W ubiegłym tygodniu
wspaniały jubileusz 90 urodzin obchodziła najbardziej znana toruńska aktorka,
Zofia Melechówna. Mogłoby się wydawać, że tak wiekowa dama, młodszemu pokoleniu
miłośników teatru może i jest znana, ale jedynie z kronik i dawnych recenzji
spektakli, czy też czyichś odległych wspomnień o uczennicy Schillera. Nic z
tych rzeczy, myślę, że nawet najmłodszy teatroman w naszym mieście wie doskonale
kim jest pani Zofia, czy też może właściwiej, kim jest Zula, bo w Toruniu Zula
jest tylko jedna.
Przez lata, poza
graniem w teatrze, poświęcała mnóstwo czasu i energii młodym pasjonatom poezji
i dramatu. Słuchała, a potem analizowała te interpretacje, uczyła, co to pauza,
fraza, uczyła kultury słowa. Była i nadal jest mentorem dla młodych
recytatorów. Nadal przekazuje swoją wiedzę z niesamowitą pasją i charyzmą. Zastanawiam
się teraz, ileż to osób przez te wszystkie lata występowało przed nią, ile osób
przesłuchała i wysłuchała, ilu osobom dała cenne wskazówki, a ile z tych osób,
z rad skorzystało. Myślę, że to były setki setek młodych ludzi zafascynowanych
teatrem, ale nie tylko nim. Wśród tych osób była i ja. Pamiętam, swoje
wystąpienie przed Zulą, było to w ostatniej klasie liceum, przygotowywałam się
wtedy do szkoły teatralnej. Byłam niezwykle zadowolona ze swojej interpretacji fragmentu
„Balladyny”, monologu bohaterki na tronie i tenże fragment, pewna siebie
wyrecytowałam. Byłam również zupełnie nieświadoma, że mówię to przed jedną z
najlepszych Balladyn. Gdy teraz sobie o tym myślę, to widzę jak bardzo ta
sytuacja musiała być komiczna i jedyna możliwa pointa to zimny prysznic słów. Myślę
sobie, że Zula musiała być bardzo rozbawiona, nie tyle samą interpretacją
tekstu, ostatecznie wcale nie była taka zła, ale musiała być rozbawiona moją osobą,
bojową i pewną siebie nastolatką z nieomylnością w oczach. Z mojej postawy
można było jasno wyczytać, że czekam na nic innego, tylko aplauz i ewentualnie
drobne sugestie w szczegółach. Oczywiście nietrudno sobie wyobrazić, że nic
takiego się nie zdarzyło. Dostałam za to wtedy od Zuli jedną z ważniejszych
lekcji nie tylko teatralnych, ale i życiowych. W ciągu kilkudziesięciu minut
nauczyła mnie nie tylko słuchać uwag, ale przede wszystkim o nie prosić i za
nie dziękować, a oklaski traktować, jako dodatek i nie przywiązywać się do nich.
Myślę sobie, że to nigdy nie była popularna postawa, a aktualnie wydaje się
jeszcze bardziej anachroniczna niż kiedyś. Czy da się w ten sposób funkcjonować
w dzisiejszym świecie? Gdzie, żeby w ogóle zaistnieć trzeba sobie samemu
wystawiać nieustannie laurkę z własnych, nawet najmniejszych i nic
nieznaczących osiągnięć, nie dość tego, to trzeba te drobne zasługi podkręcać
do rangi wiekopomnych, a na koniec najważniejsze, trzeba być nieustannie
nieomylnym, wszechwiedzącą alfą i omegą pomijającą szczególnie obiektywne
autorytety. Gdzie tu miejsce na pytania o własne niedociągnięcia, gdy mamy być
najlepsi, bo tacy tylko wygrywają? A jednak warto bardziej niż braw słuchać
krytyki, nawet tej ostrej. Dlatego jestem wdzięczna Zuli za tę jedną godzinę
wiele lat temu, w czasie której nauczyła mnie najważniejszej prawdy, że trwanie
w samozadowoleniu bywa zgubne, zawsze.
Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej" 26.01.2016
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz