wtorek, 23 sierpnia 2016

Bywalcy ławeczki tylko w serialu są zabawni, na Starówce już nie


Temat zbyt małej liczby ławek na Starym Mieście wraca jak bumerang od kilku wiosen. Jednak wraz z końcem lata cichnie, by po kilku miesiącach znowu powrócić. Ta sytuacja trochę przypomina rozmowę echa samego ze sobą. Głos odbija się od skał, powraca i sam sobie odpowiada, niewiele zmieniając. Ławki niby są, a gdy chce się usiąść, to jakoś ich nie ma. Kilka lat temu, jeszcze przed okresem boomu rewitalizacji i dekoracji dzielnicy staromiejskiej w małą architekturę, można było sobie spokojnie przysiąść podczas spaceru deptakiem, czy to u wylotu ulicy Mostowej, czy Szczytnej. Fakt, często spotykało się tam również miejscowych degustatorów tanich win, a że do sklepu z alkoholem było na wyciągnięcie ręki, to jedna z ławek była praktycznie przedłużeniem działu monopolowego. W sumie nie ma się co dziwić, panowie byli u siebie, w swojej dzielnicy, na swojej ławeczce. Gdybyśmy ich oglądali w serialu telewizyjnym, to stanowiliby rozweselający element fabuły okraszony mądrością życiową, tu tworzyli dysonans estetyczny, do usunięcia wraz z ławkami. Najpierw odstawiono do remontu te ze Szczytnej, a potem zniknęły te z Mostowej. Po rewitalizacji deptaka zamiast ławek pojawiły się historyczne tablice, a miejscowych pijaczków zastąpili kloszardzi. Dawno już nie słyszałam, wchodząc ze Szczytnej w Szeroką charakterystycznego, głębokiego tembru: „kierowniczko, złotóweczkę”, za to niejednokrotnie widziałam bezdomnych załatwiających swoje potrzeby fizjologiczne na oczach przechodniów. Zatem może jednak to nie ławki generują problemy, a tym bardziej ich nie rozwiązują.
W ubiegłym roku podczas festiwalu Skyway na ulicy Szerokiej stanęły imponujące „Bukiety abażurów”. Piękne, mieniące się kolorami lampy połączone z siedziskami, wyglądały jak meble, tyle że w nieco większym rozmiarze, miejskim. Ludzie chętnie robili sobie zdjęcia na tle kolorowych świateł abażurów, ale jeszcze chętniej przysiadali. Zarówno w nocy, jak i w dzień. Wiele osób korzystało z okazji, by chwilę posiedzieć na deptaku, tak zwyczajnie, niekoniecznie przy kawie, czy herbacie. Oczywiście, klientów sklepu monopolowego również nie brakowało. Siedzieli sobie spokojnie, sącząc piwo, przy cichej akceptacji Straży Miejskiej, w końcu nie codziennie mamy taką atrakcję w mieście. I tak przez te kilka festiwalowych dni mogliśmy się cieszyć nie tylko kolorowym światłem, ale też bardzo atrakcyjnym meblem, który nie dość, że okazał się funkcjonalny, to jeszcze świetnie wkomponował w historyczną przestrzeń. Czy nie mogłoby tak być przez cały sezon letni?
Wiosną BTCM informowało, że Staremu Miastu przybędzie dwanaście ławek, stanęło ich o kilka więcej, a mimo to głosy, że wciąż jest ich za mało, nie milkną. Liczba osób odwiedzających Starówkę ciągle wzrasta i chętnych, by przysiąść niekoniecznie w ogródku gastronomicznym, jest coraz więcej. A może faktycznie dobrym rozwiązaniem byłyby sezonowe instalacje do siedzenia na deptaku? I atrakcyjnie i funkcjonalnie. Ostatnio na Szerokiej pojawiła się jedna, samotna ławka. Wprawdzie nie jest to instalacja i bardziej wygląda, jakby ją ktoś tam zostawił przez przypadek, ale i tak dobrze, że jest. Niczym pierwsza jaskółka, co to wiosny nie czyni, ale nadzieję już niesie.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  23.08.2016

