piątek, 31 sierpnia 2018

Skyway – tłum ponownie zaskoczył organizatorów


Dziesiąta edycja Festiwalu Bella Skyway skłania do podsumowań, choć jest to jedna z tych nielicznych imprez, której sukces obwieszcza się, na długo przed startem. Bo skoro New York Times o nas napisał, to nie ma się co krygować, jesteśmy najlepsi. Jednak warto spojrzeć na drogę, jaką przeszło to wydarzenie i czym jest dzisiaj. Zaczęło się od idei połączenia sztuki z astronomią. Potem doszedł trzeci element, ludzie, który stał się wyznacznikiem sukcesu. A właściwiej tłum, który zawładnął imprezą i dziś można odnieść wrażenie, że również zdominował dwie pierwsze składowe. Wajcha z wydarzenia stricte artystycznego przechyliła się na rzecz produktu turystycznego. W końcu za najlepszy produkt turystyczny nagrodę dostał. I jeśli nawet dotąd organizatorzy starali się balansować pomiędzy tym, co artystyczne a turystyczne, w tym roku wyraźnie odpuścili siłowanie się. Wpuszczenie straganu ze świecidłami w sam środek instalacji grupy Compagnie Carabosse na zamku wyraźnie pokazało, czym ta impreza jest dziś. Hybrydą z mrugającymi rogami, gdzie na artystyczny przekaz bywa przy ciasno. A wszystko po to, by zadowolić tłum, bo niewykluczone, że to on głównie przyczynił się do tego światowego rozgłosu. Publiczność szacowana na prawie dwukrotną liczbę mieszkańców to wynik niebagatelny, ale i spora odpowiedzialność za bezpieczeństwo. A jak z nim jest? Stojąc w tłumie, w wąskim gardle pomiędzy Bajem Pomorskim a zamkiem, gdzie masa ludzka napierała z dwóch kierunków, zaczęłam się zastanawiać, czy podobnie było na tych tragicznych juwenaliach w Bydgoszczy. Ktoś nawet w tym tłumie zapytał: „A jakby teraz wybuchła się panika?” Nie wybuchła. Organizatorzy zadbali, by rozpędzone auto nie wjechało w tłum, stawiając u wylotu deptaka autobus, zadbali, by tłum nie rozdeptał kwiatów na bulwarze, okalając je taśmami, ale chyba nie pomyśleli, że tłum może także rozdeptać sam siebie. Zdaję sobie sprawę, że festiwal jest wyzwaniem logistycznym i wszystkiego przewidzieć się nie da, ale żeby wyciągać wnioski z wydarzeń w Barcelonie a w regionie już nie? Doświadczenie tej sytuacji uzmysłowiło mi, że mylnie zakładałam, że po dziesięciu latach, ekipa, która go organizuje, wie sporo o tłumie. W tym roku tłum ponownie zaskoczył organizatorów.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  28.08.2018

