piątek, 9 listopada 2018

Toruńskie podwórka po 40 latach znowu w galerii


O wystawie fotografii, która została zdjęta kilka godzin po wernisażu, słyszałam jakiś czas temu od znajomej. Opowiadała o czasie swoich studiów, gdy razem z Wacławem Górskim w kole naukowym przy Instytucie Zabytkoznawstwa i Konserwatorstwa UMK dokumentowali stan podwórek toruńskiej starówki. Finałem tych prac była wystawa „Toruń – miasto nieznane”. To właśnie ta ekspozycja okazała się na tyle kontrowersyjna, że musiała zniknąć co prędzej ze ścian galerii BWA w grudniu 1978 roku. Zastanawiałam się, co musiało być wtedy tak gorszącego, wstydliwego i poruszającego w obrazie starówkowych podwórek, że ówczesne władze miejskie zareagowały cokolwiek gwałtownie. Gdy przyłożyć do tego kontekst, że Toruń w drugiej połowie lat siedemdziesiątych był świeżo po renowacyjnym liftingu z okazji 500-lecia urodzin Kopernika, może być zrozumiałe, że włodarze na kwestie wizerunku byli szczególnie wyczuleni. A co było na tych zdjęciach, jaką prawdę odsłaniał surowy realizm, że nie wytrzymał konfrontacji z nią obowiązujący obrazek z pocztówek, możemy zobaczyć dziś w Małej Galerii Fotografii ZPAF na wystawie „Toruń – miasto nieznane II”. Ta dwójka w tytule sugeruje drugą odsłonę ekspozycji, ale też i kontynuację, mamy zatem w jednej wystawie jakby dwie. Obok wspomnianych już zdjęć podwórek Wacława Górskiego, które w oryginalnych passe-partout wróciły do galerii po czterdziestu latach, wiszą współczesne ujęcia tych samych miejsc autorstwa Andrzeja Skowrońskiego. I co ciekawe, ten współczesny zapis ma podobną perspektywę, podobne ustawienie aparatu i podobną pochmurną aurą. Tylko czy na tym podobieństwa się kończą? Są miejsca, które przeszły tak głęboką transformację, że trudno je poznać, wysprzątane, zaaranżowane na kawiarniane patio lub miejsca do rekreacji. Jednak niemała część podwórek zarejestrowanych czterdzieści lat temu, wygląda dziś, jakby były odbite w lustrze, zakonserwowane. Istna pętla czasu. Co prawda z niektórych miejsc zniknęły schody i balkony, ale farba tak samo łuszczy się z przybudówek, kosze na śmiecie, jak stały tak stoją, tylko drzewa, te co przetrwały, zdecydowanie są okazalsze. Trochę, jakby w tych wąskich przesmykach chował się duch miasta, którego już nie ma, którego z głównych ulic skutecznie przepędzono. Patrząc na te zdjęcia, można bez wielostronicowych opracowań zrozumieć, że rewitalizacja, to proces złożony i nie ma na nią jednej recepty, w której za zmianą fasady postępuje metamorfoza całej kamienicy. Niekoniecznie. Z drugiej jednak strony, może taki nieuporządkowany, mały kontrapunkt w tej turystycznej dzielnicy jest niezbędny dla jakiegoś balansu.
Polecam zajrzeć na tę wystawę, bo choć to fotografia dokumentalna, to poezji tam też całkiem sporo.


Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  06.11.2018

środa, 31 października 2018

„Strażnicy” to tajemnice ukryte w murach toruńskich kamienic


Jadąc niedawno pociągiem, mimowolnie przysłuchiwałam się opowieści kobiety z Krakowa o tym, jak to domniemanym spadkobiercom udaremniono przejęcie kamienicy, w której mieszkała. Pojawili się nagle i traf chciał, że chwilę po tym, jak zmarła staruszka, ostatnia osoba, która pamiętała prawowitego właściciela i znała tragiczne losy jego rodziny. Kamienica była oczywiście pożydowska. I nie działo się to w latach dziewięćdziesiątych, ale z opowieści wynikało, że teraz, całkiem niedawno. Przypomniała mi się ta zasłyszana z pociągu historia, gdy czytałam powieść Wojciecha Giedrysa „Strażnicy”. Gdy warszawską aferą reprywatyzacyjną żyje cała Polska, Giedrys kręci się po lokalnym podwórku i zadaje pytanie - a w Toruniu, to jak to było z tym majątkiem pożydowskim, z tymi kamienicami? I tu w pierwszej chwili może pojawić się delikatne zdumienie – jakim kamienicami? Społeczność żydowska przed wojną stanowiła niewielki procent ogółu mieszkańców Torunia, jednak nawet tak nieliczna grupa gdzieś mieszkała, gdzieś prowadziła interesy, gdzieś się bawiła. W powieści pojawiają się prawdziwe adresy i prawdziwe nazwiska. Autor ze strzępków informacji, ksiąg adresowych, reklam i publikacji gazetowych, próbuje odtworzyć nie tyle historię toruńskich Żydów, ile uzupełnić pejzaż i nanieść na siatkę minionych zdarzeń ich obecność. Wypełnić te drobne, puste przestrzenie nie konkretnymi losami ludzkimi, ale tym, czego materialnie kiedyś dotykali. Nazywa, co zostało, a co zostało wymazane, rozebrane. Przywołuje przeszłość, która przez to, że nieznana, zdaje się pulsować tajemnicą. Nie ma w powieści co prawda historii żydowskiego cmentarza, jednego z niewielu na Pomorzu, który przetrwał wojnę i dopiero w latach siedemdziesiątych został zlikwidowany przez ówczesne władze, a to, co stało się z macewami z tej nekropolii, obrosło już wstydliwą legendą. Pojawia się za to obrazek, jak Niemcy w 1939 roku rozbierają budynki zespołu synagogalnego. Choć wątek żydowskiego majątku skupia uwagę i silnie działa na wyobraźnię, to jednak nie o nim tylko jest to opowieść.
W „Strażnikach” Giedrys sięgnął po kryminał, jako formę, ale nie jest to klasyczna powieść tego gatunku. Jest trup i to nie jeden, jest policjant, dziennikarz śledczy, jest i śledztwo, które toczy się wielowątkowo i na kilku poziomach. Chodzimy ulicami Torunia, jednak nie malownicze plenery interesują autora. Zanurza nas pod powierzchnię tego pięknego, magicznego miasta, idealnego tła do słitfoci i zeskrobuje kolorową farbę, by dostać się do mentalnej tkanki. Tego, co wielu może przeczuwa, podejrzewa lub domniemywa. Odwraca role, to czytelnik staje się tym, który tropi, który ma rozpoznać, co może być prawdą, a co jest tylko fikcją.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  30.10.2018

piątek, 26 października 2018

Piernikowe opowieści o Toruniu dawnym i dzisiejszym


Z Katarzyną Kluczwajd kojarzy mi się wrażliwość na detal. Za jakiegokolwiek temat z dziejów miasta by się nie zabierała, można odnieść wrażenie, że zaczyna od szukania szczegółów, drobnych kluczy, którymi na swój sposób interpretuje rzeczywistość przeszłą. Naturalnie zgodnie z faktami i odniesieniem do źródeł. „Widzimy, to co wiemy”, to zdanie Kluczwajd powtarza chyba na każdym spotkaniu popularyzującym historię Torunia, szczególnie wtedy, gdy na starym, dobrze wszystkim znanym zdjęciu wskazuje niedostrzegany przez nikogo wcześniej szczegół, który prowadzi do odkrycia nieistniejącego już detalu architektonicznego. I nie chodzi w tym powiedzeniu wcale o to, by wykazać się ponadprzeciętną spostrzegawczością, bardziej, by uwrażliwiać oko słuchaczy, aby nie patrzyli na świat odtwórczo i sztampowo.
W swojej nowej książce „Piernikajki, czyli toruńskie piernikowe bajki” Katarzyna Kluczwajd jest wierna umiłowaniu do wyszukiwania historycznych detali i opowieści z Toruniem w tle. Ale tym razem wykracza poza fakty oraz źródła i idzie dalej, dużo dalej. Najpierw piernik łączy z bajką i tak wychodzi jej piernikajka, a potem z legend, wyimków historii, które znamy i rozpoznajemy mniej lub bardziej, konstruuje nową, surrealistyczną rzeczywistość. Oczywiście piernikową, bo przecież tu nic inne poza piernikowe być nie może. Ową piernikowość doprowadza chwilami do męczącego absurdu, gdzie ultratwardy piernik dobry jest na koło u wozu, na krucyfiks sądowy i na szafot, gdzie burmistrz Rösner traci głowę.
W trzydziestu sześciu bajkach znajdujemy alternatywną historię naszego miasta, jakby wyjętą z innego wymiaru, gdzie czas jest bardziej spiralą, w której cząstki faktów obracają się razem z fikcją, tworząc podobnie jak w kalejdoskopie, przy najmniejszym poruszeniu, coraz to bardziej hybrydowe obrazki. Kreacja autorska w warstwie słownej nasycona jest tak silnie neologizmami i wyginaczami słownymi, że książce towarzyszy stosowny słownik. Na końcu znajdziemy również indeks faktów, firm, osób i cytatów ze świata realnego, tak żeby w finale wrócić jednak do rzeczywistości. Choć całość wydaje się bardziej żartem historyka, który puszcza wodze fantazji, to nie brakuje w książce gorzkich i ironicznych komentarzy do współczesnych poczynań lokalnych władz. Historia połączenia miasta Lewego, tego gorszego, z Prawy, tym lepszym, po stu latach wciąż brzmi aktualnie.
Moją ulubioną bajką z tego zbioru jest opowieść o cudownym pudełku Pierni(ko)dyna, który spełniał prośby, ale tylko dotyczące naszego miasta. Mała Gusia, która uwolniła ducha, miała całą listę życzeń, a na jej początku było marzenie, by Piękna Madonna powróciła do miasta. Jakby się takie pudełko dziś Toruniowi przydało.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  23.10.2018

czwartek, 18 października 2018

Jubileuszowe „Spotkania” w Baju Pomorskim


25. Międzynarodowy Festiwal Teatrów Lalek „Spotkania” rozpoczął się w ubiegły weekend i potrwa przez najbliższy tydzień. W programie znajdziemy dziewiętnaście przedstawień z Polski i Europy. Organizatorzy przyzwyczaili nas również do tego, że festiwal to nie tylko spektakle konkursowe, ale wiele wydarzeń towarzyszących. W tym roku nie brakuje wystaw i to nie tylko w teatrze, ale i na Dworcu Głównym podróżnych wita ekspozycja poświęcona historii Teatru „Baj Pomorski”. Będą też warsztaty, głośne czytanie sztuki „Niewidzialna” Magdy Żarneckiej i Przemysława Jaszczaka, kiermasz książek, tradycyjnie Przegląd Teatrów Osób Niepełnosprawnych „Innym Okiem” i na finał koncert zespołu „Jedyni Prawdziwi The Kalesons”. Trudno szukać klucza, czy jakiegoś wspólnego mianownika wątków w repertuarze tegorocznego festiwalu. Mamy tu wielość form, stylów, konwencji i tematów. Klasyka w nowej odsłonie konfrontuje się ze współczesną dramaturgią. Cechą charakterystyczną,  wyróżniającą ten festiwal była dotąd różnorodność i otwieranie się zarówno na młodych, jak i dorosłych widzów. Jubileuszowa edycja trzyma się również tej formuły. Patrząc jednak na spektakle prezentowane w pierwszych dniach festiwalu, można odnieść wrażenie, że rysownie wyraźnej granicy wieku adresatów może okazać się złudne. Przedstawienie oznaczone pięć czy siedem plus, wcale nie oznacza, że dla dorosłych niekoniecznie, przeciwnie. To coraz mocniej obecny nurt w teatrze lalkowy, wielopoziomowe spektakle kierowane jednocześnie i do dzieci i dorosłych. Często dowcip i refleksja zbalansowane są tak, że wiek w odbiorze przestaje mieć znaczenie. Można to było dostrzec w spektaklach „Marvin” i „Odlot”.
„Marvin” Pawła Aignera oparty na tekście Marty Guśniowskiej, to skąpana w czarnym humorze i przetykana melancholią opowieść o przemijaniu i samotności, ale też o poszukiwaniu sensu życia i przyjaźni, która w równym stopniu dotykała młodszą i straszą publiczność. Choć może scenografia budująca klimat przebrzmiałego cyrku zbyt bezwzględnie zassała dzieci w świat wyobraźni jednak dorosłych. W „Odlocie” Maliny Prześlugi reżyserka Janni Younge koncentrując uwagę widza na oryginalnych lalkach ptaków animowanymi czasem i przez trzech aktorów, opowiada historię o dojrzewaniu, o poszukiwaniu tożsamości i w końcu o tolerancji. Oglądając ten spektakl, można odnieść wrażenie, że to lalkowe przedstawienie dla dzieci o wiele mądrzej tłumaczy dzisiejszy świat, niż wiele innych, realizowanych dla widzów dorosłych.
Dziś półmetek festiwalu. Spektakle możemy oglądać do soboty, wtedy to poznamy werdykt zamykający jubileuszową edycję.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  16.10.2018

