wtorek, 21 lutego 2017

Smog czy wycinka, które słowo popularniejsze?


Chociaż mamy dopiero luty, to już dziś mogę pokusić się o typowanie, że jednym z popularniejszych słów tego roku, będzie smog. W ciągu ostatnich dwóch miesięcy zyskał tak na rozgłosie, że nie ma chyba osoby, przez której usta by nie przeszedł tej zimy. Co się takiego stało, że właśnie w tym roku dopadło nas to okropne słowo i szkodliwe zjawisko? Wcześniej go nie było? Ktoś złośliwy powiedział, że dopiero, gdy smog dał o sobie znać w stolicy, został dostrzeżony jako problem i zyskał na medialności. Z jednej strony pojawiły się głosy zaniepokojenia i aplikacje umożliwiające sprawdzenie stanu powietrza w danej okolicy, z drugiej opinie, że to czysta manipulacja wymierzona w polski węgiel. W ubiegły czwartek, gdy w Toruniu został ogłoszony alarm smogowy, szłam właśnie do lekarza. Idąc, zastanawiałam się, oddychać, czy nie oddychać. Może oddychać półgębkiem, przez chusteczkę, bo maski przecież nie mam. A ten męczący mnie od dwóch tygodni kaszel, to może wcale nie wirus, a już skutek powietrza, którym oddycham. I w tym momencie przypomniały mi się płyty boazerii i meble, które kilka tygodni temu wystawili w nocy, przed kamienicę, moi sąsiedzi, w oczekiwaniu na kontener. Zanim dojechał, wszystko zniknęło. Pewnie potem, któryś z tych czarnych dymów nad Starym Miastem, to były właśnie te meble. Oddychać, czy nie oddychać? Po badaniu okazało się, że to jednak tylko wirus, nic więcej. Pani doktor zaleciła mi odpoczynek, dużo witamin i dużo spacerów. „A wie pani, że dziś w Toruniu mamy alarm smogowy?” – zapytam, wysłuchawszy wskazań. Pokiwała głową ze zdumieniem, myślała, że to problem głównie Wrzosów. Niestety, nie tylko. Na szczęście do wiosny bliżej, niż dalej i temat szarej łuny oraz przykrego zapachu za chwilę zniknie. Ale czy na pewno powinien?
W tym samym czasie, gdy prawdy o smogu przeplatają się z mitami, w ruch poszły piły i wycinają drzewa z błogosławieństwem nowego prawa. W Toruniu już w styczniu zniknęły drzewa z ul. Chrobrego i ul. Sobieskiego rosnące wzdłuż torów kolejowych. Podobno stanowiły większe niebezpieczeństwo, niż przynosiły korzyści. Teraz kikuty podciętych sanitarnie drzew straszą przy ul. Moniuszki. Może gubiły zbyt dużo liści, stanowiąc zbyt wysoki koszt sprzątania? A podejrzewam, że to dopiero przygrywka. Wczoraj było tu drzewo, dziś jest pieniek, takie zdjęcia będziemy sobie wysyłać i wzdychać powietrzem gęstym od zanieczyszczeń. Wiem, że urzędnicy uspokajają, że większe wycinki w mieście nie są planowane. Tyle że nowe przepisy nie wymagają od właścicieli posesji zgody urzędników na wycięcie drzew, więc trudno przewidzieć, jak za chwilę będą wyglądały osiedla. Nie zamierzam straszyć, ale z tą urzędniczą pewnością też bym uważała. Wystarczy przecież całe mnóstwo drobnych cięć, by w krótkim czasie uszczuplić zasoby zieleni w mieście. Może zamiast o kolejnych siłowniach zewnętrznych, czy placach zabaw, lepiej już dziś pomyśleć o regularnym nasadzaniu nowych drzew.
Zatem w wyścigu o najpopularniejsze słowo roku, smog będzie miał bardzo poważnego konkurenta w wyrazie wycinka. Chociaż z drugiej strony, oba te zjawiska są ze sobą powiązane, jak przyczyna ze skutkiem, więc i słowa powinny pojawiać się wspólnie. Wyścig o pierwszeństwo w popularności może być zatem wyrównany.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  21.02.2017

