wtorek, 28 marca 2017

Nowe Centrum kontra Stare Miasto?


Gdyby inwestycja pod nazwą Solaris Center została wykonana zgodnie z pierwotnymi założeniami, to jej oddanie zbiegłoby się w czasie z końcem remontu ulicy Szerokiej. Nikt wtedy nie bił za bardzo na alarm, nikt nie dostrzegał w bryle, która miała stanąć w miejscu Uniwersamu, mieszcząc grubo ponad sto punktów handlowych, większego zagrożenia dla staromiejskiego handlu. Zresztą mało kto, dziewięć lat temu, był w stanie wyobrazić sobie świecące pustkami witryny sklepów na głównym deptaku. Ba, urzędnicy mówili o świeżo wyremontowanej ulicy, że mamy oto salon, który lada moment zaczną zapełniać światowo brzmiące szyldy znanych marek i domów handlowych. Jak się skończyło, wiemy. Na Szerokiej mamy dyskont z uśmiechniętą biedronką i klub go-go z czerwonymi kotarami w witrynie, a w miejscu handlowego centrum dużą dziurę w ziemi. Ciekawe jak dziś wyglądałoby Stare Miasto, gdyby wówczas faktycznie otwarto Solaris Center? Czy proces zmiany charakteru dzielnicy staromiejskiej by przyspieszył? Czy przeciwnie? Galeria z parkingiem działałaby, jak magnes przyciągając potencjalnych klientów również na Stare Miasto i może udałoby się osiągnąć tam balans pomiędzy handlem a barami, restauracjami i rozrywką? A jaki miałoby to wpływ na jakość życia mieszkańców dzielnicy staromiejskiej? Czy by ich ubywało, czy może przybywało? Niewykluczone, że wszystko wyglądałoby dokładnie tak jak, dziś wygląda.
Temat budowy centrum handlowego przy Szosie Chełmińskiej po wielu perturbacjach właśnie powraca wraz z hasłem „Nowe Centrum”. I choć ten termin już pojawiał się wcześniej, określając miejsce nie tylko samej galerii, ale i teren wokół, to dziś pobrzmiewa tyleż wizjonersko, czy pretensjonalnie, co wróżebnie. Co znaczy to „nowe”? Nowe zwykle usuwa stare. Poszukując w nazwie ukrytej symboliki zmiany, jaka nas czeka w tej przestrzeni, moglibyśmy ją odczytać na dwa sposoby, iż za jakieś dwa lata z okładem będziemy mogli zaobserwować zjawisko albo translokacji, albo transformacji. To pierwsze raczej można odrzucić, bo to, że stare centrum, czyli Stare Miasto, ustąpi pola nowemu centrum, stając się co najwyżej jego zapleczem rozrywkowo-gastronomicznym jest raczej mało prawdopodobne. Dzielnica staromiejska już dziś pełni wspomnianą funkcję, więc żadnej zamiany miejsc nie ma potrzeby wykonywać. Galeria handlowa za sprawą darmowego parkingu może nawet przyczynić się do nieco większego ruchu na starówce w weekendy. Do tego mieszkańcy się ucieszą, że na zakupy do sieciówek nie trzeba będzie jeździć na obrzeża miasta, a i zawstydzająca dziura przestanie straszyć. Zatem chodzi o transformację. Już wiadomo, że budowa galerii pociągnie za sobą również inwestycje drogowe, czyli uśpiony wątek Trasy Staromostowej niebawem również ożyje, bo do takiego centrum jakoś dojechać trzeba, a że będzie to akurat szeroka arteria, to chyba tylko dobrze, prawda. Ciekawe czy takie „nowe” ucieszy mieszkańców okolicznych bloków? Powątpiewam. Obawiam się jednak, że w dłuższej perspektywie to handlowcy i rolnicy z targowiska mogą najboleśniej odczuć, co będzie się kryło za słowem „nowe”. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby wkrótce po otwarciu galerii  pojawił się temat wygaszania handlu na wolnym powietrzu. A to nie byłoby dobre „nowe”.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  28.03.2017

