poniedziałek, 1 lutego 2016

Ważna lekcja, nie tylko teatralna od Melechówny

W ubiegłym tygodniu wspaniały jubileusz 90 urodzin obchodziła najbardziej znana toruńska aktorka, Zofia Melechówna. Mogłoby się wydawać, że tak wiekowa dama, młodszemu pokoleniu miłośników teatru może i jest znana, ale jedynie z kronik i dawnych recenzji spektakli, czy też czyichś odległych wspomnień o uczennicy Schillera. Nic z tych rzeczy, myślę, że nawet najmłodszy teatroman w naszym mieście wie doskonale kim jest pani Zofia, czy też może właściwiej, kim jest Zula, bo w Toruniu Zula jest tylko jedna.
Przez lata, poza graniem w teatrze, poświęcała mnóstwo czasu i energii młodym pasjonatom poezji i dramatu. Słuchała, a potem analizowała te interpretacje, uczyła, co to pauza, fraza, uczyła kultury słowa. Była i nadal jest mentorem dla młodych recytatorów. Nadal przekazuje swoją wiedzę z niesamowitą pasją i charyzmą. Zastanawiam się teraz, ileż to osób przez te wszystkie lata występowało przed nią, ile osób przesłuchała i wysłuchała, ilu osobom dała cenne wskazówki, a ile z tych osób, z rad skorzystało. Myślę, że to były setki setek młodych ludzi zafascynowanych teatrem, ale nie tylko nim. Wśród tych osób była i ja. Pamiętam, swoje wystąpienie przed Zulą, było to w ostatniej klasie liceum, przygotowywałam się wtedy do szkoły teatralnej. Byłam niezwykle zadowolona ze swojej interpretacji fragmentu „Balladyny”, monologu bohaterki na tronie i tenże fragment, pewna siebie wyrecytowałam. Byłam również zupełnie nieświadoma, że mówię to przed jedną z najlepszych Balladyn. Gdy teraz sobie o tym myślę, to widzę jak bardzo ta sytuacja musiała być komiczna i jedyna możliwa pointa to zimny prysznic słów. Myślę sobie, że Zula musiała być bardzo rozbawiona, nie tyle samą interpretacją tekstu, ostatecznie wcale nie była taka zła, ale musiała być rozbawiona moją osobą, bojową i pewną siebie nastolatką z nieomylnością w oczach. Z mojej postawy można było jasno wyczytać, że czekam na nic innego, tylko aplauz i ewentualnie drobne sugestie w szczegółach. Oczywiście nietrudno sobie wyobrazić, że nic takiego się nie zdarzyło. Dostałam za to wtedy od Zuli jedną z ważniejszych lekcji nie tylko teatralnych, ale i życiowych. W ciągu kilkudziesięciu minut nauczyła mnie nie tylko słuchać uwag, ale przede wszystkim o nie prosić i za nie dziękować, a oklaski traktować, jako dodatek i nie przywiązywać się do nich. Myślę sobie, że to nigdy nie była popularna postawa, a aktualnie wydaje się jeszcze bardziej anachroniczna niż kiedyś. Czy da się w ten sposób funkcjonować w dzisiejszym świecie? Gdzie, żeby w ogóle zaistnieć trzeba sobie samemu wystawiać nieustannie laurkę z własnych, nawet najmniejszych i nic nieznaczących osiągnięć, nie dość tego, to trzeba te drobne zasługi podkręcać do rangi wiekopomnych, a na koniec najważniejsze, trzeba być nieustannie nieomylnym, wszechwiedzącą alfą i omegą pomijającą szczególnie obiektywne autorytety. Gdzie tu miejsce na pytania o własne niedociągnięcia, gdy mamy być najlepsi, bo tacy tylko wygrywają? A jednak warto bardziej niż braw słuchać krytyki, nawet tej ostrej. Dlatego jestem wdzięczna Zuli za tę jedną godzinę wiele lat temu, w czasie której nauczyła mnie najważniejszej prawdy, że trwanie w samozadowoleniu bywa zgubne, zawsze.
Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej" 26.01.2016

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz