poniedziałek, 29 lutego 2016

Gdy nie ma woli konserwatora bywa samowola

„Grunwald” był chyba ostatnim kinem, z tych starych kin, które poddało się w obliczu postępującej, multipleksowej inwazji. Co prawda, przez ostatnie lata działalności w tym obiekcie bardziej aktywna była scena niż ekran, to zwyczajowo nazwę „Grunwald” łączyło się częściej z kinem, niż ze sceną. Prawie pięć lat temu w budynku przy ulicy Warszawskiej oficjalnie i ostatecznie ogłoszono koniec działalności kulturalnej prowadzonej przez wojsko. Zaczęły się wtedy spekulacje, co będzie dalej z budynkiem, tym bardziej, że miał od razu trafić pod młotek. Plotka, że uśmiechnięta biedronka zastąpi kolejny szyld kina, wydawała się wielce prawdopodobna. Delikatną nadzieją powiało, że być może obiekt pozostanie jednak w obszarze kultury, gdy ktoś podrzucił inną, kontrplotkę, że niewykluczone, iż to właśnie, nie kto inny, ale sama Krystyna Janda otworzy tu, u nas, kolejny swój teatr. Ostatecznie sprawa przycichła, bo budynek stał się zastępczą biblioteką na czas remontu Książnicy Kopernikańskiej. Aż tu kilkanaście dni temu, temat „Grunwaldu” powrócił i to dość spektakularnie, bo z nagłówkiem – burzyć, czy nie burzyć? Koncepcję, by zburzyć przedstawił nowy właściciel obiektu. Choć w pełni świadomie kupił budynek wpisany do gminnej ewidencji zabytków i znał przed transakcją, jak się okazuje z relacji konserwatora, warunki jakimi obwarowana jest ta nieruchomość przy potencjalnych adaptacjach, mimo to nie widział nic niewłaściwego w pomyśle, żeby rozebrać obiekt, pozbawiając go dotychczasowego kształtu. Za tą ideą pojawił się całkiem zgrabnie przygotowany przekaz, że inwestorowi naturalnie zależy na czymś nowym, ciekawym i atrakcyjnym dla mieszkańców, szczególnie, że obecny budynek w opinii większości jest co najmniej szpetny. Zatem o konieczności pozbycia się tej nieestetycznej budowli przekonał inwestora głos ludu wyrażony w ankiecie, którą wcześniej sam przeprowadził. Dlaczegóż nie miałby tam, zamiast tego modernistycznego klocka, stanąć obiekt konkurujący o palmę pierwszeństwa z bryłą na  Jordankach? Trochę rozumiem to czarowanie słowami i zaklinanie rzeczywistości, taka praca osoby odpowiedzialnej za komunikację. Jej zadaniem jest, byśmy zobaczyli oczami wyobraźni nie nasze marzenia i uwierzyli w nie, jak we własne. Ale czy faktycznie takie czarowanie wystarczy, by naginać lub lekceważyć nadzór konserwatorski?
Pamiętam, jak nieco zdumiona, ale i trochę zaciekawiona, z niecierpliwością czekałam na ostateczny kształt „odtworzenia średniowiecznej kamieniczki” przy ulicy Podmurnej. Nie byłam odosobniona w tym oczekiwaniu na ten parahistoryczny budynek. Moja wyobraźnia dała się uwieźć i podążając za słowami inwestora tego kameralnego obiektu, faktycznie przenosiła mnie w słoneczne dni, gdy w tym przytulnym zakątku, będzie można delektować się kawą i rozkoszną śmietanką deseru. Ale już na etapie prac okazywało się, że tamta wizja z „odtworzeniem” była tylko wyczarowaną zasłoną dymną, podobnie jak i przyszła funkcja „średniowiecznej kamieniczki”. Efekt finalny znamy, że mimo ustaleń, uzgodnień, całość wygląda bardziej, jak budowlana samowola w sercu średniowiecznej Starówki, niż jak wola konserwatora. Czy podobnie będzie z budynkiem dawnego „Grunwaldu”?