czwartek, 23 marca 2017

Poskromienie kobiecej solidarności


Patrząc na zbieżność dwóch wydarzeń jednego dnia, premiery „Poskromienia złośnicy” Szekspira w reżyserii Justyny Celedy i toruńskiej Manify, można by pomyśleć, że teatr wczuwa się idealnie w nastroje społeczne i współwibruje z coraz bardziej wkurzonym głosem kobiet. Trudno nie przypuszczać było, że twórcy, wybierając ten właśnie dramat, wypowiedzą się w sprawie, mówiąc o roli kobiety i jej wciąż słabszej pozycji w społeczeństwie. Nic bardziej mylnego. Justyna Celeda jeszcze przed premierą dość zdecydowanie odcinała się od tej ścieżki interpretacyjnej tekstu. Deklarowała wierność autorowi, ale przede wszystkim koncentrację wokół uczuć i emocji, a szczególnie jednej, mianowicie złości. Żadnych tam feministycznych fanaberii, żadnego tam obnażania patriarchalnego systemu. Nic z tych rzeczy. Pośmiejemy się z rozpuszczonej panny i poskramiania jej złości. Popatrzymy sobie na wesołą historyjkę, w której złośliwą sekutnicę w posłuszną żonę, mężczyzna konsekwentnie przemieniać będzie, skoro matce się nie udało, on za opłatą podejmie wyzwanie. W spektaklu zamiast ojca pojawia się zajęta biznesem matka i w relacji z nią tkwi źródło problemów z emocjami córki. Im głośniej Kasia krzyczy i warczy, tym bardziej domaga się miłości i uwagi, trop czytelny, choć nieco banalny. W konsekwencji bohaterka ląduje w małżeństwie, niczym w poprawczaku, które ma resocjalizować nie tylko jej stany emocjonalne, ale i charakter. A że ma być wesoło, to nie grzebmy zbytnio pod powierzchnią w poszukiwaniu niuansów. I faktycznie widownia dobrze się bawiła na popremierowym spektaklu, szczególnie w scenach dręczenia Katarzyny, czy to przez męża, czy to przez sługę. Widownia złożona z trzech czwartych z kobiet zanosiła się od śmiechu, gdy patrzyła, jak tresuje się kobietę, jak się ją upokarza, kruszy i pozbawia własnego zdania. I choć bardzo chciałam w tych scenach zobaczyć ten rodzaj miłosnej gry, zalotów, ścierania się energii męskiej i żeńskiej, z kipiącym napięciem w drodze do sypialni, to niestety nie o tym były te sceny. Sekwencja z łożem wyraźnie to potwierdzała. On i ona oddaleni od siebie tak, że spokojnie jeszcze dwie osoby pomiędzy można wcisnąć, nie mówiąc już o tym, że ona skulona, a on odprężony. Obrazek niczym wycięta z pisma kobiecego ilustracja artykułu o poważnych problemach w małżeństwie. Celeda chciała uciec od czytania spektaklu w kontekście społecznym i dać nam Szekspira ku uciesze i dała pastelowy świat z farsowymi gagami, ale przy okazji pokazała przemoc domową w czystej postaci i przypuszczam, że wyszło jej to trochę niechcący. Być może zamierzała powiedzieć tymi scenami pastwienia się nad bohaterką, że to rodzaj zabawy, terapii, treningu wypływającego z miłości, o czym ona sama zaświadczy w finale, ale to tylko moje domysły, bo tego w spektaklu nie ma. Są za to przezabawne ekwilibrystyki Grumia, które skutecznie odwracają uwagę od istoty problemu. Kobiety na widowni śmiały się naprawdę głośno, a mi robiło się tylko smutniej. Choć z drugiej strony, przecież w życiu chodzi o to, by bardziej cieszyć się i radować, niż przejmować czyimiś problemami. Pozostaje tylko pytanie, co w takim razie z kobiecą solidarnością, tą demonstrowaną w tym samym czasie na ulicy?

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  21.03.2017

sobota, 18 marca 2017

Czy to już koniec Twardocha obok ryżu i cebuli?