wtorek, 16 sierpnia 2016

Rowerzystę na deptaku, niczym rzadkiego pokemona, trudno złapać


„Pani też łapie pokemony?” Zapytali mnie dwaj młodzi rowerzyści, około dziesięcioletni chłopcy. Było to na skraju Wielewskiej Kalwarii, na Kaszubach. I już miałam zwrócić im uwagę, że właśnie minęli znak, który zabrania wjazdu rowerami na teren kalwarii, ale pokiwałam tylko przecząco głową. „My łapiemy. Chce pani zobaczyć?” Chciałam. Pokazali mi całą kolekcję w telefonie. Przy okazji wyjaśnili zasady tej popularnej gry. Opowiedzieli o pokemonach wykluwających się z jajek po przejściu lub przejechaniu odpowiedniej liczby kilometrów, o pojedynkach i o przejmowaniu. Faktycznie można się wciągnąć. Między wywodem o miejscach, w których można je najczęściej spotkać, a rodzajami tych osobników, poprosiłam, by jednak nie jeździli tam gdzie są zakazy, bo ktoś na nich zapoluje, jak oni na pokemony i wlepi mandat. Trochę się zdziwili, dotąd nie patrzyli za bardzo na znaki, głównie łapali pokemony, ale obiecali pamiętać. I tak zawiązała się między nami całkiem sympatyczna, wakacyjna znajomość. Ciekawe, czy zaprzyjaźnilibyśmy się, gdybym na samym początku zrugała ich za te rowery? Bardzo wątpliwe. Przez kolejne dni spotykaliśmy się przypadkowo w różnych miejscach, bo to mała miejscowość i za każdym razem z daleka machali spiesząc z informacją o postępach w grze. Nie widziałam już, żeby jeździli, tam gdzie były zakazy. „A co będzie, jak wszystkie je złapiecie?” Zapytałam przed odjazdem. „Ich się nie da wszystkich złapać, zawsze będą.”
W ubiegłym tygodniu usłyszałam bardzo podobne zdanie z ust Strażnika Miejskiego, ale nie chodziło o pokemony, tylko o rowerzystów jeżdżących ulicą Szeroką. Po tym, jak spacerując deptakiem minęła mnie i idący obok patrol, grupa rowerzystów, zapytałam Strażnika Miejskiego, czy czasem, to nie jest tak, że tu jeździć rowerem nie można. Przytaknął. Zatem dlaczego ich nie upomniał? „Dostaliśmy taki przykaz, ale wie pani, ich się nie da wszystkich złapać…” Pomyślałam, że chyba panowie mają nadzieję na zawarcie jakichś miłych znajomości na służbie, a ostre pouczanie mogłoby to utrudnić. Ale po chwili dodał: „Albo powiedzą, że tam z Garbar wyjechali, i że mogą. I co?” W tym samym momencie przejechała trójka na rowerach miejskich, nie jechali ani z Małych, ani z Wielkich Garbar, jechali dostojnie z Rynku Staromiejskiego. Wyglądali tak, jakby rower miejski miał specjalną przepustkę na główny deptak. A może ma, tylko ja po prostu nic o tym nie wiem?
Rowerzyści na Szerokiej to spory problem, szczególnie, że w sezonie deptak pusty nie jest i o potrącenia nietrudno. I nie jest istotne, czy ktoś jedzie szybko czy wolno, prosto czy slalomem, zakaz jest zakaz. Trochę dziwi mnie brak reakcji służb mundurowych w egzekwowaniu tego zakazu i narażaniu spacerujących, w tym sporej części turystów, na niebezpieczeństwo. Może faktycznie błędem było dopuszczenie możliwości przecinania deptaka, bo widać, że otworzyło to furtkę do przyzwolenia na poruszanie się po całej długości Szerokiej. Jestem bardzo ciekawa, czy podczas zbliżającego się festiwalu Skyway rowerzyści też będą szusować pośród tłumu, a mundurowi w tym czasie będą rozkładać ręce, że wszystkich nie da się złapać. Pokemonów też podobno wszystkich nie da się złapać, ale wielu próbuje.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  16.08.2016