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej" 23.02.2016

poniedziałek, 22 lutego 2016

Telewizja według inżyniera Mamonia, czyli powróćmy jak za dawnych lat

„Mnie się podobają melodie, które już raz słyszałem. To poprzez reminiscencje. Jakże może mi się podobać piosenka, którą pierwszy raz słyszę?” Każdy chyba zna tą ponadczasową prawdę klasyka Mamonia, która nieomal w syntetyczny sposób wyjaśnia bardzo skomplikowane procesy zachodzące w ludzkim umyśle. Poszukiwanie stabilnej deski ratunkowej w nieustannie zmieniającej się rzeczywistości. Można wręcz powiedzieć, że w tych kilku słowach Mamoń zawiera receptę na bezstresowe trwanie ludzkości lub choćby jakiejś jej części, zapewne wcale nie takiej małej. Opór przed nowym, to podobno naturalny stan umysłu. Owo nowe, to zmiana, a zmiana to niepewność, destabilizacja, być może nawet zagrożenie. Taka sytuacja zmusza do czujności, analizy, nieustannego dostrajania się, adaptacji. Co innego, gdy to nowe jest efektem zmiany, owszem, ale przywołuje znane z przeszłości echa. Delikatne reminiscencje. Takie właśnie mam pierwsze skojarzenia, gdy słyszę o zapowiedziach powrotu do ramówki TVP „Sondy”, Wielkiej gry”, czy „Pegaza”. Z jednej strony, aż chce mi się przytaknąć, być może i dobra ta zmiana, bo przywołane tytuły od razu otwierają ciąg całkiem dobrych skojarzeń. Myślę, że nie tylko w mojej pamięci pozostały przede wszystkim czołówki tych programów, może też twarze prowadzących, takie sympatyczne okruchy czasu przeszłego. Choć szczerze mówiąc, „Sondę” pamiętam bardzo mgliście, za to „Pegaza”, czy „Wielką grę” już całkiem dobrze, może dlatego, że programy te zeszły z anteny stosunkowo nie tak dawno, ewaluowały razem ze zmieniającą się telewizją. Przywołanie obrazu studia „Wielkiej gry” nie jest trudne, ta niezmienna przez wiele lat scenografia, z charakterystycznym kołem, które niespiesznie wyznaczało rytm teleturnieju wbiła się w moją pamięć mocno. Jednak, gdy próbuję przypomnieć sobie odcinki „Pegaza”, to co ciekawe, dużo łatwiej jest mi odnaleźć w pamięci atmosferę z tych bardziej odległych odcinków, niż z tych ostatnich emisji. Cofanie się w czasie może być nawet przyjemne, ale pod warunkiem, że nie trwa zbyt długo i jest raczej krótką wizytą, a nie stanem trwałym. Dlatego z drugiej strony, pojawia się we mnie jednak wątpliwość, czy aby na pewno stare telewizyjne hity w nowych aranżacjach zabrzmią teraz faktycznie przebojowo? Być może, że odwoływanie się do dawnych wzorców jest całkiem dobrą receptą na podnoszenie jakości programów popularnych w telewizji publicznej dzisiaj. Ale czy takie wskrzeszanie tytułów nie jest trochę sentymentalną teleportacją do czasu jednak dużo bardziej przeszłego, niż ten, w którym zeszły one z anteny? Zastanawiam się, czy nie lepiej by było, gdyby te programy, odwołujące się do klasyków, w nowych formułach przyjęły jednak i nowe tytuły, zupełnie nowe, a nie dodające kolejną cyfrę do starej nazwy. Wszelkie numerowane kontynuacje, wiem, że lubiane i bardzo popularne, bo szybko kojarzone i zgodne z duchem Mamonia, to jednak budzą mój sceptycyzm, bo rzadko dościgają do pierwowzoru, który już znamy i za którym właśnie tęsknimy.
Jako pierwszy ze wspomnianych programów wystartuje „Pegaz”, o tym jaki będzie ten stary, ale nowy, dowiemy się już niedługo. Czy będzie lotny, czy zalotny, oby tylko nie był ulotny.
 
Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej" 09.02.2016

poniedziałek, 8 lutego 2016

Kulturze zabrać jest najłatwiej


Poprawka, to chyba najbardziej elektryzujące, nie tylko polityków, słowo końca ubiegłego tygodnia. Szczególną popularność zdobyła ta, która zamierzała „zabrać” 20 milionów kulturze i dać edukacji. Edukacji, a właściwie bardzo konkretnej szkole wyższej z naszego miasta. Przy całym medialnym zamieszaniu wokół tej poprawki i mocnym poruszeniu, głosy sprzeciwu i oburzenia koncentrowały się głównie wokół kwestii zasadności przyznania, potencjalnej dotacji toruńskiej uczelni, drugorzędną kwestią było to, z jakich środków przyznana zostanie. Szczerze mówiąc, kompletnie nie zdziwiło mnie to, że poszukiwanie środków dla rzeczonej szkoły zaczęto w kasie na kulturę. Brak mojego zdziwienia nie bierze się wcale z tego, że w pełnej nazwie tejże uczelni jest słowo „kultura”, zatem może niektórych jednoznacznie naprowadzić na nazwę ministerstwa, w którym środki na nią należy znaleźć, nie, zupełnie nie dlatego. Zwyczajnie, z moich obserwacji wynika, że poszukiwanie środków, gdy trzeba je zaoszczędzić, bo się coś buduje lub przesunąć, bo się komuś coś obiecało, zwykle zaczyna się od departamentu kultury. I kompletnie nie ma znaczenia to, na jaki cel się tych szuka środków. W kampanii oczywiście żaden poważny polityk nigdy nie powie, że jak będzie nam brakować, to będziemy obcinać w kulturze, wręcz przeciwnie, w tym obszarze trzeba dodać, dowartościować, zagwarantować. Wyłączam, rzecz jasna radykałów, który uważają, że kultura powinna sama na siebie zarabiać, bo ci o niej mają znikome pojęcie, ale na szczęście mówią o tym otwarcie.
Wracając jeszcze do owych 20 milionów, połowa miała pochodzić ze środków przeznaczonych na teatry. Tak na marginesie, 10 milionów, to w przybliżeniu roczny budżet dwóch teatrów w mieście, takim jak nasze. Ciekawe, że propozycja niedoszłych cięć, pojawia się wtedy, gdy właśnie skończyliśmy świętować 250-lecie teatru publicznego. Przez cały ubiegły rok poza akcjami popularyzatorskimi, spektaklami, przetoczyły się dyskusje o roli kulturotwórczej, edukacyjnej teatru, o jego finansowaniu. Być może tego faktu politycy nie zdołali jednak odnotować, zamiast tego swoją uwagę skupili na pikantnej prowokacji teatralnej, w której sidła wpadł minister kultury w pierwszych dniach urzędowania. Ten projekt „zabrania” teatrom, jako pierwszym, wydaje mi się być nieco symboliczny i dobitnie pokazuje, myślenie polityków o kulturze, szczególnie, gdy swoją wiedzę o niej, czerpią z serwisów informacyjnych. Potwierdził to swoją wypowiedzią poseł z naszego regionu, sugerując, że takie budżetowe przesunięcie środków uchroniło by nas przed nieomal deprawacją  i teatralnym bezeceństwem.
Kulturze zabrać jest najłatwiej, każda władza, wyższego i niższego szczebla, prędzej, czy później tą łatwość sprawdza, najczęściej argumentując swoje posunięcia bardzo racjonalnie, bo drogi, mosty, szpitale, z tym przecież trudno dyskutować. Konsekwencje tych posunięć wydają się być prawie zupełnie niezauważalne, bo zawsze się znajdzie coś zamiast i prawie tak samo, jak miało być, ale o połowę tańsze. A to, że kilka osób zobaczy w tym erzac, wydmuszkę i nic, jakie to ma znaczenie, za kilka lat nikt już nie będzie tego pamiętał. Rzeczywiście, bo nie będzie czego pamiętać.
 
Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej" 02.02.2016

poniedziałek, 1 lutego 2016

Ważna lekcja, nie tylko teatralna od Melechówny

W ubiegłym tygodniu wspaniały jubileusz 90 urodzin obchodziła najbardziej znana toruńska aktorka, Zofia Melechówna. Mogłoby się wydawać, że tak wiekowa dama, młodszemu pokoleniu miłośników teatru może i jest znana, ale jedynie z kronik i dawnych recenzji spektakli, czy też czyichś odległych wspomnień o uczennicy Schillera. Nic z tych rzeczy, myślę, że nawet najmłodszy teatroman w naszym mieście wie doskonale kim jest pani Zofia, czy też może właściwiej, kim jest Zula, bo w Toruniu Zula jest tylko jedna.
Przez lata, poza graniem w teatrze, poświęcała mnóstwo czasu i energii młodym pasjonatom poezji i dramatu. Słuchała, a potem analizowała te interpretacje, uczyła, co to pauza, fraza, uczyła kultury słowa. Była i nadal jest mentorem dla młodych recytatorów. Nadal przekazuje swoją wiedzę z niesamowitą pasją i charyzmą. Zastanawiam się teraz, ileż to osób przez te wszystkie lata występowało przed nią, ile osób przesłuchała i wysłuchała, ilu osobom dała cenne wskazówki, a ile z tych osób, z rad skorzystało. Myślę, że to były setki setek młodych ludzi zafascynowanych teatrem, ale nie tylko nim. Wśród tych osób była i ja. Pamiętam, swoje wystąpienie przed Zulą, było to w ostatniej klasie liceum, przygotowywałam się wtedy do szkoły teatralnej. Byłam niezwykle zadowolona ze swojej interpretacji fragmentu „Balladyny”, monologu bohaterki na tronie i tenże fragment, pewna siebie wyrecytowałam. Byłam również zupełnie nieświadoma, że mówię to przed jedną z najlepszych Balladyn. Gdy teraz sobie o tym myślę, to widzę jak bardzo ta sytuacja musiała być komiczna i jedyna możliwa pointa to zimny prysznic słów. Myślę sobie, że Zula musiała być bardzo rozbawiona, nie tyle samą interpretacją tekstu, ostatecznie wcale nie była taka zła, ale musiała być rozbawiona moją osobą, bojową i pewną siebie nastolatką z nieomylnością w oczach. Z mojej postawy można było jasno wyczytać, że czekam na nic innego, tylko aplauz i ewentualnie drobne sugestie w szczegółach. Oczywiście nietrudno sobie wyobrazić, że nic takiego się nie zdarzyło. Dostałam za to wtedy od Zuli jedną z ważniejszych lekcji nie tylko teatralnych, ale i życiowych. W ciągu kilkudziesięciu minut nauczyła mnie nie tylko słuchać uwag, ale przede wszystkim o nie prosić i za nie dziękować, a oklaski traktować, jako dodatek i nie przywiązywać się do nich. Myślę sobie, że to nigdy nie była popularna postawa, a aktualnie wydaje się jeszcze bardziej anachroniczna niż kiedyś. Czy da się w ten sposób funkcjonować w dzisiejszym świecie? Gdzie, żeby w ogóle zaistnieć trzeba sobie samemu wystawiać nieustannie laurkę z własnych, nawet najmniejszych i nic nieznaczących osiągnięć, nie dość tego, to trzeba te drobne zasługi podkręcać do rangi wiekopomnych, a na koniec najważniejsze, trzeba być nieustannie nieomylnym, wszechwiedzącą alfą i omegą pomijającą szczególnie obiektywne autorytety. Gdzie tu miejsce na pytania o własne niedociągnięcia, gdy mamy być najlepsi, bo tacy tylko wygrywają? A jednak warto bardziej niż braw słuchać krytyki, nawet tej ostrej. Dlatego jestem wdzięczna Zuli za tę jedną godzinę wiele lat temu, w czasie której nauczyła mnie najważniejszej prawdy, że trwanie w samozadowoleniu bywa zgubne, zawsze.
Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej" 26.01.2016