środa, 27 września 2017

„Ptaki śpiewają w Kigali” bez wiwisekcji zagłady

 
„Ptaki śpiewają w Kigali” wydają się być prawie pozbawione fabuły. Film przypomina trochę notatnik zbierający wycinki zapisu z rzeczywistości po tragedii, przemieszane z fleszami przeszłości i obrazami przyrody. Jakby świat po traumie był rozsypanym zbiorem obrazów i słów, niewyraźnych powidoków. Życiem lub bardziej wegetacją bez planu, bez przekonania o możliwej przyszłości. Obraz duetu Krauzów koncentruje się na skutkach ludobójstwa, na tym, co pozostaje w krajobrazie i w człowieku, bez względu jak daleko od miejsca apokalipsy się on oddali. Nie ma tu epatowania przemocą. Choć pierwsze kwestie, które padają, to słowa radiowego spikera zachęcającego do „zbijania karaluchów” i spodziewamy się dalej wiadomego, wiwisekcji eksterminacji. Tego jednak nie ma, to się już zdarzyło. Pominięcie na ekranie lejącej się strumieniami krwi, odcinanych głów, kończyn i gwałtów, zdaje się na serio wziętą przestrogą z Nietzschego, że „kiedy spoglądasz w otchłań, ona również patrzy na ciebie”. Przemoc pokazywana nadmiernie nie powoduje przerażenia, odrazy, czy współodczuwania, przeciwnie ona uodparnia, oswaja. I dziś chyba jesteśmy na nią bardziej znieczuleni niż nią przestraszeni. Oburzamy się na agresję, ale jednocześnie nieustannie o niej mówimy. Tu okrucieństwo jest wymazywane z naszego widoku i spod powiek bohaterek, które były świadkami i ofiarami zarazem. Ale ono nie znika, nieobecne fizycznie staje się fantomem, plazmą, która okleja, nie pozwala żyć, szarpie, wtrąca w stupor. Pewnie dlatego w filmie jest tyle milczenia, a wypowiadane kwestie zbliżają się do granicy szeptu. Obrazy bardziej zadają pytania, niż na nie jednoznacznie odpowiadają. Czy da się żyć po ludobójstwie? W jednej ze scen Claudine, ocalała z zagłady, stoi w kościele przed figurą Matki Boskiej. Poniżej leży stos ubrań tych, co zginęli. Ona stoi do nas plecami. Patrzy na stos. Po chwili wtula się w niego, kładzie i przykrywa. Staje się tą, która razem z nimi umarła, choć żyje.
Czy film zostawia jakąś nadzieję, że czas jest w stanie przywrócić równowagę, że więcej nie powtórzy się gdzieś kolejna taka sytuacja? Że krew zaschnie i nie będzie potrząsać ziemią? Że ptaki znowu zaśpiewają w Kigali, gdziekolwiek ono by było? Znany slogan mówi, że historia ludzkości toczy się po obręczy koła, nieustannie pisząc ten sam scenariusz, tyle że w różnych kostiumach, scenografiach. I to entourage najczęściej przyciąga uwagę i do niego szuka się odniesień, nie mechanizmu głębszego, schowanego pod powierzchnią i odpowiedzi na pytanie, jak to możliwe, dlaczego tak się stało. Gdy bohaterka spotyka się z oprawcą swojej rodziny, a jednocześnie swoim ojcem chrzestnym, wcześniej, przed tragedią wieloletnim przyjacielem domu, pyta go właśnie dlaczego, dlaczego to zrobił, on wykształcony. I w chwili, gdy spodziewamy się aktu skruchy, jego słowa nie pozostawiają złudzeń: „wczoraj my, dziś wy, kto będzie jutro?" Rwanda to kostium, to jeden z przypadków eksterminacji, która po poprzedniej, nie powinna się była już przecież wydarzyć. Nawet jeśli ptaki znowu śpiewają w Kigali, to kto wie, co przyniesie jutro.
 
 Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  26.09.2017

środa, 20 września 2017

Gościu siądź pod mym liściem, zachęca minister

„Polskie drzewa trzeba sadzić, z liściem, patriotyczne”, tak przekonują aktorzy ze spotu promującego akcję „Krajobraz mojego miasta” na zlecenie MKiDN. W założeniach kampanii chodzi głównie o to, by zwrócić uwagę na estetykę przestrzeni publicznej, by pozbyć się z miast szpecących reklam, by uruchomić oddolne działanie w tej sprawie, ale również, z pewnością ku zaskoczeniu niektórych, na to, by docenić zieleń i drzewa. W czasie, gdy minister od ochrony środowiska wspiera wycinkę drzew, ten od kultury zachęca, by je jednak sadzić. Dodatkowo roztacza nad tymi drzewami delikatny woal patriotyzmu, odwołując się jednocześnie do dziedzictwa i podpierając słowami poety, który to pod lipę zapraszał. A że drzewa od zarania snuły się po naszej literaturze, te z liśćmi głównie, więc i odniesień może pojawić się jeszcze więcej. Ale czy to wystarczy, by drzewa przestały znikać z krajobrazu miast i zaczęły pojawiać się nowe? Czy przywołani poeci mogą uratować miejską zieleń? Kto by dziś słuchał poetów.
Gdy spojrzeć na nasze Stare Miasto z góry, to zielonych punktów za dużo nie naliczymy. Drzew w dzielnicy ubywa. Za chwilę znikną stare, chore lipy z ulicy Piastowskiej. Na ich miejscu wyrosną nowe, oczywiście. Przy każdej wycince płyną zapewnienia urzędników o przyszłych nasadzeniach. Ba! Nawet można usłyszeć, że w mieście sadzi się więcej, niż wycina. I to zapewne jest prawda w kontekście całego miasta, z danymi trudno dyskutować, ale zielonych akcentów w dzielnicy staromiejskiej jakoś spektakularnie nie przybywa. Jakby to było oczywiste, że między murami drzew się nie sadzi. Ciekawe tylko dlaczego naszym przodkom drzewa w staromiejskim życiu jakoś nie przeszkadzały. Bo nie było podziemnej infrastruktury? Czyżby?

Może ta ministerialna kampania jest dobrym pretekstem, by zacząć dyskusję o zieleni na Starym Mieście. O nasadzaniu nowych drzew już teraz, a nie wtedy gdy stare usychają i są  wycinane. I nie trzeba do tego poezji, wystarczy nieco pragmatyzmu. Choć z drugiej strony, poezja wplotła się już sama w temat. Przed Collegium Maius na jednym z pni możemy przeczytać dziś takie memento: „Tutaj rósł klon srebrzysty Zbigniewa Herberta – wycięty w maju roku 2017”.
 
 
 Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  19.09.2017

środa, 13 września 2017

Czterdzieści lat z życia miasta w albumie

Czterdzieści lat czy to dużo? W życiu człowieka owszem. W życiu miasta, które liczy sobie lat ponad siedemset osiemdziesiąt, ta czterdziestka to pozornie nie aż tak wiele. Jednak gdy ogląda się album Andrzeja Kamińskiego „Toruń w obiektywie fotoreportera 1960 – 2000”, można odnieść wrażenie, że to jednak cała epoka. Już na samym początku czytamy, że niniejszy album nie jest ani kroniką odnotowującą ważne wydarzenia, ani też opisem zmian architektonicznych w miejskiej tkance. Nawet jeśli faktycznie nie znajdziemy tam zdjęć dokumentujących istotne momenty tego czterdziestolecia, to jednak oglądając ten album trudno zgodzić się z tym drugim zastrzeżeniem. Bo takim zapisem zmian właśnie on jest i nie tylko tych architektonicznych, ale i obyczajowych. Przewracając pierwsze karty albumu, ruszamy w podróż po czasie i po ulicach Starego Miasta, przedmieściach i osiedlach. Rzeczywiście nie jest ona jakoś specjalnie odświętna, ale zwyczajna, codzienna, chwilami zabawna. To opowieść nie tylko o mieście, ale i o nas, bo tak jak zmieniała się przestrzeń, tak i zmienialiśmy się my, mieszkańcy. A to, że dla autora zdjęć istotni są ludzie, zdaje się sygnalizować już pierwszym zdjęciem. Rynek Staromiejski i tłum torunian. To oni są ważni, nie Miss Świata, na którą wszyscy spoglądają. Kiedy na nie patrzyłam, odruchowo zaczęłam szukać znajomych twarzy. Znalazłam jedną, koleżankę z liceum. Ale jest w tym zdjęciu coś dużo bardziej interesującego, zaledwie dwie osoby mają aparaty fotograficzne w dłoniach, reszta stoi patrzy, słucha. Sytuacja nie do pomyślenia dziś. Bo dziś zamiast twarzy, spośród których moglibyśmy wyłuskiwać znajomych, mielibyśmy las rąk z podniesionymi telefonami. Inny czas, inne obyczaje.
Fotografie Kamińskiego zapraszają nas do przejścia przez miasto, które jest zupełnie różne od tego, po którym dziś chodzimy lub miejscami, którego zwyczajnie już nie ma. Bo nie ma już tych przedmieść widniejących na zdjęciach, a bloki i drogi, na które tam patrzymy, jak właśnie powstają, wydają nam się taką oczywistością, jakby istniały od zarania. A to wszystko nie takie wiekowe wcale. I myślę o mieście, w którym dziś mieszkamy, jak będzie wyglądać ono za dwadzieścia, trzydzieści lat. Czy je poznamy? Czy będziemy z niego dumni? Czy będziemy wzdychać z sentymentem za kolejnymi utraconymi domami, drzewami? I jacy my wtedy będziemy? Czy będziemy śmiać się z siebie? Czy może tylko dziwić?
 