wtorek, 9 sierpnia 2016

Maria z Wodzińskich Orpiszewska przyciąga do Kłóbki


Do dworu w Kłóbce wybierałam się od roku, dokładnie od chwili otwarcia przez Muzeum Ziemi Kujawskiej i Dobrzyńskiej we Włocławku tego odrestaurowanego obiektu. Bardzo byłam ciekawa, jak wygląda dziś to podniesione z ruiny miejsce, w którym ostatnie lata życia spędziła narzeczona Chopina. Nie rozczarowałam się. Dwór już z daleka wygląda okazale, a gdy wejdzie się do środka, to nie ma się wątpliwości, że to perła Kujaw. Wnętrza zostały odtworzone z niezwykłą starannością, przywołując stan sprzed drugiej wojny światowej, tak jak zapamiętała je Antonina Orpiszewska, wdowa po ostatnim właścicielu majątku. Z dawnego dworu zachowało się zaledwie kilka obrazów, tak też wszystkie meble oraz inne eksponaty, które przywołują dawny klimat tego miejsca, są efektem żmudnej, poszukiwawczej pracy muzealników. Przyznam szczerze, że byłam pod sporym wrażeniem pracy Krystyny Kotuli, autorki wszystkich ekspozycji w tym miejscu. To dzięki niej, przechodząc przez kolejne pomieszczenia, nietrudno wczuć się w atmosferę ziemiańskiego dworu początków ubiegłego wieku, a przy okazji odbyć krótką lekcję historii naszego kraju zapisaną w dziejach kilku pokoleń rodu Orpiszewskich. Mamy tam powstańców, od kościuszkowskich do warszawskich, uczestników Wielkiej Emigracji, zesłańców, pisarzy, ale mamy tam też i ją, Marię Wodzińską primo voto Skarbkową secundo voto Orpiszewską. Niewątpliwie to właśnie ona jest dla wielu tym magnesem, który przyciąga do Kłóbki. Narzeczona Chopina, muza Słowackiego, malarka, fortepianistka, wyjątkowa kobieta swojego czasu, legenda. W końcu doczekała się miejsca, gdzie gromadzone są pamiątki po niej. W różowej sali spogląda na widzów eterycznie z portretu i miałam wrażenie, że ciągle jeszcze próbuje uwodzić. A to kawałkiem koronki brabanckiej z wyprawy ślubnej, a to subtelnym nożykiem do listów z monogramem, a to karnecikiem balowym. Takie okruchy materialnych śladów, jakie zostawia nam, potomnym w muzealnej gablocie romantyczna muza. Ale Wodzińska, to nie tylko muza, to też artystka i jej prac nie mogło zabraknąć w tym miejscu. Znajdziemy tam też zdjęcia starszej pani, tak to też ona, na ganku w Kłóbce, jakże niepodobna do tej młodej panny, o której Słowacki pisał czarnobrewa. Pamiątek po Marii wciąż przybywa i już w niedługim czasie ekspozycja ma powiększyć się o odnalezione jej listy pisane z Florencji i Kłóbki. Myślę, że to może być niezła gratka dla badaczy romantyzmu. Kto wie, co jest w tych listach?
Muszę natomiast rozczarować tych, którzy zamierzają wybrać się do Kłóbki, by szukać śladów Chopina. Czy Fryderyk tam był? Niewykluczone, ale z pewnością nie spotykał się w rozłożystym parku, nad zarośniętym stawem ze swoją narzeczoną Marią. Nie mógł tego robić z prostej przyczyny, Wodzińska lub może lepiej już wtedy Orpiszewska, osiadła tam po śmierci kompozytora. Miejscowi opowiadali mi, że ostatnio coraz więcej przyjezdnych pyta, gdzie tu chodził Chopin i czy to prawda, że w dworku jest jego ręka. Nie ma, zapewniam.
Dworek w Kłóbce zawsze słynął z gościnności i mimo tylu zawirowań losu, to się nie zmieniło. Wiem, że jeszcze tam wrócę i szczerze polecam, bo warto przejechać te kilkadziesiąt kilometrów, by zobaczyć perłę Kujaw osobiście.

 Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  09.08.2016

wtorek, 2 sierpnia 2016

Ekspresowa wycieczka po toruńskich lokalach w poszukiwaniu małej czarnej


„Cywilizacja zaczyna się tam, gdzie podają kawę z ekspresu ciśnieniowego.” Nazwisko autora tej myśli, niestety, uleciało mi w tej chwili z pamięci, ale zdanie to, niczym sentencję, powtarzałam jeszcze nie tak dawno, za każdym razem, gdy w odwiedzanych miejscach, poszukiwania dobrze zaparzonej kawy kończyły się fiaskiem. Co ciekawe, w tamtym czasie, najlepsze espresso piłam nie gdzie indziej, ale na pustyni. Dziś w prawie każdej, nawet najmniejszej gastronomii, ekspres ciśnieniowy, mniej lub bardziej profesjonalny, stoi, więc mogłoby się wydawać, że eldorado dla miłośników kawy znacznie poszerzyło swoje granice i jest na wyciągnięcie ręki. Nic bardziej mylnego. Sam fakt obecności takiego urządzenia wcale nie gwarantuje, że w tym miejscu podadzą nam espresso z cremą, czyli słynną pianką, która świadczy o dobrze zaparzonej kawie. A jeszcze nie tak dawno ekspres ciśnieniowy w lokalu był gwarancją wypicia małej czarnej o odpowiedniej mocy i konsystencji. Dziś bywa z tym różnie. Mam wrażenie, że wysyp ekspresów ciśnieniowych nie podniósł jakości serwowanej kawy, lecz wręcz przeciwnie, spopularyzował i zaczyna utrwalać, nie za wysoki poziom podawania tego trunku, często wynikający z braku elementarnej wiedzy baristycznej. Czasami, gdy kelnerka podaje mi niewłaściwie zaparzoną kawę, co widać już po śladowej cremie lub jej braku, pytam, czy uważa, że ta kawa jest dobra? I prawie zawsze pada odpowiedź twierdząca z powołaniem się na dobry ekspres, który w jej mniemaniu nie może przecież parzyć kawy złej. Dość szybko jednak zmienia zdanie, gdy niczym w telewizyjnym show kulinarnym, sugeruję, aby spróbowała, czy na pewno jest dobra, wtedy pośpiesznie przynosi drugą, często zdecydowanie lepszą, choć niestety nie zawsze. I po co ta cała heca? Bo co jak co, ale źle zaparzona kawa w kawiarni, to jak zwiędłe kwiaty w kwiaciarni, nawet najlepsze wstążki nie dodadzą im świeżości.

A jak wygląda jakość małej czarnej w toruńskich lokalach? Bardzo różnie. Na mojej subiektywnej liście są tylko cztery miejsca, które mogę polecić w ciemno, bo nie zdarzyła mi się tam żadna kawowa wpadka w ostatnim czasie. Crema jest tam zawsze prawidłowa, a kawa po prostu dobra. To Atmosphera, kawiarnia u Lenkiewicza, Prowansja i cafe pARTer w CSW. Ta ostatnia jest też całkiem przyjazną przestrzenią, żeby poczytać książkę lub popracować. Idealną sytuacją dla mnie byłaby ta, w której w ulubionych miejscach, mogłabym też wypić dobrą kawę, ale niestety nie zawsze tak jest. Lubię patio cukierni Sowa, widok z kawiarni Queensland, czy wnętrze Coffe&Whisky, ale przyzwyczaiłam się już do tego, że z jakością zaparzonej tam kawy jest trochę, jak z wygraną na loterii fantowej, przeważnie się trafia, ale bywa, że nie. Największe jednak rozczarowanie ostatniego czasu, to kawa w dopiero co otwartych Różach i Zen. Tak źle sparzonej kawy nie spodziewałam się po tym miejscu. I choć radość z możliwości spędzania czasu w tym klimatycznym lokalu była spora, to dwie kawy ten entuzjazm znacznie ostudziły. Szkoda. Oczywiście jest sposób, by te niedociągnięcia baristyczne przysłonić, wystarczy wlać do espresso nieco spienionego mleka. Tylko że wtedy to już nie będzie ta mała czarna, której szukamy.
Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  02.08.2016