piątek, 12 października 2018

Historia małżeństwa Steinbornów to materiał na film


W Muzeum Historii Torunia możemy oglądać wystawę „Helena i Otton Steinbornowie. Dobro Rzeczpospolitej – najwyższym prawem”. To opowieść o małżeństwie niemieckiego lekarza i polskiej patriotki, które miało niemały wpływ na historię Torunia w pierwszej połowie dwudziestego wieku, a jakoś w ostatnim czasie umknęli z naszej zbiorowej, miejskiej pamięci. Wystawa przywołuje ich postaci i pokazuje, że życie tej pary stanowi doskonały materiał na film i to niekoniecznie dokumentalny. Otto Steinborn był tym, który w 1920 roku witał Błękitną Armię z pułkownikiem Stanisławem Skrzyńskim na czele i został pierwszym, komisarycznym burmistrzem po odzyskaniu niepodległości. Jego żona zaś, przyczyniła się do tego, że miasto przybrane odświętnie w bramy i orły na przybycie wojska w ciągu jednej nocy z pruskiego zmieniło się w polskie. Ta symboliczna i wręcz legendarna scena to pierwsze i często jedyne skojarzenie ze Steinbornami, a rozdział związany z niepodległościowymi dążeniami jest może obszerny, ale nie jedyny. Historia tego małżeństwa to również wątki związane z działalnością społeczną i charytatywną, kulturalną i oświatową. Gdy patrzy się na materiały zgromadzone na tej wystawie, można odnieść wrażenie, że nic istotnego w mieście nie wydarzało się bez udziału Heleny i Ottona. Nie brakuje też pierwiastka romantycznego spinającego całą opowieść, bo związek tych dwojga zaczął się od pioruna, czyli miłości od pierwszego wejrzenia, która spadła na młodego lekarza w Aptece Radzieckiej.
Wystawa idealnie wpisuje się w setną rocznicę odzyskania niepodległości. Patrząc na nią z tej perspektywy, to historia małżeństwa Steinbornów jest w szerszym sensie symboliczna. Zbiegają się w niej motywy podobne dla losów wielu rodzin pomorskich, gdzie kultura niemiecka wchodziła w mariaż z polską i kategoryczne opowiedzenie się po jednej ze stron nie było czasem ani tak oczywiste, ani też nie pozostawało bez konsekwencji. Gdyby Otton dożył września 1939 roku, byłby jednym z pierwszych rozstrzelanych przez Gestapo. Na spotkaniu przy tej wystawie z wnukiem Steinbornów, jedna z uczestniczek była delikatnie zdumiona i trochę zniesmaczona postawą Ottona, który według niej jako rodowity Niemiec „porzucił” swoją kulturę na rzecz polskości. Pewnie i można by sformułować taki osąd, gdyby wyciąć los Ottona z czasu, w którym żył, z kontekstu politycznego i z faktu, że pochodził z rodziny mieszanej, jego matka była Kaszubką, a to wszystko razem trochę jednak zmienia punkt widzenia. Dlatego warto obejrzeć wystawę poświęconą Steinbornom, bo w niej widać też, że pod niemieckobrzmiącym nazwiskiem może kryć się sporo polskiego ducha.
 
Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  09.10.2018

czwartek, 4 października 2018

„Pan Lampa” na otwarcie sezonu w Baju Pomorskim


„Pan Lampa” Maliny Prześlugi to opowieść nie tylko o oświeconym starszym panu, który świeci i to dosłownie, ale przede wszystkim o tym, że nawet największy odmieniec pełen dziwactw, ma w sobie tyleż ciemnego, co i jasnego. Potrzeba tylko kogoś, kto by dostrzegł w nim te iskierki i zwyczajnie zaakceptował całość. Taką rolę pełni Pan Lampa, który niczym rodzinę przygarnia całą galerię osobliwości pod swój dach. W Domczysku, które dzieli razem z Piesą, postacią też przedziwną, bo to ni pies, ni kobieta, ale z pewnością wierna przyjaciółka, pojawiają się Pani Straszyńska, Państwo Bałagańscy, Pan Dosłowny, Babcia Drapcia, Wściekłak, każdy ze swoim natręctwem i swoją historią. Reżyserka Punch Mama, oddzielając sekwencje poszczególnych scen sugestywną muzyką i multimediami, przemyca do toruńskiego przedstawienia trochę ducha z „Rodziny Addamsów”, jakby puszczając oko do widzów, może to i dom dziwny, może i straszny, ale ogromnie przesympatyczny. Nikt tam nikogo nie krytykuje, nie moralizuje, nie próbuje zmieniać, co wcale nie znaczy, że w Domczysku nie ma zasad. Razem z Panią Starszyńską pojawiają się strachy i lęki, ze Wściekłakiem złość, z Bałagańskimi bałagan i brud, a z Panem Dosłownym zabawna i męcząca dosłowność. Każda przypadłość zostaje tu oświetlona, przyjęta, przytulona, zaakceptowana. I gdy wydaje się, że wszystko układa się harmonijnie, jak w kolorowym pudełeczku, przychodzi Ciemność. Nie, by kogoś straszyć, ona jest nieodłącznym elementem naszego istnienia. Czy jest w stanie zgasić światło, jeśli w kochanej istocie ono faktycznie już zaczyna przygasać? Pan Lampa ze spokojnym uśmiechem oswaja i ten strach.
W Panu Lampie Jacka Pysiaka trudno dostrzec staruszka, to postać bardziej serdecznego, ciepłego pana, który zatrzymał się w czasie i ma w sobie tyleż młodzieńczego entuzjazmu co dojrzałej mądrości. Wydaje się, że jest taką osobą, której przemijanie nie dotyczy. Nie przez przypadek pojawia się w sztuce też władczyni dnia, Słońce i stróż nocy, Księżyc. Skoro Pan Lampa macza palce w ich nieustannej pogoni, wyznaczającej rytm przyrodzie, można ulec złudzeniu, że i on jako część tego perpetuum mobile będzie trwać wiecznie. I Piesa w to wierzy. Pan Lampa nie może przecież kiedyś tak sobie zgasnąć. A co z Domczyskiem, z całym tym światem? On też wtedy zgaśnie, odjedzie?
W tym na poły baśniowym świecie znajdujemy prostą receptę na dobre, codzienne życie. W którym lepiej karmić się budyniem niż złością i akceptować stające nagle na głowie babcie niż pukać się w czoło. Bo tyleż w innych natręctw, ekscentryczności i lęków, co w nas samych. Z tym największym lękiem na czele, tym o przemijaniu. Nie tyle naszym, ile naszych najbliższych, którzy gasną i zostawiają nas pozornie w ciemności. Pozornie, bo światło takiej postaci jak Pan Lampa nigdy nie gaśnie.
„Pan Lampa” w Baju Pomorskim to spektakl nie tylko dla małych dzieci, ale również i dla dużych dorosłych.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  02.10.2018

