim zachwycie z zapchaną autami Starówką.
A gdzie w tym wszystkim piesi? Omijają przeszkody i potykają się o wystające kostki brukowe w przekonaniu, że na Starym Mieście, w strefie zamieszkania mają priorytet, przyjemniej teoretycznie.
 
Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  10.07.2018

piątek, 6 lipca 2018

Wyszczerbiona drabina do zbawienia w „Natanie mędrcu”


Akcja „Natana mędrca” Gottholda Ephraima Lessinga rozgrywa się w Jerozolimie podczas trzeciej wyprawy krzyżowej, jednak w toruńskiej realizacji Piotra Kurzawy ten czas nie ma znaczenia. Również miejsce jest tylko metaforą. Według żydowskich midraszy sen Jakuba, w którym aniołowie schodzili na ziemię po drabinie, przyśnił mu się w nie okolicy Betel, ale na górze Moria, gdzie później stanęła Świątynia Jerozolimska. Miejscu, gdzie niebo łączyło się z ziemią, gdzie Bóg przyjmował ofiary i przemawiał do człowieka. W ten właśnie punkt przenosi nas reżyser, by opowiedzieć nam o córce żydowskiego kupca uratowanej z pożaru przez młodego templariusza, któremu wcześniej życie darował muzułmański sułtan. Ale podobnie, jak czas i miejsce dramatu, tak i perypetie oraz poplątane losy bohaterów wydają się w tym spektaklu jedynie pretekstem do rozważań o najbardziej intymnej relacji człowieka, relacji z Bogiem. Drabina zawieszona w centrum sceny może sugerować, że to jest to biblijne miejsce, gdzie na ziemię schodzą anioły. Recha, córka Natana wierzy, że to one wmieszały się w sprawy ludzkie i wyratowały ją z pożaru. Pierwsze, wyszczerbione szczeble mogą podpowiadać kierunek inny, ku niebu, ku zbawieniu. To ludzkie uczynki, jak ten templariusza ratującego z pożaru Rechę, pozwalają człowiekowi piąć się ku górze. I nie bez znaczenia są to trzy szczeble, które mogą wskazywać na trzy monoteistyczne religie, trzy stopnie na drodze do nieba. Żaden jednak nie jest tu kompletny, każdy trochę ułomny. Niedokończony czy może nadpsuty? Można w nich dostrzec też odbicie przesłania zawartego w przypowieści o trzech pierścieniach, przywołanego przez Natana, by odpowiedzieć Saladynowi na pytanie o to, która z religii jest prawdziwa. Każdemu posiadaczowi klejnotu wydaje się, że jego jest prawdziwy, czyniąc go tym wybranym, jednak moc pierścienia może jedynie uwiarygodnić postępowanie właściciela. I do tego sprowadza się idealne współistnienie i przenikanie tych trzech religii wywiedzione z jedności. Cyfra trzy w symbolice biblijnej przypisana jest pierwiastkowi boskiemu, tu współistnieje z czwórką, która określa to, co ziemskie, ludzkie. Połączenie tych dwóch elementów mamy wyraźnie obecne ascetycznej scenografii. Podest o czterech bokach z trzema krzesłami gotowymi dać odpoczynek, wytchnienie lub przestrzeń do rozmowy.
Zwyczajowo przyjęło się opisywać dramat Lessinga oświeceniową rozprawą o tolerancji i ten motyw możemy odnaleźć w realizacji Kurzawy, jednak ta poetycka, niespiesznie sącząca się opowieść przy sakralizujących ją dźwiękach muzyki, to coś zdecydowanie więcej. To traktat o tożsamości. Tej ziemskiej po linii genów, która nie podlega wyborowi i nie może jej zmienić kostium nakładany przez wychowanie. I tej duchowej. Bo czy religia przypisana jest urodzeniu? Czy może też podlegać wyborowi? I kto ma prawo o tym stanowić w odwiecznej walce o duszę? Hierarchowie? Rodzice? My.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  03.07.2018

