środa, 28 grudnia 2016

Konsekwencje niedojrzałych rządów w „Dwunastu miesiącach”


„Dwanaście miesięcy” Samuela Marszaka w reżyserii Bartosza Zaczykiewicza to opowieść o tym, co wydarza się, gdy naruszamy prawa natury. Jakie konsekwencje ciągną za sobą niezbyt mądre dekrety niedojrzałej władzy oraz co dzieje się, gdy chciwość żeruje na słabszych. Oglądamy bajkę, ale chwilami pobrzmiewa nam ona aluzjami do rzeczywistości. Mamy tu dwie bohaterki, jedna jest ubogą dziewczyną, druga rozkapryszoną królewną. Jedna spełnia rozkazy złej macochy, a druga ma cały dwór poddanych na usługi. Obie są sierotami. Fakt ten, dla tej pierwszej wydaje się szansą na znalezienie u tej drugiej odrobiny empatii, zrozumienia, a może nawet i pomocy. Nic bardziej mylnego. Biedna sierota w krytycznych sytuacjach może liczyć tylko na siły nadprzyrodzone. One w osobach dwunastu miesięcy faktycznie przychodzą jej z pomocą. Wydaje się to naturalną konsekwencją, bo od pierwszej sceny wiemy, że ta prosta dziewczyna rozumie przyrodę i jest z nią w przyjaźni. To dla jej bezpieczeństwa stara wrona chytrze żartuje z niezbyt rozgarniętego wilka, a dla jej uciechy wiewiórki prześcigają się w figlach z zającem. I gdy przy ognisku przyjmuje pierścień od brata Kwietnia, symbolicznie pieczętuje mariaż z naturą, która odtąd zawsze będzie ją chronić. Królewna natomiast z pozycji swojego tronu nie liczy się z nikim i z niczym. Obarczona władzą bez doświadczenia i kontroli sprawuje swoją rolę na granicy naiwności dziecka i czynów szaleńca. W przypływie kaprysu życzy sobie pierwiosnków zimą, mając za nic głosy doradców. Obiecuje złoto, rozbudzając chciwe umysły. Wykonanie tego absurdalnego rozkazu tylko utwierdza ją we wszechwładzy.  Brnie dalej. Co prawda scena, w której sama musi doświadczyć konsekwencji majstrowania przy prawach natury, jest dla widza raczej śmieszna niż straszna, jest bardziej przestrogą niż karą, to w finale królewna przyjmuje lekcję pokory. Ostatecznie dobro triumfuje, zło zostaje napiętnowane. Morał z bajki jest prosty, czyste serce i uczynki z niego płynące spotyka królewska nagroda, a przed karą za niegodziwości nie chronią nawet najwyższe tytuły i stanowiska. Prawda to, a jakże.
Charytatywne premiery w Teatrze im. W. Horzycy to już tradycja. Wszystko zaczęło się 16 lat temu przy okazji spektaklu "W 80 dni dookoła świata po stu latach" wg Juliusza Verne'a w  reżyserii Jerzego Bielunasa. O tamtego wydarzenia, każda kolejna premiera adresowana do młodej widowni, połączona jest z konkretnym celem dobroczynnym nakierowanym na pomoc dzieciom. W tym roku akcja była szczególna, ponieważ wpływy z zaproszeń na spektakl „Dwanaście miesięcy” podzielone zostały pomiędzy dwójkę chorych dzieci pracowników teatru, Ninę i Stasia. Przekaz płynący z tego przedstawienia, że dobre uczynki procentują, wzmocnił dodatkowo charytatywny wymiar premiery. Młodzi widzowie mogli sami przekonać się, że pomoc potrzebującym nie musi być czymś trudnym i wymagającym sporych wyrzeczeń. Przeciwnie, doświadczyli, że z pomocy można czerpać przyjemność i radość niepoliczalną. I to jest chyba najcenniejsze.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  27.12.2016

wtorek, 20 grudnia 2016

Dzielmy się tym, co mamy w sobie najlepszego


Gdy w ubiegłym tygodniu wycinałam świąteczne gwiazdki i serca z kruchego ciasta, Aleppo właśnie dogorywało. Pieczenie świątecznych ciastek to taki mój coroczny zwyczaj, przy muzyce z dzwoneczkami, z zapachem wanilii, goździków i cynamonu w tle. W tym roku całą tę otoczkę sobie darowałam, tego dnia nie potrafiłam wymazać spod powiek obrazów z bombardowanego miasta. Nie mogłam. Nie chciałam. Im dłużej wałkowałam ciasto, tym bardziej te symbole nadziei i miłości zyskiwały kruchość. Stawały się coraz cieńsze, prawie przezroczyste, gotowe jednak na posypanie kryształkami cukru. W święta ma być przecież słodko, a nie gorzko i boleśnie. Ludzie tam w oblężonym mieście tracą w tej chwili życie i domy, a ja sobie świąteczne ciastka na blasze układam. Ale cóż innego mogę zrobić? Wyobraziłam sobie, że siedemdziesiąt dwa lata temu, gdy umierała Warszawa, jakaś Hannah w Nowym Jorku też pewnie zagniatała ciasto i myślała, cóż ja mogę zrobić. Choć z drugiej, gdyby ją zapytać po latach, pewnie by powiedziała, że wtedy nie miała pojęcia o skali dramatu miasta na drugim końcu świata. Ona nic nie wiedziała. Takich słów nie będę mogła powiedzieć kiedyś ja ani nikt z nas, że nic nie wiedzieliśmy. W ostatnim czasie można było odnieść wrażenie, że świat po tylu miesiącach przywykł już do tej wojny, znieczulił się wręcz na nią i dopiero teraz, obrazy bombardowanego miasta zburzyły ten subtelny letarg. Między jednym a drugim wyjęciem kolejnej blachy pełnej świątecznych gwiazdek z piekarnika, podeszłam do komputera i przelałam darowiznę na konto organizacji charytatywnej z dopiskiem SOS Syria. Tylko tyle w tamtej chwili mogłam zrobić.
Święta Bożego Narodzenia to moment oczekiwany przez cały rok. Czas pokoju, chwila, gdy rodzi się światło i nadzieja, dzień, w którym gasną wszystkie spory. Tymi frazami tradycyjnie opisujemy te grudniowe dni. Grzejemy się przy tych słowach i wzruszamy niezmiennie po całym roku biegania w codzienności niekoniecznie zadowalającej. Zatapiamy się w dźwięki kolęd i wierzymy, że może w tym roku jakiś kawałek naszego wewnętrznego dziecka przeniesie się tego dnia do idealnego świata, w którym zło nie ma nic do powiedzenia, a dobro niepodzielnie króluje na ziemi. Jednocześnie stawiamy dodatkowy talerz na świątecznym stole z nadzieją, że nikogo nieproszonego nie będzie trzeba przy nim sadzać, że nikt nam nie zakłóci radosnej atmosfery rodzinnego koła. A przecież to puste miejsce nie ma być tylko pustym symbolem. Tradycją, bo tak się zawsze robi w święta. To miejsce ma być dziś naszą furtką, którą otwieramy się na drugiego człowieka. Ma nam przypominać w tym szczególnym czasie, że to od naszych większych lub mniejszych gestów zależy, czy dobra będzie przybywać na świecie. Patrząc na ten pusty talerz, zobaczmy w tym miejscu konkretną osobę i jeśli to możliwe, obdarujmy ją, przynajmniej ciepłą myślą. Może to będzie sąsiad, może kogoś z rodziny, z którym trudno spotkać się przy jednym stole bez wywlekania urazów, podziałów czy niechęci. A może ktoś z nas odważy się posadzić przy swoim stole symbolicznie tych, którym zbombardowano domy, zabito najbliższych i to oni są dziś prawdziwymi opuszczonymi, wędrowcami i potrzebującymi. Chociaż są bardzo daleko od nas.
Życzę zatem spokojnych świąt i abyśmy dzielili się nie tylko opłatkiem, ale i tym, co jest w nas najlepsze.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  20.12.2016