wtorek, 14 lutego 2017

Zawiesić trochę ciepła i serdeczności na wieszaku


Z prostymi rozwiązaniami jest tak, że dopóki ktoś ich nie wymyśli, to wydają się niemożliwe, ewentualnie skomplikowane. Ale kiedy już ktoś wpadnie na ów prosty patent rozwiązujący problem, to jasność i oczywistość, może z jednej strony nieco speszyć, że to nie my jesteśmy jego autorem, ale z drugiej, daje się łatwo naśladować. Tak właśnie jest z akcją „Wymiana Ciepła”. Zaczęło się ponad miesiąc temu od jednego wieszaka z ciepłymi płaszczami i kurtkami w Budapeszcie. Chwilę później taki sam wieszak stanął w Warszawie. Każdego dnia do akcji dołącza kolejne miasto, kolejny wieszak. Zasada jego funkcjonowania jest banalnie prosta. Każdy, kto ma ochotę podzielić się ciepłym ubraniem, wiesza, natomiast ten, kto potrzebuje, bez skrępowania może wziąć. Naturalny przepływ tego, co zbywa w miejsca, gdzie jest niezbędne. W Toruniu tę cyrkulację można obserwować przy ul. Jęczmiennej, to tam stanął wieszak z inicjatywy Stowarzyszenia Dzieciom i Młodzieży „Wędka”. Któż nie ma w swojej szafie swetra, którego nie nosi od lat, ale że jest prawie nowy, to szkoda wyrzucić. Żeby tylko jednego. Wieszak pozwala uwolnić się od tego nadmiaru ze świadomością, że nasz zbytek, może kogoś ucieszyć prawie tak, jak wygrana na loterii.
Patrząc na akcję „Wymiana Ciepła”, przypomniał mi się projekt warszawskiej studentki „Domni-bezdomni”. Jedno i drugie działanie łączy idea prostego pomagania, dzielenia się. Jednak w tym drugim wypadku, by uruchomić pomoc, potrzeba trochę więcej nakładów, niż tylko wystawić wieszak. Trzy lata temu Eugenia Wasylczenko studentka warszawskiej ASP postawiła na placu Dąbrowskiego w Warszawie instalację składającą się z dwunastu skrzynek. Była to jej praca dyplomowa pod tytułem „Domni-bezdomni”. Koncept artystyczny poruszający temat bezdomności był jednocześnie projektem realnie niosącym pomoc dwunastu osobom. Zasada działania instalacji była nieskomplikowana, na drzwiczkach skrzynek bezdomni wypisywali swoje potrzeby, przechodnie natomiast mogli wrzucać wskazane przedmioty przez otwór. Do każdej skrzynki osoba bezdomna miała swój kluczyk. Prawda, że proste. Jakiż to problem wrzucić do takiej skrzynki tabliczkę czekolady, kawę, czy ciepłe skarpety. Pomysł instalacji już podchwycili w Zielonej Górze. Z budżetu obywatelskiego postawiono tam taki stojak niedaleko dworca. Nazywa się „Pomocnik”. A czy w Toruniu znalazłoby się miejsce na takie skrzynki? Na razie mamy Toruński Wieszak Ciepła, kto wie, w jaką stronę on się rozwinie.
A dziś w Walentynki, w dzień okazywania na różne sposoby, nie tylko uczuć ukochanej osobie, ale również po prostu sympatii. Można na przykład szalikiem albo czapką, trochę niekonwencjonalnie, dać wyraz swojej życzliwości komuś zupełnie nieznanemu, a potrzebującemu.  Dać odrobinę ciepła i serdeczności, zawieszając jedno i drugie na wieszaku przy ulicy Jęczmiennej. Dostępny przez całą dobę.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  14.02.2017

czwartek, 9 lutego 2017

„Toni Erdmann”, czyli jak zapiąć sukienkę widelcem


„Toni Erdmann” to nie tylko filmowa opowieść o relacji ojca i dorosłej córki, czy też o korpoświecie,  to również zakamuflowana terapia. Gdyby tak nie było to, całą historię dałoby się zmieścić w dziewięćdziesięciu minutach, a nie rozciągać ją do stu sześćdziesięciu. I zdecydowanie należałoby wtedy przyspieszyć tempo, bo następujące po sobie obrazy bardziej przypominają reality show, niż najbardziej nawet przewrotną komedię. Cały film dałoby się streścić w kilku słowach: nieśpieszna kamera, prześlizgując się po obrazach z życia korporacyjnej żmii, prowadzi nas do kulminacji i ostatecznie przemiany bohaterki. Do tego, w uzupełnieniu można by dodać, że bonus jest schowany w jednej ze scen, jak to bez czyjejkolwiek pomocy zapiąć sukienkę widelcem. Ale czy tylko? Mam wrażenie, że widz wychodzi z kina z poczuciem ulgi i oczyszczenia. I wcale nie dlatego, że w jednej z ostatnich kwestii słyszy, że sensem życia jest to, by cieszyć się momentami, w których się jest, bo przecież to wie. Życie płynie i zmierza do kresu bez względu na to, czy znajdziemy w nim szczęście, czy też zabrniemy w labirynt ciągłego załatwiania spraw. Maren Ade wkładając te słowa w usta bohatera, nie moralizuje, ona lojalnie przestrzega, że może to i truizm, ale i głęboka prawda jednocześnie.
W jednej z pierwszych scen Winfred Conradi (Peter Simonischek), ojciec Ines (Sandra Huller), gdy widzi ją na rodzinnej imprezie przyklejoną do telefonu, pyta żonę: „Gdzie popełniliśmy błąd?” To pytanie budzi w nim odpowiedzialność za życie dorosłej już córki. Czuje swój udział lub bardziej swoją nieobecność w jej braku szczęścia i samotności oraz w marnowaniu życiu. Zaczyna działać, wkracza do jej świata, by ratować ją, swoje dziecko. Gdy nie udaje się mu to w ramach konwencjonalnie odgrywanych rodzinnych ról, tworzy postać Toniego Erdmanna. Wkłada sztuczną szczękę i perukę. Próbuje przełamać schemat całym sobą, by dostać się do emocji córki, by odnowić relację, by zbudować więź. Winfred Conradi zmieniając się w Toniego Erdmanna, jest tyleż śmieszny, co przerażający, ale i zarazem prawdziwy. Jest ilustracją  powiedzenia, że nikt nie narobi ci tyle obciachu, co twoi właśni rodzice. I nie robi tego przez przypadek, niechcący. Przeciwnie, z premedytacją wpada raz za razem w sam środek ważnych spotkań zawodowych i prywatnych. Prowokuje i prowadzi grę, mimo oporu córki, szuka języka, w którym mogliby znaleźć porozumienie. Im bardziej ona ucieka i chce ojcu pokazać, że jest inna niż on, że jest jego przeciwieństwem, tym bardziej i bliżej Toni jest przy niej. Aż do symbolicznego zakucia w kajdanki, które nie pozostawiają złudzeń, od tego, że jest się częścią własnych rodziców, nie da się uciec. Ostatecznie Ines kapituluje, przy akompaniamencie ojca odśpiewuje brawurowo piosenkę, która ją otwiera i uwalnia. Z  jednej strony, jakby zaakceptowała wypierane dotąd części ojca w sobie, z drugiej pozwoliła na prawdziwe wyrażanie siebie. Zrzuca konwenans i maskę, staje naga, dosłownie. Teraz to ona prowokuje w swoim świecie. Proporcje się wyrównują, tyle śmiechu, ile refleksji. Transformacja się dokonała. Widz możne znaleźć wytchnienie, ale i nadzieję dla siebie. Pewnie dlatego warto zobaczyć ten film.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  07.02.2017