piątek, 24 sierpnia 2018

Grecka plaża i płonąca podłoga w Muzeum Kopernika


Co byśmy zrobili bez Kopernika? Gdyby tak jakimś zrządzeniem losu i historii nie urodził się on w naszym mieście, a tak na przykład w Krakowie czy na Śląsku i nie był już taki nasz? Jakiegoż patrona szukałaby wtedy uczelnia, fabryka, sklepy czy hotele? Z pewnością gotyk przetykany piernikami byłby wystarczającym magnesem dla turystów, jednak trudno sobie wyobrazić, że Kopernika nie ma przy ratuszu. O jedno muzeum byłoby też mniej. I o ile poprzednią wersję Muzeum Kopernika można by jakoś przeboleć, to brak jego najnowszej odsłony byłaby faktycznie nieodżałowany. Kto jeszcze nie widział, powinien koniecznie to nadrobić. Muzeum po remoncie, w porównaniu z tym, co znaliśmy, spokojnie można określić przełomem w duchu kopernikańskim. Zaskoczeń jest tam sporo. Rozgwieżdżone niebo w muzeum astronoma, choć zachwyca,  nie dziwi zupełnie, ale nagłe przenosiny na grecką plażę czy płonąca podłoga zdecydowanie oszołamia. Wystawa może robić wrażenie nieco eklektycznej, przetykana multimediami, artefaktami i drobnymi rekonstrukcjami łączy wiele wątków i kilka technik narracyjnych. Same losy Kopernika i jego rodziny są tylko jednym z motywów, który prowadzi nas przez wyremontowane sale toruńskiego muzeum. Spora część ekspozycji to opowieść o życiu w mieszczańskiej kamienicy i samym mieście w czasach Hanzy, okraszona takimi smaczkami, jak średniowieczna latryna czy wyłowione z morza beczki z gmerkami toruńskich kupców. W ekspozycję wpleciona jest też  historia rozwoju nauki wraz ze starożytnymi i średniowiecznymi wyobrażeniami wszechświata, a także dzieje odkryć geograficznych. Nie brakuje opus magnum, czyli motywu księgi, której wydanie drukiem zburzyło nie tylko ówczesny porządek świata, ale i najprawdopodobniej przyczyniło się do śmierci samego Kopernika.
Gdy w Muzeum Kopernika trwał jeszcze remont, byłam we Fromborku. Przewodniczka, jak usłyszała, że po muzeum oprowadza gości z Torunia, zaczęła boleć nad tym, że my nie potrafimy „dzielić” się Kopernikiem, że w ogóle nie wspominamy o jego fromborskim czasie, jakby całe życie był związany tylko z jednym miejscem, tym w którym się urodził. A oni przecież mówią o naszym mieście i pierniki sprzedają. Zaprosiłam ją wtedy do toruńskiego muzeum, gdy będzie już po remoncie, zapewniając trochę na wyrost, że nowa odsłona nie pominie tego szczegółu, że dorosłe życie i aktywność astronomiczną prowadził poza Toruniem. I faktycznie w nowej ekspozycji napomknięcie o tym fakcie, że przebywał we Fromborku, na sam koniec znajdziemy. A że drobne? No cóż, może faktycznie nie umiemy się „dzielić” Kopernikiem, bo co byśmy bez niego zrobili?

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  21.08.2018

piątek, 17 sierpnia 2018

Scena na Wiśle absolutnym hitem tego lata


Wątek sceny plenerowej, na której odbywały się letnie koncerty, przez kilka lat budził większe lub mniejsze kontrowersje. Na coraz głośniejszym, opanowanym przez ogródki piwne Rynku Staromiejskim dostawiano jeszcze scenę, a czasem nawet dwie i kakofonia osiągała najwyższe rejestry. Mieszkańcy załamywali ręce, dołączali do nich gastronomicy, a i dla samych gości było to również niekoniecznie komfortowe. Organizatorzy koncertów wydawali się jakby impregnowani na argumenty, a urzędnicy nie widzieli problemu. Na szczęście ten etap mamy chyba już za sobą, bo stał się cud za sprawą ubiegłorocznego święta Rzeki Wisły, scena z rynku przeniosła się na wodę i w tym sezonie również na nią powróciła. Tak jak rok temu, można było powiedzieć, że cieszyła się zainteresowaniem, to tego lata jest już ona absolutnym hitem. A kilka wydarzeń wciąż jeszcze przed nami. Bo i koncert pamięci Andrzeja Zauchy w piątek 17.08, gdzie wystąpią między innymi: Krystyna Prońko, Małgorzata Ostrowska, Katarzyna Groniec i Janusz Szrom, w sobotę 18.08 występ zespołu Duo Vitare w ramach Międzynarodowego Festiwalu „Nova Muzyka i Architektura”, a przez dwa najbliższe dni sceną zawładnie Festiwal Wisły i szanty.
Potencjał sceny na Wiśle jest ogromny, bo z podobną przyjemnością słucha się tam alternatywnych brzmień zespołu Tęskno, co coverów w wykonaniu Joanny Wojnowskiej i Rafała „Zwierzaka”, czy koncertu Toruńskich Gwiazd. Naturalne otoczenie ma jednak niedoceniane znaczenie w odbiorze muzyki. Dzięki temu, że scenę wykorzystuje wielu organizatorów, mamy na niej nie tylko różnorodność gatunków muzycznych, ale też nieomal codziennie, mniej lub bardziej przypadkowo, możemy posłuchać koncertu. Szkoda tylko, że w pobliżu sceny nie ma informacji repertuarowej, czyli kto i kiedy wystąpi. Niby taka oczywistość, a nie ma. Wisi wprawdzie baner, który odsyła na stronę kulturalnelato.pl, to jednak jakaś wizualna forma zbierająca wszystkie koncerty niezależnie również by się przydała.
Niewątpliwie do sukcesu sceny na Wiśle przyczyniła się w tym roku pogoda. Scena plenerowa ma to do siebie, że jej popularność w znacznej części zależy od aury. Cóż po najbardziej wyszukanych artystach, gdy pada, siąpi, ewentualnie grzmi. Ale jeśli wierzyć toruńskiemu klimatologowi Rafałowi Maszewskiemu, to do upałów w kolejnych latach powinniśmy się już powoli przyzwyczajać, bo średnia temperatura z roku na rok rośnie i tropikalne wieczory za chwilę nie będą żadną egzotyczną anomalią. Zatem przeniesienie latem życia towarzyskiego i kulturalnego nad rzekę wydaje się kierunkiem tyleż atrakcyjnym, co przypuszczalnie, nieuniknionym.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  14.08.2018