środa, 14 grudnia 2016

Szymborska w 20 lat po sztokholmskiej tragedii


Z tym literackim Noblem, to tylko problem. Tak można by skwitować zamieszanie, które obserwujemy w tym roku wokół tej nagrody. Problem zarówno dla laureata, jak i Fundacji Noblowskiej. Nie dość, że pewniak Murakami jej nie dostał, ani nawet syryjski poeta Adonis, druga osoba ze szczytu listy najbardziej prawdopodobnych kandydatów, to poszukiwania Boba Dylana przez Akademię Szwedzką, by potwierdził przyjęcie nagrody, trwały kilkanaście dni. Jakby tego było mało, artysta odmówił przyjazdu do Sztokholmu na ceremonię wręczenia nagród i nie oddelegował nikogo, kto by w ubiegłą sobotę, z rąk króla Szwecji Karola XVI Gustawa, odebrał w jego imieniu medal i dyplom. Konsternacja? Zaskoczenie? Czy ktoś się tego spodziewał? Chyba nie. Choć mam wrażenie, że dwa ostatnie miesiące delikatnie sygnalizowały możliwość takiego scenariusza. Już w pierwszej reakcji na werdykt Akademii, po zdumieniu wyrażonym w pytaniu: „kto?”, świat podzielił się na entuzjastów i sceptyków tego wyboru. A Dylan milczał i telefonów ze Szwecji nie odbierał. Na podstawie niektórych medialnych doniesień, o braku reakcji artysty, można było odnieść wrażenie, że zaszył się gdzieś na odludziu, by przeczekać zamieszanie. Nic bardziej mylnego. Koncertował spokojnie dalej, tyle że nijak nie odnosił się do wieści płynących ze Sztokholmu. Budował dystans właściwy poecie, który nie dla laurów i braw tworzy. Im bardziej artysta milczał, tym intensywniej kotłowały się komentarze. Jednocześnie spór, czy piosenka to literatura, przeplatały spekulacje: przyjmie czy odrzuci nagrodę. Dylan nie postąpił jak Jean-Paul Sartre i nagrodę przyjął, co dla niego, jak się okazało, wcale nie oznaczało, że pojawi się w Sztokholmie 10 grudnia. Scenariusz, że Dylan znajdzie sposób, by zręcznie ominąć noblowską galę, już wtedy mógł wydawać się wielce prawdopodobny. Tak też się stało. Przyjął splendor płynący z tego wyróżnienia, ale jednocześnie zrobił unik przed wrzawą i zgiełkiem. Pierwszy bard w historii tej nagrody, ale nie pierwszy poeta i nie pierwszy, którego to wyróżnienie bardziej chyba trwożyło, niż cieszyło.
Dokładnie dwadzieścia lat temu Wisława Szymborska też pewnie miała ochotę postąpić tak, jak dzisiaj Dylan. Przyjąć nagrodę od Akademii, skoro już dali, ale jakoś uniknąć skutków całej tej „sztokholmskiej tragedii”. Nie dało się. Tu jawi się pewien paradoks tej nagrody. Z jednej strony może wydawać się, że jej przyznanie jest spełnieniem marzeń pisarza, ukoronowaniem dokonań. Z drugiej jednak ciężar konsekwencji potrafi przytłoczyć na tyle, że co wrażliwsi chętnie by jej nie dotykali, żeby tylko ominąć szum i gwar. Wtedy, gdy w Domu Pracy Twórczej "Astoria" Szymborska otrzymała informację, że dołączyła do grona noblowskich laureatów, sądziła, że zamieszanie wokół jej osoby potrwa najwyżej trzy miesiące. Myliła się. Echo „sztokholmskiej tragedii” przeżyło noblistkę i trwa do dziś. Naturalnie nie ma ono w sobie już tego posmaku sensacji, co kilkanaście lat temu, ale wiele intrygujących epizodów z życia poetki może nas jeszcze zaskoczyć. A te znajdziemy w ostatnio wydanym zbiorze listów Szymborskiej i Filipowicza „Najlepiej w życiu ma twój kot.” Polecam.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  13.12.2016

czwartek, 8 grudnia 2016

Czy Toruń porusza literaturą? W ubiegłym tygodniu poruszał.