czwartek, 28 czerwca 2018

Jarmark Katarzyński mizerny jak nigdy dotąd


Tak słabej edycji Jarmarku Katarzyńskiego jeszcze nie było. Gdyby nie starocie pod Łukiem Cezara trudno by to nawet nazwać jarmarkiem, co najwyżej mizernym bazarkiem w cieniu lip. Wydawało się, że kryzys, który toczył tę imprezę, udało się przełamać, zapraszając w poprzednich latach właśnie starocie. Wydawało się, że teraz będzie już tylko lepiej, klientów będzie przybywać, zadowoleni handlowcy puszczą wici w świat, że na Katarzyński warto przyjeżdżać. Ostatnie dni pokazały, że były to płonne nadzieje, wahadło poszło w kierunku gorzej, dużo gorzej. Starej porcelany, biżuterii, bibelotów i monet może i było całkiem sporo, ale na tym koniec. Jedenaście straganów na Rynku Staromiejskim i dwanaście na Różanej z asortymentem, którego nawet nie ma co komentować. Oczywiście już poszła plotka wśród wystawców o przeniesieniu jarmarku na Rynek Nowomiejski. Reakcja była stanowcza – tam nie przyjedziemy - usłyszałam od panów handlujących starociami, bo dobrych skojarzeń nie mają. Bez korekt w formule tej imprezy, nie ma co liczyć, że samo coś się zmieni, to jest już chyba jasne. Jednak czy faktycznym problemem jest aktualna lokalizacja? Nie sądzę. Katarzyński na Rynku Nowomiejskim już gościł kilka lat temu i ówczesne przenosiny przyczyniły się tylko do powolnego odpływu wystawców i regresu. Może zatem myśląc o przyszłej edycji, organizatorzy powinni zacząć od pytania, dlaczego wystawcy omijają ten jarmark, a chętnie przyjeżdżają na inne kiermasze w mieście? Jeśli w plotce o potencjalnych przenosinach Rynek Nowomiejski jest ziarno prawdy i kryje się za tym pomysłem magiczne myślenie, że skoro Pchli Targ okazał się sukcesem, skoro inne okazjonalne bazarki cieszą się tam sporym zainteresowaniem, to i Katarzyński być może też zyska. Przestrzegam jednak, że owa magia w tym ostatnim wypadku może nie zadziałać. Bo jeśli nie wiadomo o co chodzi, to najczęściej wiadomo o co chodzi. Tu jest podobnie. Dlatego, zamiast szukać problemu w lokalizacji, warto przyjrzeć się kosztom. Nie potencjalnym, które impreza może przynieść, ale tym, które ponosi wystawca podczas dwutygodniowego pobytu i nie chodzi o opłatę za stragan. Niewykluczone, że tam kryje się jeden z problemów tej imprezy. Może trzeba przeanalizować wariant ze skróconym w czasie, ale znacznie poszerzonym o liczbę wystawców jarmarkiem. Tygodniowym, czy choćby weekendowym. Po takim liftingu to i dla Jarmarku Katarzyńskiego Rynek Nowomiejski może okazać się łaskawy.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  26.06.2018