Pamiętam pierwszą książkę, którą kupiłam w dyskoncie spożywczym. Trochę wbrew sobie, a jednak kupiłam, bo jak tu oprzeć się wyjątkowej promocji cenowej. Zakłopotana przesuwałam cebulę i majonez w koszyku, by jakoś tak nie leżały obok „Sońki” Karpowicza, by jakoś tak przez to leżenie obok książka nie przeszła zapachem konsumpcji. Niewiele znacząca autoiluzja albo dziwactwo. To było trzy lata temu, od tamtego czasu stojaki z nowościami wydawniczymi w promocyjnych cenach zadomowiły się w dyskontach niczym podgrzewane croissanty. Trudno wyobrazić sobie, że miałoby ich tam nie być. I żeby było jasne, nie jestem entuzjastką wchodzenia literatury pod strzechę marketów spożywczych, ale nie mogę pominąć faktu, że w wielu małych miejscowościach, to jedyne miejsce, gdzie można kupić książkę. To przestawia trochę perspektywę, prawda. Za chwilę jednak ta powszechna i szeroka dostępność może z przyczyn ekonomicznych nieco stopnieć. Nadciąga bowiem zmiana, której na imię: jednolita cena książki. Temat w dyskusjach obecny od kilku lat. Dziś, wiele na to wskazuje, że się zmaterializuje. Przez rok od wydania, książka będzie miała jedną, stałą cenę z okładki w każdym miejscu sprzedaży. Ustawa jest już gotowa, minister odbywa konsultacje. Za chwilę prawo będzie chronić małe księgarnie, wydawnictwa i autorów. Drżyjcie wielcy gracze dyktujący dotąd warunki na rynku książki. Koniec z promocjami w tydzień po premierze. Koniec z internetowymi okazjami. Koniec z Twardochem, czy Tokarczuk między cebulą i majonezem po wyjątkowej cenie. Książki do księgarń. A co z czytelnikami? I tu do końca nie wiadomo, czy oni też skorzystają, choć ustawa idzie pod sztandarami promocji czytelnictwa, zatem teoretycznie powinni. Pewności jednak nie ma, że ceny książek spadną, gdy nie trzeba będzie ich sztucznie nadmuchiwać na okładkę. W wersji optymistycznej może być tak, że za tą samą kwotę, którą dziś wydajemy na dwie książki, po zmianie prawa wystarczy nam na trzy. Może być też odwrotnie, czyli klasycznie na dwoje babka wróżyła. Jednak nie sądzę, aby tych, którzy czytają, wyższa cena odstręczyła do kontynuowania tej czynności, może co najwyżej przyczynić się do lepszego poznania osiedlowej biblioteki. A co ze zwykłym Kowalskim, który i tak nie kupuje i nie czyta? Jak jednolita cena może wpłynąć na jego czytelnicze nawrócenie? Otóż mniejsze księgarnie zapewniają, że gdy będą bezpieczniejsze na rynku, więcej energii będą mogły poświęcić na działania kulturotwórcze. Jest to jakiś argument i wcale niekoniecznie na poziomie tylko sloganu. Przypomina mi się historia mojego znajomego, który wyrabiał czytelniczą średnią krajową, czyli najwyżej jedna książka przeczytana rocznie. Jakiś czas temu kupił, trochę dla żartu, trochę dla zabawy książkę, niczym kota w worku, okładka zawinięta była w szary papier. Jedna z małych księgarń wymyśliła akcję, nie oceniaj książki po okładce i proponowała klientom zakup w ciemno. On kupił. Potem odpakował i przeczytał książkę mało znanego autora. Był zachwycony. Dziś jest prawdziwie nawrócony na czytanie. Nie wyobrażam sobie takiej akcji promocyjnej w dużych sieciach. No, chyba że jako sposób obejścia jednolitej ceny, bestseller za połowę wartości.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  14.03.2017