Czy Toruń może kojarzyć się komuś z literaturą? Cóż to za pytanie! Zaraz po oburzeniu powinnam usłyszeć, że z pewnością tak. Nasze piękne miasto, inspirujące każdą cegłą i każdym zaułkiem, do tego z tradycjami, oczywiście, że się kojarzy. Zaryzykuję jednak i podważę tę pewność i odpowiem, że niekoniecznie. Osoby patrzące na miasto z daleka zwykle wymieniają trzy kluczowe słowa w kontekście Torunia: radio, piernik, Kopernik. Kolejność poszczególnych wyrazów może być dowolna, nie ma to znaczenia i tak w żadnym z nich nie kryje się bezpośredni związek z literaturą. Pośredni i nieco dalszy niewykluczone, że byśmy znaleźli, ale nie w tym rzecz. Nie mówię również o subtelnym doszukiwaniu się śladów znanych pisarzy, którzy w przeszłości przejechali przez miasto lub się w nim na chwilę zatrzymali, nie. Chodzi o to, czy potrafimy bez namysłu wymienić pisarza związanego z Toruniem? Czy choćby książkę osadzoną tak silnie w mieście, że można o niej mówić toruńska? Nie sugeruję tu, że pisarzy i takich książek nie ma. Przeciwnie. Są, tylko mam wrażenie, że umykają gdzieś, gdy miasto chwali się swoimi twórcami. A szkoda. Choć w tym momencie, ktoś może mi zarzucić niedorzeczność. Przecież katarzynkę w Alei Piernikowej Janusz Leon Wiśniewski posiada, świat go zna, bo książki pisze. Uwieczniony podpis pisarza zasłużonego zatem mamy, ale czy faktycznie on taki toruński?
Kolejne kampanie promujące Toruń obrazują, czasem ku zdumieniu samych mieszkańców, czego to areną nasze miasto jest. Odrzucając te chwilowe skojarzenia przyklejone na potrzeby konkretnych imprez, można zauważyć, że budowanie wizerunku rozpostarte jest pomiędzy szeroko pojętym sportem a kulturą. Aktualnie zamyka się to w haśle „Toruń porusza”, czyli punktem wyjścia jest odwołanie się do kopernikańskiego „ruszył...” i dalej podąża w kierunku inspiracji oraz fascynacji. A czym porusza, to symbolicznie widzimy na głowie anielicy z promocyjnego plakatu. Historią, gotykiem, teatrem, komedią, muzyką, filmem. Literatura nijak się tam nie pojawia. Naturalnie można by doszukać się i tego wątku, twórczo interpretując znaki, ale jednoznacznie symbolu książki, czy pisarza tam nie ma. Ktoś mógłby to odczytać, że w mieście uniwersyteckim brakuje literackiego klimatu lub takich  imprez, a przecież tak nie jest. Wydarzeń związanych z literaturą kilka w ciągu roku znajdziemy. Tylko może miasto nie widzi w tym potencjału? Skoro 63 procent społeczeństwa nie czyta, to po co skupiać się na dziedzinie, która wydaje się niszowa? Ten fakt uświadomił mi symbolicznie wspomniany plakat promujący miasto i bardzo chciałam, by to przekonanie, rozwiała dyskusja na Toruńskim Festiwalu Książki o toruńskiej literaturze. I tak się poniekąd stało. Pomysł organizatorów, by zaprosić autorów związanych z miastem i mówić o literaturze tworzonej w Toruniu uważam za trafiony. Sam fakt, że w jednym miejscu siadają przy stole pisarze toruńscy, wydaje się znaczący. Chociaż rozmowę zdominowała opowieść o tym,  jak to się dzieje, że miasto staje się tłem lub bohaterem powieści, to myślę, że ten panel może być początkiem szerszej dyskusji. Dyskusji o tym, co zrobić, by Toruń zaczął się kojarzyć choć trochę z literaturą.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  06.12.2016