„Toruń w obiektywie fotoreportera 1960 – 2000” Andrzeja Kamińskiego powinien być pozycją obowiązkową na półce każdego, kto żywo interesuje się naszym miastem i jego historią, czy też po prostu zwyczajnie je lubi. Ten album to prawdziwa kapsuła czasu, w której teleportacja jest całkowicie bezpieczna, choć wzruszenie należy wpisać w koszty. Polecam.
 
 Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  12.09.2017

środa, 6 września 2017

Koniec kulturalnego, a może tłumnego lata w naszym mieście?

Kolejne „Kulturalne lato” w mieście za nami. Patrząc na plakaty ze zbiorczym planem imprez na ten czas, można było odnieść wrażenie, że Toruń w minione wakacje żył niczym innym, jak tylko kulturą. I pewnie jakieś ziarno prawdy w tym jest. Ba! Nawet spore, bo na brak koncertów czy festiwali latem nie można było narzekać. Jednak, gdy przyjrzeć się głębiej temu, co składało się na ów program, mogą pojawiać się wątpliwość, czy słowo „kulturalne” rozumie się podobnie, jak zdaje się pojmować je autor tego zestawienia. I nie chodzi mi o szukanie dziury w całym, jakże bogatym grafiku, ale o to, że nadużywanie słów niezgodnie z ich znaczeniem prędzej czy później prowadzi do nieporozumień. Wychodzi na to, że szyld „kulturalne” robi za worek, w którym da się upchnąć wiele. I piknik i rajd samochodowy i food trucki i inne atrakcje sportowe. Samo tworzenie jednego kalendarza wszystkich imprez odbywających się w mieście jest pomysłem jak najbardziej trafionym, tu nie ma wątpliwości. Tylko czy to wszystko razem powinno być akurat pod hasłem „kulturalne”? Czy aby ten skrót myślowy, dający ładną otoczkę skojarzeniową, nie powoduje, że w niektórych głowach utrwala się przekonanie, że pod „kultura” można podciągnąć teraz już każde wydarzenie? Przecież jeszcze nie tak dawno pretendowaliśmy do tytułu ESK, zatem to oczywiste! Gorzej, gdy ktoś zaczyna nazywać rzeczy po imieniu i odklejać ponaciągane etykietki. Wtedy jest hejt. Nikogo nie poruszyło jakoś specjalnie wrzucenie food trucków do tej samej puli imprez „kulturalnych” co Skywaya, ale już mówienie o tym drugim jako komercyjnej rozrywce, wywołało oburzenie organizatora. Czy słusznie? I co ma jedno do drugiego? Gdzie food truckom mierzyć się z festiwalem światła? To, że leżą w jednym worku „kulturalnych” wydarzeń, to żadna zbieżność. To przypadek. Czyżby?
Sezon wakacyjny ma przyciągać do miasta, a szczególnie na Stare Miasto, jak największą liczbę odwiedzających. Wiemy, że w ostatnim roku przybyło ich ponad dwa miliony. Jaka jest granica, nie wiemy. Jesteśmy miastem otwartym, ma być więcej i więcej. Atrakcji szeroko pojętych też ma być więcej i najlepiej trafiających w szerokie gusta. Ale przy tym nic nie może nam uchybić z wizerunku, stąd kulturalna otoczka do spięcia całości. I nie ma co udawać, że jest inaczej. Większość z tych działań jest nakierowana na to, by przybywali do miasta turyści. Może trzeba to jasno powiedzieć, a potem to dobrze skomunikować. Dlaczego z całego tego „Kulturalnego lata” nie zrobić jednego dużego festiwalu, pod jednym szyldem, z jednym przesłaniem mieszczącym wszystko? Tak zrobił z sukcesem Supraśl swoim Podlasie SlowFestem. To może i Toruń spróbuje? Będzie czytelne dla wszystkich. Tylko że u nas raczej nie będzie chodzić o slow. O kulturę też chyba nie. Zatem o co? Właśnie, o co może chodzić?

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  05.09.2017