czwartek, 27 września 2018

„Kamerdyner” bardziej niż romans to epopeja o kaszubskiej ziemi


Historia miłości córki pruskiego grafa i kaszubskiego chłopaka w „Kamerdynerze” Filipa Bajona wydaje się tyleż abstrakcyjna w realiach historycznych, że aż filmowo nie tylko możliwa, ale i przewidywalna. Mateusz przygarnięty do pałacu, po tym, jak zmarła mu przy porodzie matka, dorasta w arystokratycznej atmosferze pozornie na równi z dziećmi von Kraussów, Maritą i Kurtem. Różnice w pochodzeniu szybko dają o sobie znać. Dzieci grafów jadą pobierać edukację do Berlina, on zaś do gimnazjum w Brodnicy. Wtedy Mateusz słyszy od swojego ojca chrzestnego, Kaszuby, Bazylego Miotke: „Pamiętaj, ty jesteś stąd. Masz tu wrócić mądrzejszy.” I wraca. A to, skąd jest, z pałacu czy ze wsi, definiuje żartobliwie, iż pałac jest we wsi. Dostrzega tym samym swoją tożsamość w przenikaniu się tych dwóch, pruskiej i kaszubskiej, a nawet trzech, bo i polskiej, warstw kulturowych. Gdy dołączyć do tego młodzieńczą miłość, a potem romans z Maritą, to Mateusz mógłby tu się jawić jako postać wręcz symboliczna. Jednak, jak sugeruje jeden ze scenarzystów, podobna historia miała miejsce. Zresztą większość zdarzeń, które oglądamy w filmie, mają swoje źródła w rzeczywistości, a postaci inspirowane były realnymi osobami. I mimo że osią fabuły jest romans tych dwojga, to film zdaje się mieć zupełnie innego głównego bohatera. Jest nim kaszubska ziemia, nieistniejąca dotąd w opowieści filmowej. Pół wieku z dziejów Kaszub, od początku ubiegłego wieku, przez pierwszą wojnę, odradzającą się II RP, aż po drugą wojnę światową i wkroczenie czerwonoarmistów. Dotąd historię Kaszubów określano najczęściej przymiotnikiem skomplikowana, co czasem w złej wierze, niezasłużenie sugerowało jakieś krypto niemieckie konotacje. Zdecydowanie bardziej adekwatnym określeniem byłoby, historia dotąd nieznana. Film zapełnia tę białą plamę, opowiada kaszubską historię bez patosu, nieco w tle, ale tak sugestywnie, że z ciekawością podążamy za losem Bazylego Miotke. „Król Kaszubów” i agituje za Polską i walczy w pruskiej armii. W Wersalu doprowadza do tego, że część ziem Pomorza bez plebiscytu przyłączono do Polski. Nie kryje rozczarowania posunięciami administracji warszawskiej, ale też ją współtworzy. Zawsze w dobrych relacjach z sąsiadami i pruską arystokracją. Kres temu światu i symbiozie przynosi druga wojna światowa. Jedną z najbardziej dojmujących scen, na pół oniryczną, przez co nieznikającą spod powiek, jest egzekucja w Lesie Piaśnickim. Zginęło tam prawie czternaście tysięcy Kaszubów. Niewykluczone, że gdyby „Kamerdyner” powstał szybciej, manewr z wyciągnięciem pewnemu Kaszubie „dziadka z Wermachtu” do politycznej rozgrywki, nie przeszedłby tak łatwo. Filip Bajon tym obrazem zilustrował słynne zdanie Hieronima Derdowskiego: „Nie ma Kaszëb bez Polonii, a bez Kaszëb Polśczi”. Ten film powinno się obejrzeć.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  25.09.2018