wtorek, 29 listopada 2016

Będąc twórcą i tworzywem, czyli zbiorowy autoportret w galerii


Selfie z autoportretem tyleż łączy, co dzieli. Nie trzeba tego chyba zbyt zawile tłumaczyć, bo mam wrażenie, że wyczuwamy różnicę pomiędzy obydwoma zjawiskami. Już na poziomie słowa, selfie nie stało się oczywistym zamiennikiem autoportretu, choć zdarza się, że nim bywa. Selfie to szybkie, spontaniczne ciach. Z ręki, z patyka, z wydętymi ustami i półprzymkniętymi powiekami, choć nie jest to obowiązkowe, na tle czegoś lub z kimś obok. Cyfrowy zapis chwili, ulatujący z pamięci nośnika czasem szybciej niż sama chwila. Jedno i drugie łączy z pewnością palec opadający na przycisk zapisz, zatrzymaj, uchwyć, ale zdecydowanie odróżnia intencja, z jaką ten palec dotyka miejsca zapisu. W tym drugim przypadku moment zatrzymania obrazu jest tylko momentem końcowym procesu kreacji. Sumą namysłu, wypadkową emocji, konceptem. Bywa, że czas występowania tego łańcucha składowych autoportretu pokrywa się z liczbą sekund potrzebnych do odpowiedniego ustawienia dzióbka na tle rozgwieżdżonego nieba i kawałka zabytkowego muru, ale nie jest to dostateczny powód, by postawić tu znak równości. Jeśli niezbyt jasno oddałam różnice pomiędzy tymi dwiema formami fotograficznego przedstawienia siebie, to warto wybrać się do Małej Galerii Fotografii ZPAF przy ulicy Różanej na wystawę „Tacy jesteśmy”, tam klarownie zobaczymy ten rozdźwięk.
Ta wystawa jest z jednej strony prezentacją artystów Okręgu Kujawsko-Pomorskiego ZPAF, z drugiej zaś trochę zapisem czasu, ale też i krótką lekcją historii fotografii w jednym. Różnorodność, jaką tam oglądamy, można nazwać mini przeglądem fotograficznych form, najczęściej będących pochodną estetycznych upodobań autorów. A sprawił to fakt, że ekspozycję scala temat, a nie technika, czy forma właśnie. Tytułowe, jacy jesteśmy dziś, jak widzimy siebie, jak chcemy pokazać innym, powoduje, że artyści otwierają przed nami swoje mikroświaty. Wpuszczają widza nieco na drugą stronę, jednocześnie umowną migawką puszczając do nas oko. A to żartują z siebie trochę lub też chowają się, jak tylko mogą za nieostrości, rozmycia, smugi, krople, drzewa. Budują niezbędny autodystans, dużo mówiący o nich, twórcach. Czasem brzmi to trochę tak: jestem, a właściwie to nie ja jestem lub mnie tu wcale nie ma. Patrząc na akt z autorem w tle, mam wrażenie, że tak właśnie mówi do mnie Zbigniew Filipiak odbity i rozmazany w lustrze na planie dużo dalszym niż drugi. Ale i z tej odległości hipnotyzuje i zatrzymuje niedopowiedzeniem. Z kolei patrzący prosto nam w oczy Dariusz Gackowski ze swojego klasycznego, czarno-białego autoportretu niczego nie kamufluje, nie chowa, nie nadbudowuje nowych treści, patrzy prawdziwe i magnetycznie zarazem.
Bohater z filmowego klasyka Marka Piwowskiego przekonywał nas w filozoficznym wywodzie, że nie może być jednocześnie twórcą i tworzywem. A jakże, w końcu chodziło o wolność wyboru. Jednak kluczem do tego, aby oba te zjawiska mogły zaistnieć jednocześnie, jest umiejętność znalezienia odpowiedniego dystansu. Tę właściwą odległość i perspektywę spojrzenia na fotografowany obiekt znaleźli twórcy, których prace znalazły się na wystawie „Tacy jesteśmy”. Jeśli ktoś ma ochotę się o tym przekonać, to warto zajrzeć do galerii przy ulicy Różanej.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  29.11.2016

