czwartek, 27 września 2018

„Kamerdyner” bardziej niż romans to epopeja o kaszubskiej ziemi


Historia miłości córki pruskiego grafa i kaszubskiego chłopaka w „Kamerdynerze” Filipa Bajona wydaje się tyleż abstrakcyjna w realiach historycznych, że aż filmowo nie tylko możliwa, ale i przewidywalna. Mateusz przygarnięty do pałacu, po tym, jak zmarła mu przy porodzie matka, dorasta w arystokratycznej atmosferze pozornie na równi z dziećmi von Kraussów, Maritą i Kurtem. Różnice w pochodzeniu szybko dają o sobie znać. Dzieci grafów jadą pobierać edukację do Berlina, on zaś do gimnazjum w Brodnicy. Wtedy Mateusz słyszy od swojego ojca chrzestnego, Kaszuby, Bazylego Miotke: „Pamiętaj, ty jesteś stąd. Masz tu wrócić mądrzejszy.” I wraca. A to, skąd jest, z pałacu czy ze wsi, definiuje żartobliwie, iż pałac jest we wsi. Dostrzega tym samym swoją tożsamość w przenikaniu się tych dwóch, pruskiej i kaszubskiej, a nawet trzech, bo i polskiej, warstw kulturowych. Gdy dołączyć do tego młodzieńczą miłość, a potem romans z Maritą, to Mateusz mógłby tu się jawić jako postać wręcz symboliczna. Jednak, jak sugeruje jeden ze scenarzystów, podobna historia miała miejsce. Zresztą większość zdarzeń, które oglądamy w filmie, mają swoje źródła w rzeczywistości, a postaci inspirowane były realnymi osobami. I mimo że osią fabuły jest romans tych dwojga, to film zdaje się mieć zupełnie innego głównego bohatera. Jest nim kaszubska ziemia, nieistniejąca dotąd w opowieści filmowej. Pół wieku z dziejów Kaszub, od początku ubiegłego wieku, przez pierwszą wojnę, odradzającą się II RP, aż po drugą wojnę światową i wkroczenie czerwonoarmistów. Dotąd historię Kaszubów określano najczęściej przymiotnikiem skomplikowana, co czasem w złej wierze, niezasłużenie sugerowało jakieś krypto niemieckie konotacje. Zdecydowanie bardziej adekwatnym określeniem byłoby, historia dotąd nieznana. Film zapełnia tę białą plamę, opowiada kaszubską historię bez patosu, nieco w tle, ale tak sugestywnie, że z ciekawością podążamy za losem Bazylego Miotke. „Król Kaszubów” i agituje za Polską i walczy w pruskiej armii. W Wersalu doprowadza do tego, że część ziem Pomorza bez plebiscytu przyłączono do Polski. Nie kryje rozczarowania posunięciami administracji warszawskiej, ale też ją współtworzy. Zawsze w dobrych relacjach z sąsiadami i pruską arystokracją. Kres temu światu i symbiozie przynosi druga wojna światowa. Jedną z najbardziej dojmujących scen, na pół oniryczną, przez co nieznikającą spod powiek, jest egzekucja w Lesie Piaśnickim. Zginęło tam prawie czternaście tysięcy Kaszubów. Niewykluczone, że gdyby „Kamerdyner” powstał szybciej, manewr z wyciągnięciem pewnemu Kaszubie „dziadka z Wermachtu” do politycznej rozgrywki, nie przeszedłby tak łatwo. Filip Bajon tym obrazem zilustrował słynne zdanie Hieronima Derdowskiego: „Nie ma Kaszëb bez Polonii, a bez Kaszëb Polśczi”. Ten film powinno się obejrzeć.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  25.09.2018