czwartek, 9 marca 2017

„Pokot” bez aury literackiego pierwowzoru


Gdyby wierzyć opisom, które prezentują kina, by zachęcić nas do obejrzenia filmu, to idąc na „Pokot” Agnieszki Holland, powinniśmy się przygotować na kryminał, w którym pierwszym detektywem będzie główna bohaterka. A gdy dodatkowo zna się powieść Olgi Tokarczuk „Prowadź swój pług przez kości umarłych”, to można mieć prawie pewność, że na ekranie przyjdzie nam zobaczyć pełen tajemnicy i trzymający w napięciu thriller. Nic bardziej mylnego. W końcu anonse reklamowe nie po to są, by zdradzać prawdę, ale by zanęcić odpowiednio dużą liczbę osób. A literackie pierwowzory od filmowej ekranizacji może dzielić głęboki wąwóz, za którym zmienia się nie tylko klimat, ale i cała konstrukcja świata. Z drugiej jednak strony, mając wiedzę, iż za scenariuszem stoi autorka powieści, można by przypuszczać, że istota i duch obecny na kartach książki przeniknie również na ekran, że mimo koniecznych skrótów i syntezy, zagadka wciągnie widza, podobnie jak czytelnika, w mikroświat nie pozwalając mu na ziewanie. Niestety, rozczarowanie. Scenariusz wydaje się być najsłabszym elementem „Pokotu”. Niby nie powinno mnie to dziwić, że gdy autor przerabia swoją prozę na zupełnie inny gatunek, w którym nie chodzi tylko o to, by przełożyć opis na dialog i obraz, niekoniecznie musi temu zaraz towarzyszyć sukces podobny, jak przy wydaniu książki. Podobnie było z „Ziarnem prawdy” Zygmunta Miłoszewskiego, gdzie nad scenariuszem pracował również autor powieści i efekt filmowy pozostawiał wiele do życzenia.
To, że w „Pokocie” mamy kryminał, w którym mało istotne jest, kto zabił, da się jeszcze wybaczyć. Bardziej ekscytujące, niż sama pogoń za rozwiązywaniem zagadki, kto stoi za morderstwami,  mogłoby być dociekanie przyczyn i motywacji, zdzieranie kolejnych masek z postaci i ich świata. Gorzej, że nikt tam nie jest zainteresowany dociekaniem pobudek, śledzeniem tropów, łapaniem poszlak. Śledztwa prawie brak. A co z thrillerem? Zaczyna się obiecująco. Kotlina Kłodzka zatopiona w mrocznej mgle, bohaterka z psami biegnie przez wysokie trawy przed wschodem słońca. Muzyka podkręca nastrój. Można by pomyśleć, że zgodnie z zasadą gatunku za chwilę będzie tak bardziej i bardziej. Niestety, po jednym nastrojowym kadrze, aura tajemnicy i napięcie opada niczym mgła. A jednak obok „Pokotu” nie można przejść obojętnie.
Gdybyśmy ten obraz oglądali dwa, trzy lata temu niewykluczone, że punkt ciężkości w rozmowie przesuwałby się między dywagacjami, jak to się ma adaptacja filmowa do literackiego pierwowzoru, a analizą przemieszanych gatunków, które budują spójny lub nie, świat przedstawiony. Być może wtedy główna, ekologiczna myśl, która oplata ekranizację, byłaby bardziej źródłem refleksji niż manifestem. Dziś jednak, gdy wypowiedzi oraz prawo stanowione przez urzędującego ministra środowiska skłaniać mogą do podejrzeń, czy aby ten resort jakimś wewnętrznym rozporządzeniem nie zmienił już nazwy z „ochrony” na „użytkowanie”, bądź nawet „degradację”, film z symbolicznej wypowiedzi artystycznej przeobraża się w deklaratywną i odbierany jest prawie jednowymiarowo. Zyskuje na bieżącej ważności. Staje się przyczynkiem do dyskusji o dominującej roli silniejszych w społeczeństwie, ale przede wszystkim o relacji człowiek-przyroda. I w tym kontekście, to do kina wybrać się warto. Ale tym, którzy po seansie będą mieć, mimo wszystko, poczucie delikatnego zawodu, czy niedosytu, sugeruję sięgnąć po książkę Olgi Tokarczuk. Zapewniam, że wiedza, kto zabija, nie odbierze przyjemności w kroczeniu przez tajemnicę.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  07.03.2017