czwartek, 14 czerwca 2018

„Zimna wojna” pomiędzy polskim błotem na paryskim brukiem


„Dwa serduszka cztery oczy łojojoj, co płakały we dnie w nocy łojojoj” surowo zaśpiewa na początku „Zimnej wojny” Pawlikowskiego wiejska dziewczynka do mikrofonu. Potem ta notatka muzyczna, zaczyn repertuarowy dla ludowego zespołu „Mazurek” stanie się lejtmotywem, który w różnych aranżacjach będzie prowadził przez historię miłości Wiktora i Zuli. Film podzielony jest na sekwencje niczym rozdziały tej relacji. Nie wchodzi w szczegóły, w codzienność. Jakbyśmy przeglądali album z wyimkami fascynacji, uniesień, rozczarowań, frustracji i tęsknot dwojga kochanków. To wszystko, co pomiędzy zwyczajne i powszednie nie mieści się, choć jest silnie obecnym tłem, nadającym kontekst historii. Monumentalne portrety Stalina ze wschodzącym socjalizmem w Polsce, zimne ulice Berlina, czy zadymione bary i salony Paryża. Mogłoby się wydawać, że to kolejna opowieść o miłości wkręconej w tryby historii. Niby tak, jednak to nie otaczająca rzeczywistość zimnej wojny wschodu z zachodem jest największym wrogiem tych dwojga. To oni sami i strach przed prawdą o sobie. Postawieni wobec uczucia, przed którym nie da się uciec, które dopada, zawłaszcza,  obezwładnia i prowadzi do samounicestwienia. Również otwiera i uskrzydla, w finale transformuje do kości. W jednej w końcowych scen patrzymy na przetrącone palce Wiktora, którymi nie zagra już ani jednego dźwięku. Kto mu to zrobił? Komunistyczny system czy miłość? Gdy Zula zeskakuje z ciężarówki wprost w błoto na dworkowym ganku, jest pewna, że to najszybsza droga do lepszego życia. Nie myli się. Jednak gdy znajdzie się z ukochanym na paryskim bruku, to niespełnienie i koląca polskość zmuszą ją do ucieczki. Zostawi go i powróci do kraju. Życie gdzie indziej jest zbyt silną drzazgą. Bo drugim, podskórnym nurtem w tym filmie płynie wątek melancholii emigranta. Ta polskość, której nie da się wymazać, zostawić za progiem żelaznej kurtyny i delektować się rajem wolności, ona powraca w ludowej piosence śpiewanej na jazzowo, jako kwintesencja tęsknoty. Życie tam jest dla Zuli puste i bez treści. Jednak powrót do kraju niewiele zmienia. Mimo powodzenia i sukcesów, bez ukochanego żyje, a jest martwa.
„Zimna wojna” to kino powściągliwe w obrazie, kameralne, może wydawać się chłodne. Jednocześnie energia niesiona muzyką nasyca film i przesiąka przez ekran. Jest jak poezja, skrótem i metaforą, które dają przestrzeń do filtrowania przez siebie ziaren wielu podobnych historii. Pozostawia ślad.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  12.06.2018

czwartek, 7 czerwca 2018

„Wyspiański” w Toruniu, tego nie można przegapić!