piątek, 10 sierpnia 2018

Dwa toruńskie skanseny skupione wokół rzeki


Chyba nie ma drugiego takiego miasta, które miałoby aż trzy parki etnograficzne. Toruń ma i wieś w środku miasta i dwa skanseny położone na wyciągnięcie ręki od miasta. Do tego oba ulokowane w pobliżu rzeki i w jakimś sensie jej poświęcone. Skansen w Kaszczorku koncentruje się głównie wokół obiektów związanych z wodą, prezentuje narzędzia wykorzystywane w zawodach wodnych. Do tego umiejscowiony jest w dawnej zagrodzie rodziny, która żyła nie tylko z roli, ale i rybołówstwa. Możemy tam zobaczyć oryginalny prom, który kursował po Nogacie w Kępkach pod Elblągiem, wiaty nadjeziorne, tratwę flisacką i dwie barki mieszkalne. Jedna pochodzi z Winnicy i przez wiele lat służyła za dom pięcioosobowej rodzinie.
Natomiast otwarty niedawno Olenderski Park Etnograficzny w Wielkiej Nieszawce może w sposób nieoczywisty, ale też jest z rzeką sprzężony, bo to właśnie dzięki wyjątkowym umiejętnościom melioracyjnym osadnicy z Niderlandów poskramiali podmokłe tereny i żyli w symbiozie z wylewającą rzeką. I w tym wypadku również położenie parku nie jest przypadkowe, lokalizację wyznaczył zapomniany, menonicki cmentarz. Zagrody w parku olenderskim odtworzone są bardzo szczegółowo. Wchodząc do pomieszczeń, możemy sobie bez trudu wyobrazić, jak mogło wyglądać codzienne życie rodziny. Po jakie sprzęty sięgano tuż po przebudzeniu, w jaki sposób przygotowywano posiłki, jak spędzała czas nestorka rodu. Jednak nie tylko detale wyposażenia domów stanowią o wartości tego miejsca, w parku zrekonstruowano fragment wsi z charakterystycznym układem dla osadnictwa olenderskiego.
Każde z tych miejsc to inna opowieść o świecie i ludziach, którzy ubogacali nasz krajobraz, teraz są wspomnieniem, wyrugowani z jednej strony przez historię, z drugiej przez nieuchronny rozwój miasta. Menonici odeszli stąd ponad siedemdziesiąt lat temu, a mieszkańcy barki z Winnicy ponad czterdzieści. Polecam odwiedzić oba te miejsca, bo spacer wśród pamiątek czasu nie tak odlegle przeszłego przywołuje refleksję, że każdego roku z miejskiego krajobrazu topnieje bezpowrotnie coś, co dziś może przeszkadza, ale w pamięci pozostawia lukę.
I jak do osad olenderskich możemy jechać praktyczniej w każdej chwili, to skansen w Kaszczorku udostępniany jest indywidualnym zwiedzającym niezwykle rzadko. W najbliższe dwie niedziele (12 i 19.08), w godzinach 11:00 -16:00  jest wyjątkowa okazja, by odwiedzić to miejsce. Co prawda remont ulicy Turystycznej nie ułatwia dostania się do obiektu, do tego jadąc do Kaszczorka, nie znajdziemy żadnej tabliczki, która kierowałaby nas do skansenu. A szkoda. Jednak nie należy się tym zrażać, w drugą niedzielę można się tam dostać również rzeką.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  07.08.2018