wtorek, 22 listopada 2016

Superpełnia namieszała emocjami w koncercie gwiazdy


Pełnia księżyca potrafi czasem nieźle podkręcić emocje, wiadomo to nie od dziś, ale jak może namieszać superpełnia superksiężyca, to mogliśmy zaobserwować w ubiegłą środę. Euforia i oburzenie jednocześnie. I to na jaką skalę. Choć samo zjawisko wypadało dwa dni wcześniej, to skutki owego wpływu oglądaliśmy właśnie w ubiegłą środę, kiedy to ożywienie wypełnione zarówno jedną, jak i drugą emocją osiągnęło pełnię. Czymże innym można wytłumaczyć zamieszanie, jakie powstało wokół koncertu Stinga w Toruniu. Najpierw specjalny, wieczorny briefing, z którego płynęła mieszanka ekscytacji, entuzjazmu i zachwytu, że taka niespodzianka, taka gwiazda, taki koncert i to już za trzy tygodnie. Chwilę później wybuchła zmasowana irytacja i niezadowolenie mieszkańców. Jak to się mogło stać? Miało być tak pięknie, a wygląda, jakby diabli namieszali. Przecież na taką okazję, to każdy mieszkaniec miasta i regionu czekał od lat, można było wywnioskować z przekazu poprzedzającego tę niezwykłą wiadomość. Otóż tak, koncert Stinga jest z pewnością spełnieniem marzeń jego fanów w mieście i nie tylko. Tu pełna zgoda, gdyby tak na to patrzeć, to dobrze rozpoznane zostały pragnienia sporej części mieszkańców. Jest on też niewątpliwie świetną promocją miasta. Według mnie ten koncert, to dużo lepszy kierunek w pokazywaniu ducha Torunia, niż event w stylu „Sylwester z Dwójką”. Ale chyba jednak ktoś tu nieźle namącił i ja stawiam na ogromną tarczę księżyca, która rozbudziła emocje wszystkim na tyle, że komunikat o tym wydarzeniu minął się z intencją organizatorów i spotkał z oburzeniem mieszkańców. Bardzo kąśliwie ujął to starszy pan, którego opinię na ten temat podsłuchałam. Brzmiało to mniej więcej tak: „Patrzycie, jakie fantastyczne ciastko kupiliśmy za wasze pieniądze, teraz napatrzcie się, bo konsumować będą wybitni.” I w tym słowie wybitni, kryje się paliwo oburzenia. Choć nie tylko tam.
Myślę, że bardzo źle się stało, że organizatorzy nie zadbali od początku o dobrą komunikację wokół tego koncertu. Naprawdę szkoda, bo to bardzo ważne wydarzenie dla miasta. Ten koncert to nie efemeryczne widowisko, które uleci z pamięci po tygodniu, nagrany będzie funkcjonować w przestrzeni przez wiele lat i zamiast budzić tylko dobre skojarzenia,  przywoła też niesmak u niektórych. Jestem w stanie zrozumieć podekscytowanie, jakie mogło się pojawić w urzędzie, że taka gwiazda może zaśpiewać u nas choćby i sześć piosenek. Być może decyzje trzeba było podejmować błyskawicznie, by nie stracić okazji i pewnie dlatego radni toruńscy dowiedzieli się o tym cudzie z mediów. Niewykluczone, że tak właśnie było i to trochę może wyjaśniać te emocje i niefortunny briefing. Ale wcale nie musiało tak być. Co zatem innego mogłoby tłumaczyć tę, chyba pierwszą od prawie czternastu lat, wpadkę komunikacyjną toruńskiego urzędu, przy tak ważnym dla miasta wydarzeniu? I co mogłoby pomóc, by to złe wrażenie jak najszybciej zatrzeć? Może gdyby, otworzyć ten zamknięty koncert, ustawiając telebim przy sali na Jordankach dla trochę większej części chętnych, to ciemna otoczka irytacji, by pojaśniała i znacznie zmieniłoby to wydźwięk całości. Może. Ciekawe tylko, czy na taką propozycję artysta wyraziłby zgodę.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  22.11.2016

