czwartek, 26 października 2017

Co nam przyniósł Rok Rzeki Wisły


Dokładnie rok temu zaczęło się od bitwy na rzece. A na Wiśle stanęła scena. To była tylko widowiskowa namiastka, zapowiedź tego, co czekać nas będzie przez kolejne miesiące Roku Rzeki Wisły w Toruniu i regionie. Potem już było tylko ciekawiej i intensywniej. Regaty, spływy, mistrzostwa, pikniki. Na wodzie scena zadomowiła się na dobre. Wystawy: „Dla żeglowania bezpiecznego. Święci patroni i sanktuaria wodniaków wiślanych”, „Wisła w dokumencie archiwalnym”, „Wiślanym szlakiem – nadwiślańskie krajobrazy”. Aż po kulminacyjny Festiwal Wisły. Imprezę, która oczarowała pomysłem i rozmachem oraz udowodniła, jak ogromny potencjał rekreacyjno-turystyczny, ale i kulturalny mamy na wyciągnięcie ręki ku rzece. Echa tego wydarzenia poszły w świat i podobno są miasta, które nam zazdroszczą tej realizacji. A to wszystko dzięki zapaleńcom z Kujawsko-Dobrzyńskiej Organizacji Turystycznej, przez których na tych kilka sierpniowych dni rzeka ożyła, zapełniła się, przyciągnęła tłumy i pokazał, to co niby jest oczywiste, ale nie dość eksponowane, że Wisła inspiruje, uczy, łączy i spaja region. Zatem nie ma się co dziwić, że prezydent Zaleski zamykając Festiwal Wisły, wyraził nadzieję, że impreza ta wpisze się do toruńskiego kalendarza letnich wydarzeń, jako cykliczna. Potencjał na rozkwit festiwalu jest spory. Determinacji organizatorom nie brakuje, co było widać w trakcie realizacji tej edycji. Tylko, czy nowa koncepcja zagospodarowania Bulwaru Filadelfijskiego będzie dawała możliwości rozwoju tej imprezie? Tu pojawiają się głosy, które nie są aż tak entuzjastyczne.
Rok Rzeki Wisły dobiega właśnie końca, a wraz z nim imprezy i wydarzenia tematyczne. Kilkanaście dni temu Centrum Nowoczesności Młyn Wiedzy w ramach przestrzeni „Rzeka” udostępniło piracki statek z zabawami edukacyjnymi. Najmłodsi będą mogli z niego korzystać przez najbliższy rok. Przed nami w listopadzie jeszcze otwarcie wystawy w Muzeum Historii Torunia „Toruń – życie nad Wisłą”, na której będzie można zobaczyć pocztówki, grafiki, zdjęcia oraz eksponaty z życia codziennego mieszkańców przedmieścia portowego. Niewykluczone, że ukaże się też jeszcze w tym roku publikacja inspirowana Wisłą i jej relacją z naszym miastem. I na tym chyba kończą się już obchody Roku Wisły w mieście. A co nam po nim pozostanie? Z pewnością dęby posadzone w Alei Wiślanej. Plaża na Kępie Bazarowej, która powstanie w przyszłym roku z budżetu partycypacyjnego. Niewykluczone, że wspomniany Festiwal Wisły powróci w drugiej edycji. Dobrze by było, żeby i scena na wodzie pojawiła się, jako stały element krajobrazu Bulwaru Filadelfijskiego w kolejnych sezonach letnich. Przeniesienie większości koncertów z Rynku Staromiejskiego, gdzie były bardziej utrapieniem niż urozmaiceniem, nad Wisłę, uważam za bardzo trafioną decyzję. Scena na wodzie była chyba jedną z ciekawszych lokalizacji letnich koncertów w ciągu ostatnich lat. Przede wszystkim zniknął estradowy chaos z Rynku Staromiejskiego. Bulwar stał się naturalnym amfiteatrem, który podczas koncertów gromadził regularnie całkiem sporą publiczność, a to jest niemały sukces. Dlatego może warto to kontynuować. Zatem wiele wskazuje na to, że Rok Rzeki Wisły może i się kończy, ale otwiera nowy rozdział w relacji miasto-rzeka. A o to chyba właśnie chodziło.
Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  24.10.2017