czwartek, 2 lutego 2017

Spieszmy się wspierać i doceniać rzemieślników


Kim jest szewc, czy piekarz nie trzeba tłumaczyć. A zdun czy modystka? Z tym może być już problem. Skąd tu wiedzieć, kto to zdun, gdy za ciepło w naszych mieszkaniach najczęściej odpowiadają wiszące na ścianie grzejniki z pokrętłem od jeden do pięć, a nie kaflowy piec z wnęką do podgrzewania talerzy i jabłek. Modystka natomiast, w pierwszym skojarzeniu, nie każdego tak od razu doprowadzi do kapelusza. Nie co dzień też odwiedzamy kuśnierza, czy introligatora. Podejrzewam, że wiele osób może żyć w przekonaniu, że popsutej torebki nikt już nie uratuje, buty owszem, naprawiamy, ale uszkodzona torebka, to do wyrzucenia. Gdy usłyszałam o projekcie „Chronione branże obszaru staromiejskiego Torunia w obiektywie artystów fotografików”, realizowanym przez twórców skupionych w Związku Polskich Artystów Fotografików Okręgu Kujawsko-Pomorskiego, pomyślałam, że inicjatywa doskonale trafia w czas. Stare Miasto coraz intensywniej zmienia swój charakter i niewykluczone, że jest to ostatnia chwila, by dokumentować, ale też i wspierać naszych rzemieślników. Szczególnie że niektórzy ze względu na niszowy charakter swojej działalności mogą za chwilę zaniknąć nam z oczu i przestrzeni miasta. A szkoda by było. W wielu przypadkach są to żywe historie profesji pisane rodzinnymi pokoleniami. Wartość bezcenna, trudna do oszacowania.
Barber, cukiernik, fotograf, fryzjer, introligator, jubiler, kowal, kuśnierz, modystka, optyk, pieczątkarz, piekarz, szklarz, witrażysta, zdun, to im poświęcony jest ten projekt, przedstawicielom branż wartych ochrony. To oni oprowadzają nas po światach schowanych często w bocznych uliczkach, za nienarzucającymi się witrynami. Twarze, które oglądamy na zdjęciach, wydają się znajome, bo od lat są częścią dzielnicy staromiejskiej. Każda z sesji jest małym reportażem, odrębną historią, wejściem do studia, do warsztatu, na zaplecze. Jest podglądaniem i poznawaniem jednocześnie. Chwytaniem atmosfery miejsca, ale też portretowaniem osób. Możemy towarzyszyć im przy pracy, obserwować w otoczeniu charakterystycznych narzędzi i atrybutów danej branży. Podziwiać siłę i energię kowala, skupienie i precyzję jubilera, optyka czy barbera. Podpatrywać jak z kulki ciasta powstają rogale i kajzerki, a z kolorowej masy zakręcone lizaki. Oglądając te fotografie, mam chwilami wrażenie, że poza kolorami emanują one również dźwiękiem i zapachem. Autorom zdjęć udało się uchwycić wyjątkowość oraz specyfikę poszczególnych profesji, a jednocześnie pozostawić w widzu ciekawość, by osobiście skonfrontował się z mikroświatem przedstawionym. Myślę, że taki też był jeden z zamysłów tego projektu, by poza dokumentowaniem, też zaintrygować, zaciekawić i promować samych rzemieślników. Przecież o tym, czy ich warsztaty wraz z unikatową działalnością przetrwają, czy znikną,  decydujemy my, korzystając z ich usług. Odnosząc buty do szewca, czy zepsutą broszkę do jubilera. Do listy prezentowanych rzemieślników ze Starego Miasta, myślę, że każdy jest w stanie dorzucić jeszcze kilku, a to szewca, może zegarmistrza, czy krawcową. Być może to postaci do kolejnej odsłony projektu, bo temat toruńskich rzemieślników jest wart popularyzacji.
Aktualnie efekt pracy fotografów możemy oglądać na stronie internetowej Związku Polskich Artystów Fotografików Okręgu Kujawsko-Pomorskiego. Czy zdjęcia te zobaczymy również na wystawie? Niewykluczone. Spieszmy się wspierać i doceniać naszych rzemieślników, by zbyt szybko nie zniknęli z przestrzeni miasta.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  31.01.2017