piątek, 3 sierpnia 2018

Oczywista czy nieoczywista „Żeńska końcówka” w Wozowni


Marty Frej nie trzeba chyba przedstawiać. A tych, którym nazwisko Frej niewiele mówi, zapewniam, że widzieli jej artystyczne memy w internecie nie raz. Teraz w Wozowni można oglądać prace artystki w znacznie większych formatach i to na żywo. Marta Frej znana jest z tego, że komentuje bieżące wydarzenia i życie polityczne, jednak ta wystawa poświęcona jest wyłącznie kobietom. Pełna humoru gorzkiego, poruszającego i wywracającego. Zogniskowana wokół dostępności i interpretacji ich praw, faktycznej pozycji w społeczeństwie, ale też prawdziwemu widzeniu swojej roli. Sprowadzona symbolicznie do feminatywu, czyli „Żeńskiej końcówki”. A z żeńskimi końcówkami wbrew pozorom wcale nie jest dziś tak łatwo. Z oporem wchodzą do „słowobiegu”, wypełniając kobiecą energią tytuły i nazwy zawodów. Oglądając rysunki na wystawie, może wydawać się, że to takie proste, a nawet pozbawione wątpliwości, że mówimy kapitanka czy spadochroniarka. Bo niby zgodnie z jednym z tekstów umieszczonych na tej wystawie: „Jako kobieta powtarzam sobie, że mogę wszystko. Oprócz zapuszczenia wąsów…”, to jednak wcale nie jest to takie oczywiste, że każda pani chirurg powie o sobie chirurżka. Memy Frej oswajają z nowymi brzmieniami i są jak kropelki drążące skały wyobrażeń. Znam kobiety, które ciągle mają opór, by o sobie mówić filozofka, psycholożka czy socjolożka, choć nie brzmi to jakoś specjalnie niezwyczajnie. Nigdy nie przyznają się do tego publicznie, ale mają poczucie, że ta żeńska końcówka odbiera im nieco znaczenia i szereguje do tylnej ławki w zawodzie. Przypomina mi się też historia, którą na jednym ze spotkań autorskich przywoływała Sylwia Chutnik, opowiadając o sytuacji, gdy była inicjatorką akcji, by o kobietach, które walczyły w Powstaniu Warszawskim, mówiono nie żołnierze, ale żołnierki. Zdziwił ją stanowczy sprzeciw bohaterek. Dla nich przeformułowanie na żeńską końcówkę ośmieszało, odzierało je z powagi. Tak to odbierały. W ich pamięci żołnierka, to przed wojną była kobieta przy mężu, a one w powstaniu były równe mężczyznom. Zmiany w języku to nie tylko dodanie końcówki i korekta brzmienia, to transformacja myślenia. Dlatego żeńskiej końcówce trzeba dać czas i przestrzeń do ewoluowania tak jak dzieje się to teraz w Wozowni. I tak zastanawiam się, ile czasu minie, gdy o Elżbiecie Zawackiej powiemy generałka? Bo dziś na pewno nie. 
Poza pracami Marty Frej warto obejrzeć też dwie wystawy, które aktualnie wiszą w Wozowni. Bryły szukające punktu ciężkości, rozlewające się kształty i różowa kula w „Ciężarze  rzeźby”  Beaty Szczepaniak oraz porywający walc z „Trędowatej”, który towarzyszy melodramatowi zestawionemu z reklamową apoteozą słodyczy w „Z zewnątrz wszystko wygląda trochę inaczej” Martyny Kielesińskiej, to może nieewidentna, ale wciąż ta sama opowieść o kobiecie. Polecam.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  31.07.2018