czwartek, 20 września 2018

„Skaza” Roberta Małeckiego z potencjałem na bestseller


„Skaza”, najnowsza powieść kryminalna Roberta Małeckiego, od kilkunastu dni króluje w księgarniach. Autor akcję nowej serii, tym razem o komisarzu Bernardzie Grossie, osadził w pobliskiej Chełmży, choć akcentów toruńskich w książce nie brakuje. Co Małeckiego skłoniło, żeby tam przenieść akcję powieści? Kameralność i specyficzna aura, która unosi się nad miasteczkiem? Niewykluczone. Już producenci serialu „Belfer” pokazali, że Chełmża ma potencjał na kryminalną scenerię z tajemnicą w tle. Tyle że tam udawała ona miejscowość na Mazurach, a u Małeckiego nie ma żadnego udawania. W „Skazie” realnie poruszamy się ulicami Chełmży od jednego jej krańca po drugi.
Mimo że opowieść sączy się pozornie niespiesznie, to jednak płynie strumieniem, którego nurtowi nie sposób się oprzeć. Ze sceny na scenę coraz bardziej wnikamy w chełmżyńską rzeczywistość i historię dwóch mężczyzn zamarzniętych na jeziorze. Nie ma żadnych powiązań między nastolatkiem a bezdomnym, śladów działania osób trzecich też nie ma, sprawa wydaje się jednoznaczna, nieszczęśliwe wypadki. Komisarz Gross nie wierzy w taki przypadek. Narracja doskonale oddaje klimat sennego miasteczka, z którego każdy, gdy tylko może, ucieka do pobliskiego Torunia lub dalej. Miasteczka, w którym pozornie nic wyjątkowego się nie wydarza, a już z pewnością nie zbrodnia. Jednak pod powierzchnią i za zamkniętymi drzwiami rozgrywają się namiętności, rozczarowania, zdrady oraz zemsta. Jednocześnie nikt nic nie wie, nie słyszał, nie widział. Pozornie. I słowo „pozornie” trafnie określa świat, który Małecki nienachalnie a celnie opisuje. Stosunki panujące w małej społeczności, ambicje i zależności, aspiracje i ograniczenia. Autor, podobnie jak w poprzedniej serii o Marku Benerze, fikcję nie dość, że osadza w rzeczywistym miejscu, to jeszcze zgrabnie zaplata z realnymi wydarzeniami, co sprawia, że ulegamy złudzeniu, że cała ta historia, jeśli nawet nie wydarzyła się, to z dużym prawdopodobieństwem mogła. Śledztwo Grossa na chwilę przyćmiewa poszukiwanie właściciela, który prawdziwie zimą tego roku skatował czteromiesięcznego psa. Sytuacja ta widziana chłodnymi oczyma policjantów odsłania kulisy manipulacji emocjami i zatracanie skali wydarzenia, pogoń za sensacją niczym igrzyska, w oderwaniu od autentycznych problemów. Zresztą akcentów obrazujących kondycję naszego społeczeństwa jest więcej i to też stanowi o wartości tego kryminału.
„Skaza” Roberta Małeckiego w niespełna trzy tygodnie od premiery wskoczyła na szczyty wszelkich rankingów, zarówno czytelniczych, jak i sprzedażowych. Kalendarz spotkań autorskich też się  powoli zapełnia. Myślę, że już możemy zacząć przyzwyczajać się do faktu, że mamy w Toruniu autora bestsellerów, który niejednym jeszcze zaskoczy, bo przecież „Skaza” to dopiero początek nowej serii.
 
Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  18.09.2018

czwartek, 13 września 2018

Podmurna ulicą przyjaźni, murali i poezji


Podejrzewam, że wiele osób przechodząc w ostatnich dniach ulicą Podmurną i obserwując pracę toruńskiej artystki Iwony Liegmann, zastanawiało się, dlaczego na ścianie budynku pod numerem 52 Hendrik Marsman wspomina Holandię. Skąd tu na Starym Mieście nagle pejzaż z wiatrakiem? Ano z Lejdy! Właśnie mija trzydzieści lat od chwili, gdy Toruń rozpoczął współpracę z Lejdą i podpisał oficjalną umowę, na mocy której staliśmy się miastami bliźniaczymi. Ten jubileusz Towarzystwo Miast Partnerskich Torunia postanowiło uczcić w sposób wyjątkowy, przenosząc cząsteczkę ducha Lejdy do naszego miasta. Bo Lejda to nie tylko miasto Rembrandta i malarzy, ale też miasto poezji. Na fasadach ponad stu kamienic można tam znaleźć wiersze z całego świata i to w oryginale. Po rosyjsku, hiszpańsku, włosku, japońsku, szwedzku i naturalnie po polsku również. W Lejdzie na murach są trzy polskie wiersze, „Bajdary” Adama Mickiewicza, „Pochwała złego o sobie mniemania” Wisławy Szymborskiej i „Pisałem” Tadeusza Różewicza.  Lejdę kopiują inne miasta, Sofia, Paryż, Berlin. Wiersze na murach pojawiły się też w Poznaniu i Lublinie. Holendrom bardzo zależało, by Toruń, miasto bliźniacze zarazić tym projektem i wraz z Towarzystwem Miast Partnerskich Torunia od dawna próbowali nakłonić urzędników, by na nasze starówkowe mury wpuścić trochę poezji, na początek niderlandzkiej poezji. A co ma wiatrak do piernika? Na Starym Mieście powinny być akcenty historycznie toruńskie, więc holenderskie to mogą być jedynie kafle z wiatrakami w Muzeum Kopernika. Jednak udało się. Tak niderlandzkie „Wspomnienie Holandii” Hendrika Marsmana znalazło się na muralu wraz z tłumaczeniem Jerzego Kocha. I gdyby jeszcze sentencja o trzydziestoletniej współpracy została także przetłumaczona, choć może nie na niderlandzki a angielski, to przekaz byłby czytelny dla każdego, obcojęzycznego turysty również.
Czy będzie to jedyny wiersz na toruńskim murze? Taka rocznicowa pamiątka. Czy może z czasem pojawią się kolejne? A może to początek poetyckiej wymiany z naszymi wszystkimi miastami partnerskimi? Widoczne ślady przyjaźni w przestrzeni miasta. Sądzę, że o sto fasad dla poezji na Starym Mieście mogłoby być trudno, ale te jedenaście dla kolejnych miast bliźniaczych nie powinno stanowić aż takiego problemu. Na samej Podmurnej znalazłoby się z pięć czy sześć. Tym sposobem ulica Podmurna byłaby nie tylko ulicą przyjaźni, bo to na niej mieści się siedziba Towarzystwa Miast Partnerskich Torunia. Byłaby nie tylko ulicą murali, bo ten najnowszy jest już trzecim. Ale byłaby również ulicą poezji. A skoro jubileusz jest najlepszym pretekstem do takich inicjatyw, to jeszcze w tym roku mógłby pojawić się na jakiejś fasadzie kolejny wiersz, przypominający o naszej czterdziestoletniej współpracy z Getyngą. Duch Lejdy przetarł już szlak.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  11.09.2018