środa, 18 października 2017

„Kresy nowoczesne” Pszczółkowskiego w konkursie

Po książkę toruńskiego historyka Michała Pszczółkowskiego „Kresy nowoczesne. Architektura na ziemiach wschodnich II RP (1921-1939)” sięgnęłam niedawno, już po swojej letniej podróży do Wilna. I bardzo żałuję, że tak późno, bo z pewnością nieco inaczej patrzyłabym na tamto miasto. Podobnie z pewnością jest z turystami chodzącymi po Toruniu, że szukają głównie tego, co zobaczą wcześniej w przewodnikach, czyli tu, u nas, głównie gotyk, tam barok. Architektura modernizmu w miastach, które nie są najmłodsze, jest na planie bardzo dalekim, wręcz niewidocznym dla samych mieszkańców, jak również i włodarzy, a co dopiero przyjezdnych. Spacerując prospektem Giedymina, oczywiście rozpoznawałam styl architektoniczny budynków, ale zupełnie nie miałam świadomości, jakie historie kryją się w ich murach. Pewnie, gdybym wtedy znała anegdotę o tym, jak przedwojenny kasiarz Szpicbródka otwierał sejf mijanego banku, wówczas Pocztowej Kasy Oszczędności, i to jeszcze na zlecenie samego dyrektora tegoż banku, to bym niewątpliwie przystanęła tam nieco dłużej. A takie zdarzenie faktycznie miało miejsce. Tuż po otwarciu, gdy zaginęły klucze do skarbca, wojskowy samolot przetransportował kasiarza z więzienia do banku. Scena iście filmowa.
Ale „Kresy nowoczesne”, to nie tylko polska architektura modernistyczna z jednego Wilna. To zbiór wybranych siedemdziesięciu obiektów, które powstały w wielu miastach z siedmiu kresowych województw w latach międzywojennych. Znajdziemy tam między innymi urzędy, szkoły, banki, uzdrowiska, dworce, kościoły, teatry, hale wystawiennicze i osiedla mieszkaniowe. Pszczółkowski wykonał pionierską pracę, inwentaryzując obiekty, które dotąd były nie tylko poza naszymi granicami, ale też poza zainteresowaniem badaczy. Choć „Kresy nowoczesne” katalogowane są jako pozycja naukowa, bo autor zastosował w niej metodologię właściwą dla takich publikacji, to jednak książkę czyta się z przyjemnością właściwą dla tych popularnonaukowych. Poza opisem historycznym budynków, przywołaniem nazwisk architektów, ilustracjami fotograficznymi, można w tej książce znaleźć również historię ludzi tam mieszkających. Wniknąć w obyczajowość, w ówczesny świat lokalnej polityki, ale też i kultury. Ta książka burzy stereotypowe myślenie o architekturze wschodnich terenów II Rzeczpospolitej, ale i burzy też dzisiejsze myślenie o Kresach w ogóle. Już sam tytuł, w którym autor zestawia Kresy ze słowem nowoczesne, może powodować z jednej strony zdumienie, z drugiej zaciekawienie. I warto ulec tej drugiej.
 
„Kresy nowoczesne. Architektura na ziemiach wschodnich II RP (1921-1939)” Michała Pszczółkowskiego znalazły się w gronie dziesięciu publikacji zakwalifikowanych do konkursu „Książka Historyczna Roku” w kategorii „Najlepsza książka naukowa poświęcona dziejom Polski i Polaków w XX wieku”. Poza nagrodą, którą przyzna jury, jest i druga, którą czytelnicy wyróżnią jednego z autorów. Wybiorą go w internetowym plebiscycie. Głosować na historyczne publikacje można do końca października na stronie konkursu, www.ksiazkahistorycznaroku.pl. Na książkę toruńskiego autora również. Trzymajmy zatem kciuki za Michała Pszczółkowskiego i jego „Kresy nowoczesne”.


Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  17.10.2017

środa, 11 października 2017

Fikcja a toruńska rzeczywistości w kryminale Małeckiego


Jak się już nowego Małeckiego weźmie do ręki, to trudno go odłożyć. Takie jest moje doświadczenie po lekturze drugiej część z toruńskiej trylogii kryminalnej Roberta Małeckiego „Porzuć swój strach”. I to może być dla niektórych wystarczająca rekomendacja, by sięgnąć po tę książkę. Bo to znaczy nic innego, jak tylko, że fabuła jest intrygująca i prowadzona tak zręcznie, iż każdy kolejny zwrot akcji tylko podsyca czytelniczą ciekawość, że trudno odsunąć w czasie poznanie tajemnicy. A ta, zamiast ze strony na stronę nieco błyskać światłem w tunelu mrocznej historii, wydaje się pączkować i coraz bardziej gmatwać. Jednocześnie autor nie szarżuje z udziwnieniami czy naciąganymi efektami, by tę uwagę trzymać. Ktoś może powiedzieć, taka natura gatunku, każdy kryminał prędzej czy później dochodzi do takiego punktu, że czytelnik chce dowiedzieć się, kto zabił, względnie dlaczego. Niby tak. Tylko po co sięgać po kryminał, który zassie nas w połowie, gdy można wziąć taki, który już po pierwszym rozdziale nie pozostawia miejsca na oddech, a co dopiero ziewanie.

Przyznam szczerze, że początkowo po kryminały Małeckiego sięgnęłam kierowana bardziej lokalnym patriotyzmem, niż ciekawością kim tym razem będzie główny bohater tropiący zło. Może zbyt duża liczba przeczytanych powieści tego gatunku doprowadziła mnie do przesytu. Ale Toruń jako tło i miejsce akcji spowodował, że pochyliłam się nad losami i śledztwem dziennikarza Marka Benera, a nie odwrotnie. I jeśli dla kogoś taka perspektywa czytania tej książki może być zachętą, to również się nie zawiedzie. Małecki prowadzi swoich bohaterów po Toruniu, jaki znamy nie z cukierkowych katalogów, ale z dnia codziennego. I niczego nie patynuje większym brudem, niż jest w rzeczywistości, ani nie lukruje. Do tego granicę między fikcją literacką a światem realnym rozmazuje nieco, jakby bawił się z nami, wkręcał i puszczał do nas trochę oko. Do nas odbiorców z Torunia i tych, którzy nasze miasto znają. Toruński czytelnik przemieszczając się razem z bohaterem po mieście, będzie widział mimowolnie konkretne ulice i domy. Będzie wchodził razem z nim do konkretnego budynku na Rubinkowie, będzie widział konkretne twarze przywoływanych, prawdziwie istniejących osób. Będzie też w pamięci szukał miejsca, gdzie w okolicy Krzywej Wieży jest ta piwnica, w której zagnieździło się hazardowe zło. I wtedy może poczuć się złapany w małą zasadzkę i zobaczyć nad sobą uśmiechniętego autora, który mruga porozumiewawczo – no co, dałeś się nabrać, że to na serio, przecież to fikcja. Jeśli komuś z kryminałem nie po drodze, to choćby dla tych lokalnych smaczków warto sięgnąć po książki Małeckiego, bo poza głównym wątkiem dyskretnie przemyca również lokalne historie i anegdoty.

 Książka „Porzuć swój strach” ku mojemu zdziwieniu, zaciekawiła mnie na tyle mocno, że nie potrafiłam jej sączyć, czułam się wręcz zmuszona do tego, by pochłonąć ją łapczywie, w kilka godzin, od razu. I to spory komplement dla autora. Jednym słowem, Małecki wciąga i myślę, że nie powinno się przechodzić obok niego w księgarni obojętnie. Polecam i nie tylko ze względu na toruńskie akcenty w powieści.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  10.10.2017

czwartek, 5 października 2017

Stare Miasto powinno żyć ludźmi, nie tylko odwiedzającymi


Zastanawiałam się ostatnio nad tym, która z dzielnic w Toruniu jest najbardziej przyjazna do życia. Bo gdybym miała wyprowadzić się ze Starego Miasta, to dokąd? W jaki sposób sprawdzić to, w której części miasta żyje się najlepiej? Nie przypominam sobie, żeby ktoś w ostatnim czasie zbierał dane na ten temat, ale może coś mi umknęło i takie zestawienie istnieje? W różnych badaniach nad jakością życia w miastach i zadowoleniem mieszkańców, Toruń najczęściej plasuje się w pierwszej dziesiątce. Czyli patrząc z perspektywy szerszej, w ankietach wychodzi, że mieszkańcy mówią jesteśmy zadowoleni. A wchodząc już w obszar granic miejskich to, gdzie jest najlepiej w tym najlepszym miejscu na ziemi? Jakich użyć parametrów, by to znaleźć? Naturalnie to obiektywne wskaźniki, dają miastu pozycję taką, a nie inną w rankingu, więc w przypadku dzielnic powinno być podobnie. Ale czy za określeniem „przyjazne miejsce” pod przykrywką neutralnych parametrów, nie będzie się kryć więcej składników nacechowanych emocjonalnie i subiektywnie, czasem niemających nic wspólnego w szeroko pojętym zadowoleniem? Czy „przyjazne” nie bywa rozumiane nieco inaczej, jako „moje” i dlaczego właśnie się z nim identyfikuję i lubię? I czy przypadkiem nie jest to bardziej pojęcie z kategorii filozoficznej? Na przykład obszary oznaczone, jako zdegradowane, czy wykluczone społecznie wcale nie muszą nieść za sobą w pakiecie braku „przyjazności” dla mieszkańców tego miejsca, w ich subiektywnym odczuciu. I odwrotnie. Patrząc na dynamikę, z jaką pięknieje i zmienia swój charakter najstarsza dzielnica miasta, powinniśmy dostrzegać wzrost zadowolenia mieszkańców tego obszaru. A jest odwrotnie. I nie jest to teza oparta o żadne miarodajne wskaźniki, bardziej opinia ukształtowana przez to, co słyszę od sąsiadów z dzielnicy. W rozmowach coraz częściej pojawia się wątek potencjalnej wyprowadzki i to z ust osób, które mieszkają tu od pokoleń. Z jakichś powodów Stare Miasto się wyludnia. I jakość życia może też być jednym z nich. A jednocześnie odnoszę wrażenie, że poruszanie wątku jakości życia na Starówce jest trochę takim naszym, miejskim tabu. Lepiej go nie dotykać, a gdy już temat jest poruszany w dyskusji, nieuchronnie zmierza w kierunku stwierdzenia: „jak się coś nie podoba, to można się wyprowadzić, nie potrzeba nam, w tej naszej gotyckiej perełeczce narzekaczy”. I to jest argument, który faktycznie kończy dyskusję. Ciekawe, kto kiedyś ostatni zgasi światło.
Od niedzieli możemy robić zakupy z kartą rabatową „Moja Starówka”. W wybranych punktach gastronomicznych, handlowych i usługowych wszyscy, którzy zechcą taką kartę mieć, dostaną rabat, nie tylko mieszkańcy Starówki. Ten projekt to efekt współdziałania przedsiębiorców i urzędników BTCM w celu, by na obszarze staromiejskim jak najwięcej ludzi robiło zakupy i spędzało czas. I dobrze, przedsiębiorcy powinni zarabiać. Stare Miasto powinno żyć ludźmi. Pytanie tylko, co z tymi, którzy tu mieszkają? Czy może następny projekt BTCM pochyli się nad wzrostem zadowolenia życia w tej dzielnicy?

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  03.10.2017