środa, 1 marca 2017

Szkło kontra kolumbarium, czyli jak podnieść plac z ruiny


Wizja szklanego kościoła na placu podominikańskim może w pierwszym odruchu bulwersować lub zachwycać, szokować ewentualnie urzekać, krótko mówiąc, może rozgrzać nie tylko wyobraźnię, ale i dyskusję. I tak też się stało. Obrazek ze szklaną bryłą wpisaną w przestrzeń placu podominikańskiego zapowiadający kolejne spotkanie w ramach cyklu „Toruń miasto zabytków” zadziałał na internautów tak sugestywnie, że jedni byli w stanie bronić miejsca przed futurystyczną wizją, a drudzy z entuzjazmem powitaliby taką konstrukcję, choćby w najbliższym sezonie. Rozumiem to poruszenie nowatorskim obrazem, tą wzbudzoną obawę, że za chwilę znowu coś wybudują, zajmą, zagospodarują niebezpiecznie dużą ilością szkła i nie będzie oddechu, pauzy w przestrzeni, miejsca na odpoczynek. Tylko że ten niepokój można, co najwyżej, porównać do obawy przed przypadkowym spotkaniem na ulicy mordercy z powieści kryminalnej, której akcja osadzona jest w obrębie murów staromiejskich. Jedno i drugie jest fikcją. W tym wypadku fikcją architektoniczną, niegroźną, acz intrygującą. To praca dyplomowa Katarzyny Rudólff-Kanabaj, podobnie, jak i druga, prezentowana na wspomnianym spotkaniu koncepcja ze szkieletową konstrukcją, platformami i wieżą widokową, autorstwa Niny Bloch-Budzyńskiej. Dwa głosy prowokujące do rozmowy o miejscu, przestrzeni wspólnej, jej historycznej, aktualnej i możliwej funkcji. Oba te projekty symbolicznie przywracały bryłę dawnego kościoła i oba obiekty, planowane były z przeznaczeniem na cele przede wszystkim kulturalno-edukacyjne, z poszanowaniem dawnego sacrum. Gdy patrzyłam na ten szklany kościół, od razu przypominała mi się instalacja „Katedra”, która stanęła w miejscu dawnej świątyni podczas jednej z edycji Skyway. Zbudowany przez estońskiego artystę Raoula Kurvitza obiekt z drewna i szkła, wypełniony blaskiem świec i subtelną muzyką, był jak tajemniczy portal, który przenosi odbiorcę w inny wymiar. Uchylał w widzu wewnętrzne drzwi i przenikał duchowością. Jedni tylko przystawali, by zobaczyć, o co chodzi w tej świetlnej propozycji, inni poddawali się i zatapiali w atmosferę nieomal metafizyczną. Na te kilka festiwalowych dni kościół powrócił na dawne miejsce, stając się tym razem świątynią sztuki. Była to dla mnie jedna z istotniejszych instalacji, które dotąd oglądałam na Skyway. Autorka szklanej konstrukcji nie mogła zainspirować się instalacją „Katedra”, bo jej projekt powstał o kilka lat wcześniej. Nie sądzę też, by estoński artysta znał pracę dyplomową absolwentki Politechniki Gdańskiej. Najwyraźniej to miejsce i unoszącą się nad nim aura inspiruje do poszukiwań, by zagospodarować tę przestrzeń nie tylko rekreacyjnie, jak to aktualnie wygląda, ale może również otwierając ją na sztukę. Nie ma strachu, szklanego kościoła nie będzie. Choć ryzyko, że ktoś zechciałby dosłownie potraktować ideę odtworzenia sacrum w tym miejscu istnieje. Pomysł, by zrekonstruować gotycką świątynię na podstawie zachowanych szkiców i uczynić w tym miejscu… kolumbarium padał z sali. I nie był to żart rodem ze świata Rolanda Topora.
A tak na poważnie, plac podominikański to przestrzeń, która aż się prosi, by organizować tam koncerty i spektakle. Zamiast budować po kilka scen na Rynku Staromiejskim, można postawić jedną tam. Że na uboczu i ludzie nie przyjdą? Przyjdą.


Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  28.02.2017