Powszechny przekaz utrwalił legendę, że Wyspiański skupił się na pastelach i ołówku, a rezygnował z techniki olejnej, ponieważ był uczulony na biel ołowiową. Jest w tym sporo prawdy, ale być może, był to jedynie pretekst usprawiedliwiający wybór artysty. Jako uczeń Matejki nie zapożyczył od mistrza techniki, ale poszukiwał własnego języka. Niewykluczone też, że był świadomy swoich niedoskonałości warsztatowych i zawstydzało go, gdy porównywał się z innymi twórcami. Po wystawie prac Olgi Boznańskiej szczerze zapisał: „No, mój Boże i jak się tu teraz brać do malowania, kiedy panna Boznańska już tak świetnie maluje, jakże długo trzeba by czekać - zanim by się tak co wykonać umiało, a tu - kto wie - ile na wszystko mamy czasu”. I tak punkt ciężkości swojego talentu położył na kresce, którą doprowadził do perfekcji. Esencjonalność i uproszczenie w obrazowaniu świata i postaci. Skrót otwierający wachlarz znaczeń i odniesień, nasączony ekspresją i nieodłączną melancholią. Tak można w kilku słowach scharakteryzować prace plastyczne młodopolskiego twórcy. Trudno znaleźć osobę, która by nie znała choć jednej z nich. Wyspiański należy do grona tych artystów, których dzieła dość dobrze rozpoznajemy, ale i znamy głównie z reprodukcji. Teraz w Ratuszu Staromiejskim jest niezwykle rzadka okazja, by zobaczyć jego rysunki i szkice w oryginale. To wyjątkowa sytuacja, muzealnicy niechętnie eksponują papier, który jest tu głównym nośnikiem. Możemy oglądać prace zebrane praktycznie z całego okresu twórczego artysty. Między innymi portrety śpiącego Stasia i Ireny Solskiej, szkice do witraży wawelskich, ilustracje do przekładu „Iliady”, projekt plakatu do dramatu „Wnętrze”, cykl obrazów „Widok z okna pracowni artysty na kopiec Kościuszki”. Zatrzymana w kresce nostalgia i efemeryczność. Jakby za chwilę cały ten świat przedstawiony miał rozsypać się i prysnąć. Patrząc na te rysunki, można poczuć kruchość i ulotność talentu, którego nie udźwignęła epoka. A i teraz Wyspiańskiemu z nami wcale nie tak łatwo. Choć powszechnie uznany za czwartego wieszcza, to nie doczekał się swojego stałego miejsca. I raczej nie ma co na to liczyć, mimo że muzea buduje się ostatnio na potęgę. W teatrze pojawia się z rzadka. W galeriach bywa okazjonalnie. W ubiegłym roku minęło 110 lat od jego śmierci i ta rocznica była przyczynkiem do przypomnienia sobie o młodopolskim artyście. Wystawa, którą możemy oglądać w Toruniu, była wcześniej prezentowana w Stalowej Woli. A gdyby ktoś miał ochotę na więcej, to aktualnie w krakowskim Muzeum Narodowym można zobaczyć prawie pięćset dzieł artysty zgromadzonych w jednym miejscu. To wyjątkowy czas. Zatem „Wyspiańskiego” w Ratuszu Staromiejskim przegapić nie można.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  05.06.2018

czwartek, 31 maja 2018

Kontakt 2018 powrót do źródeł festiwalu


W dniu otwarcia XXIV Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego Kontakt przeszłam ulicami Starego Miasta. Tłum przemieszczał się ulicą Szeroką do Rynku Staromiejskiego. Tu święto jednej ulicy, tam drugiej, tu Noc Muzeów, tam Rowerowa Masa Krytyczna na elegancko i jeszcze kilka innych wydarzeń. Nie znalazłam ani jednego śladu, poza placem przed Teatrem im. Horzycy, rzecz jasna, że w mieście właśnie odbywa się jedna z istotniejszych imprez teatralnych w kraju. Podejrzewam, że gdybym zapytała przypadkowego przechodnia o Kontakt, wzruszyłby ramionami. I wcale nie dlatego, że w tym roku zniknęły z przestrzeni miasta plansze z programem festiwalu. Zalewają nas imprezy masowe, obliczone głównie na ilość odbiorców, konkurowanie z nimi, to jednak nie liga Kontaktu. Naturalnie z nostalgią westchnęłam nad czasem, gdy festiwalem torunianie żyli prawdziwie. Gdy czekali na choćby ten jeden dostępny dla wszystkich plenerowy spektakl. Gdy mieli poczucie, że w mieście dzieje się coś wyjątkowego, coś, co wykraczało poza lokalne granice. W tamtym czasie, gdzie by się głową nie obróciło, wzrok wszędzie odnajdywał ślady Kontaktu. Z racji, że jednego dnia odbywały się dwa, trzy spektakle, organizatorzy festiwalu przez wiele lat zmuszeni byli eksplorować przestrzeń miasta w poszukiwaniu miejsc dobrych na teatralną scenę. Brak sali widowiskowej był wtedy może bolączką, ale też i zaletą. Kontakt otwierał miasto na obcowanie ze światem teatru, konfrontował, łamał schematy i przede wszystkim zasysał publiczność jak magnes. Festiwalem miasto żyło. A dziś? Jak przebić się przez zgiełk nadmiaru wydarzeń, w którym zaczynamy powoli tonąć? Po 27 latach od pierwszego Kontaktu Andrzej Churski, dyrektor Teatru im. Horzycy i Paweł Pasza, dyrektor artystyczny, postanowili wrócić do źródeł festiwalu. Zawęzili teatralną perspektywę, budując program skoncentrowany wokół osi relacji Wschodu z Zachodem, podobnie jak w pierwszych edycjach. Jednocześnie poszerzyli formułę o nowy projekt, Laboratorium Kontaktu. To dzięki temu eksperymentowi festiwal otworzył się na nowych odbiorców. Warsztaty, czytania performatywne dramatów, wystawy, śniadania przed teatrem, potańcówka dawały naturalną możliwość spotkań publiczności z twórcami. I po raz pierwszy festiwal otwierał spektakl przygotowany specjalnie na tę okazję przez toruńskich aktorów „Wielkie niebo. Od wschodu do zachodu”. Organizatorzy nie skupili się w tym roku na promocji i identyfikacji, ale na realnej obecności, wymianie myśli i emocji, poza głównym nurtem. Kameralność i spotkanie znowu stały się walorem. To inny, świeży wymiar Kontaktu, a po tej edycji, mam wrażenie, że wektor poszukiwań skierowany jest na właściwą stronę, w przyszłość festiwalu.
 
Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  29.05.2018

czwartek, 24 maja 2018

Toruńscy rzemieślnicy na Rynku Staromiejskim

Pracę nad projektem „Chronione branże obszaru staromiejskiego Torunia w obiektywie artystów fotografików” twórcy skupieni w Związku Polskich Artystów Fotografików Okręgu Kujawsko-Pomorskiego rozpoczęli ponad rok temu. Toruńscy fotograficy: Justyna Rojek, Jacek Chmielewski, Marek Czarnecki, Zbigniew Filipiak, Stanisław Jasiński, Jacek Kutyba, Andrzej Skowroński wybrali 28 rzemieślników i na nich skierowali obiektywy. Teraz efekt tych działań możemy oglądać na wystawie plenerowej w zachodniej pierzei Rynku Staromiejskiego. Na planszach ustawionych w pobliżu pomnika Flisaka widzimy nie tylko twarze toruńskich rzemieślników, ale przede wszystkim ich warsztaty. Barber, cukiernik, fotograf, fryzjer, introligator, jubiler, kowal, kuśnierz, modystka, optyk, pieczątkarz, piekarz, szklarz, witrażysta, zdun. Niejednokrotnie osoby, które widzimy na zdjęciach, są nam znane, ale i bez trudu rozpoznajemy miejsca rozproszone po Starym Mieście, najczęściej w bocznych uliczkach. Te mikroreportaże wprowadzają nas na zaplecze zakładów, przyglądamy się pracy i podglądamy tajniki profesji. Na wystawie wśród prezentowych 15 branż, zabrakło mi szczególnie jednej, szewca. Mojego ulubionego rzemieślnika, pana Czesława z ulicy Żeglarskiej. Bez niego mieszkanie na Starym Mieście byłoby jeszcze bardziej nieznośne. To on ratuje obcasy moich i wielu setek innych butów. Pozdzierane przez wszechobecny bruk, podkleja, przybija, łata. Wszystko precyzyjnie i po mistrzowsku. Pan Czesław nie był chętny, żeby wystąpić w tym projekcie. Zapytałam go dlaczego. Odpowiedział: „ja jestem szewc, buty naprawiam, a nie gwiazda”. Niby tak, a jednak dla mnie jest gwiazdą wśród szewców. Jego obecność i działalność na Starym Mieście jest bezcenna. Podobnie jak wielu innych rzemieślników.
Tytułowe „branże chronione” skłoniły mnie do refleksji, jak w praktyce są one w  mieście ochraniane. Co robi się poza rozmowami o tym, że chronić warto? W jaki sposób zabezpiecza się i pomaga systemowo, by te niszowe zakłady nie zniknęły z przestrzeni Starego Miasta, ustępując miejsca kolejnym punktom z pamiątkami? Kartą rabatową Moja Starówka@? Ta wystawa jest niewątpliwie pretekstem do rozmów, ale i do szukania realnych rozwiązań. Wątek ochrony branż w obszarze staromiejskim pojawił się na śniadaniu biznesowym prezydenta z przedsiębiorcami, poprzedzającym otwieracie wystawy. Czy to pomoże rzemieślnikom? Chciałabym być optymistką. Odpowiedź jednak podsunęła mi już sama lokalizacja plansz tej wystawy. Niby są eksponowane w samym sercu Starego Miasta, ale na boku, na marginesie. Przyklejone do muru ratusza w jednym ciągu z pamiątkami. Schowane. Symboliczne to. A wystawę oglądać można przez najbliższy tydzień, do 30 maja.
 
 
Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  22.05.2018

czwartek, 17 maja 2018

Tysiące ebooków dostępne w Książnicy Kopernikańskiej


Jeszcze do niedawna w dyskusjach o wyższości papierowej książki nad ebookiem, wydawało się, że ta pierwsza jest w defensywie. Nie dość, że czytelnictwo wśród rodaków spada, to jeszcze moda na czytniki z e-papierem rozpycha się coraz mocniej na rynku czytelniczym. Wieszczono odwrót od tradycyjnej książki na rzecz elektronicznej. Czy faktycznie ten kierunek jest nieuchronny i biblioteki powinny pogodzić się z tym, że tysiące woluminów wypełniających ich półki przepadną w otchłani zapomnienia? Niekoniecznie. Niezależne badania naukowe z kilku ośrodków, prowadzone na różnych grupach wiekowych, potwierdziły, że z książki papierowej tak szybko jednak nie zrezygnujemy. Nie chodzi tu wcale o sentyment i możliwość zmysłowego obcowania z przedmiotem. Dowiedziono, że mózg treści czytane z tradycyjnego papieru przyswaja na dłużej i głębiej angażuje wyobraźnię. Zatem prymat czytnikowych ekranów nie grozi nam tak szybko. I niesłuszne jest ustawianie e-papieru w opozycji do tradycyjnego, traktowanie go jako konkurencji. Ebooki na czytnikach to po prostu technologiczne poszerzenie możliwości korzystania z literatury, a nie zagrożenie mające coś wyprzeć.
Przyznam, że długo nie byłam entuzjastką ebooków. Argumenty o możliwości noszenia w torebce bez wysiłku tysiąca książek, dostęp do ulubionych tytułów bez potencjalnych  roztoczy, czy e-papier, który nie męczy oczu, przekonywały mnie, ale nie wpływały jednak na modyfikację nawyków czytelniczych. W jaki więc sposób przekonać zadeklarowanego czytelnika książek tradycyjnych do czytania ich elektronicznych wersji? Wystarczy dać nieograniczony dostęp do ebooków. Tak właśnie zrobiła Książnica Kopernikańska. Od marca biblioteka udostępnia swoim czytelnikom możliwość bezpłatnego korzystania z serwisu Legimi. Można tam znaleźć tysiące tytułów, w tym również nowości wydawnicze. Wystarczy pobrać z biblioteki kod, założyć konto w serwisie Legimi, zalogować się, wprowadzić pobrany kod, uaktywniać miesięczny abonament i voilá. Wiedziona ciekawością wstukałam w wyszukiwarkę „Opowiadania bizarne” Olgi Tokarczuk. Były dostępne. Przeczytałam i wiem, że na tej jednej książce nie poprzestanę. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że głównym celem Książnicy Kopernikańskiej nie jest przekonywanie swoich czytelników do porzucenia tradycyjnych książek na rzecz ich elektronicznych wersji. Poszerzenie oferty o ebooki to raczej pomysł, by przyciągnąć nowych czytelników. I jednocześnie dowód na to, że instytucja ta jest w pełni nowoczesna. Polecam korzystanie z serwisu. Opowiadania Olgi Tokarczuk również polecam.
 
Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  15.05.2018

czwartek, 10 maja 2018

Toruński praktyczny patriotyzm na stulecie niepodległości


Cykliczne konferencje zogniskowane wokół „Zabytków młodszego pokolenia”, czyli tych z XIX i XX wieku, wbijają coraz mocniej klin w myślenie o Toruniu, jako o miejscu, w którym wyłącznie obcujemy z „gotykiem na dotyk” w towarzystwie oczywiście Kopernika, przegryzając całość piernikiem. Toruński Oddział Stowarzyszenia Historyków Sztuki postawił sobie cel, by cyklicznie przybliżać i popularyzować wiedzę o budynkach i miejscach mniej znanych, niedocenianych, nierzadko degradowanych i niszczonych. Wszystko po to, by za wiedzą szło powszechne rozumienie tego, co zostawili nam poprzednicy nie tylko sprzed sześciu wieków, ale ci sto lat temu także. By poszerzać świadomość społeczną, co na naszych oczach zniknęło i ciągle znika z przestrzeni na rzecz nowego, niekoniecznie lepszego. By uwrażliwiać na pamiątki przeszłości nie tak odległej, bo są one nośnikiem dziedzictwa kulturowego, które dostaliśmy w pokoleniowy depozyt, a nie na absolutną własność. Pokłosiem każdego spotkania jest publikacja zbierająca materiały sesyjne, dotąd ukazało się sześć tomów z tej młodszej historii Torunia, jego zabytków i kultury. Najbliższe, siódme sympozjum odbędzie się w sobotę 12 maja w Centrum Dialogu - Bibliotece Diecezjalnej w ramach Europejskiego Roku Dziedzictwa Kulturowego 2018, tym razem pod tytułem „Praktyczny patriotyzm 1918/1920 - 2018. Różne odsłony”. Program skupiony jest wokół stulecia odzyskania przez Polskę niepodległości z akcentem na fakt, iż zbiega się to wydarzenie z uzyskaniem przez Polki praw wyborczych. Oczywiście z uwagą, że Toruń owo stulecie od chwili, gdy władzę nad miastem przejęła administracja polska, świętować będzie dopiero za dwa lata.
Praktyczny patriotyzm w tytule konferencji otwiera pole do spojrzenia na to, jakimi pragmatycznymi formami działania po odzyskaniu niepodległości gruntowało się w naszym mieście państwo polskie. Jak zagospodarowywano przestrzeń publiczną, zmieniając nazwy ulic i bohaterów na pomnikach. Jak pozbywano się niechcianych zabytków i pamiątek. Jak zapładniano wyobraźnię zbiorową, używając sztuki i artystów do postępującej polonizacji. Z drugiej strony, w jakim stopniu usuwanie śladów niechcianego, pruskiego okresu w życiu miasta, pozostawało, mimo wszystko, zabiegiem kosmetycznym, inwazyjnym owszem, ale pozwalającym na łączność z czasem minionym. Zachowującym to, co lokalnie wyróżnia i stanowi wartość ponad przemijającymi systemami politycznymi. Po roku 1920 została przecież twierdza i niezmienna obecność wojska, które nadal miało realny wpływ na życie miasta. A i pierwsze uchwały rady miejskiej wpisywano w księgi, gdzie nagłówki druków ciągle jeszcze były w języku niemieckim. Na koniec organizatorzy chcą skłonić do refleksji, czy za współczesny, praktyczny patriotyzm można uznać dbanie o pamięć? Całościową, nie wybiórczą.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  08.05.2018