środa, 16 listopada 2016

Toruński kościół świętego Ducha na ścianie w Indiach


Czy zwracacie Państwo uwagę na obrazki, które wiszą na ścianach w pokojach hotelowych? Najczęściej wtapiają się harmonijnie w przestrzeń, korespondując kolorystycznie z całością. Zwykle przedstawiają mniej lub bardziej udane reprodukcje znanych obrazów, lokalne pejzaże, martwą naturę, ewentualnie fotografie danej miejscowości, czasami słynne światowe budowle. Wieżę Eiffla, mosty: Golden Gate, Tower, Rialto i pewnie jeszcze kilka innych światowych cudów można by tu dorzucić. A czy do tego zbioru dołączylibyście jakiś nasz lokalny zabytek? Tak bez wahania, że pewnie gdzieś wisi. Nic? Otóż niekoniecznie. Wczoraj odebrałam wiadomość na komunikatorze, w której pod zdjęciem toruńskiego kościoła św. Ducha, napisane było: „Poznajesz?” W pierwszej chwili pomyślałam, że to dziwne pytanie do torunianki, która całe życie mieszka w nie tak dalekim sąsiedztwie tej budowli, ale doczytałam dalej: „To wisi w hotelu, w naszym pokoju w Indiach.” W tym momencie rzeczywiście podzieliłam zdumienie mojej rodziny odwiedzającej właśnie Tańdźawur i zrozumiałam, dlaczego, zamiast wysłać mi fotografię wyjątkowej świątyni Brihadiśwary, oglądam znany mi kościół. Ale skąd on tam? Jak to się stało, że dekorator powiesił na ścianie w pokoju hotelowym w dalekich Indiach kawałek Torunia? Ciekawostka. Może przeszukując bazy zdjęć, natknął się na tę budowlę i spodobała mu się strzelistość bryły z oryginalnymi plamami koloru? Może ta fotografia, to pamiątka z podróży kogoś z zarządzających hotelem? A może to prezent od toruńskiej firmy, która od kilku lat z sukcesem zdobywa indyjski rynek, przy okazji zostawiając tam też ślady naszego miasta? Nie wiadomo. Jedno jest pewne, toruński kościół jest na hotelowej ścianie w Indiach. Niewykluczone, że nie tylko tam.
Patrząc na to zdjęcie, pomyślałam sobie, że może to jest niezły pomysł na nieco nieoczywistą promocję miasta, Toruń na ścianie. Fotosy z naszego miasta w pokojach hotelowych i to nie lokalnie, ale rozrzucone nawet w najbardziej odległych częściach świata. Naturalnie koncepcja ta może wydawać się nieco naiwna, bo niby dlaczego ktoś miałby wieszać akurat zdjęcia z Torunia. Bo ładne widoki? Bo to miasto wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO? Są to jakieś argumenty. Tylko też, jaki interes wizerunkowy w dekorowaniu cudzych ścian, nie mając wpływu na kontekst i towarzyszące temu inne elementy, miałoby nasze miasto? Umiarkowany, delikatnie mówiąc. W inny sposób pracuje się przecież na rozpoznawalność. Co z tego, że gdzieś na świecie wisi sobie na ścianie nasz kościół, skoro tylko nieliczni mogą osadzić obiekt w przestrzeni konkretnego miasta. Niby tak, ale z drugiej strony fajnie, że tam sobie wisi.
W swojej wizji, Torunia na ścianie, poszłam jeszcze dalej, bo wyobraziłam sobie kadry z naszego miasta na fototapecie. Ale nie te pocztówkowe obrazki wyskakujące zwykle na portalach fotograficznych, gdy wpisze się hasło Toruń. Raczej klimatyczne ujęcia, na które chciałoby patrzeć codziennie, pijąc poranną kawę, czy zwyczajnie odpoczywając po południu. Ktoś powie, kolejny banał. Bardzo możliwe. Choć z drugiej strony, niewykluczone, że promowanie się takim pozornie niedorzecznym gadżetem, może okazać się niezwykle oryginalne.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  15.11.2016

wtorek, 8 listopada 2016

„Coś tam spłoszyło się bożego…”, czyli Leśmian nie na patrona


Gdyby liczba wybranych patronów na dany rok wpływała na jego jakość, to można by śmiało prognozować, że nadchodzący będzie zasobny. Nigdy dotąd nie było ich aż tylu. Mogłoby się wydawać, że im więcej patronów, tym lepiej, bo jest w kim wybierać, szersze kręgi można zainteresować i przy okazji zadowolić. Niby tak, ale też w tej mnogości osób spada nieco ranga patrona, uwaga rozprasza się na kilku i gdzieś za delikatną mgłą, na dalszym planie pozostaną nadal ci dotąd mniej znani. Ustanowienie patrona danego roku ma na celu głównie uhonorowanie i upamiętnienie, ale przede wszystkim odświeżenie dorobku wybitnej postaci, która może i dziś stanowić inspirację, przykład. Dotychczas były to dwie, trzy osobowości lub ważne rozdziały z historii, wokół których przez rok organizowano rozmaite wydarzenia popularyzujące. Koncerty, widowiska, festiwale, konkursy, konferencje, wydawnictwa. Programy obchodów skoncentrowane na dwóch, trzech postaciach miały szansę przebijać się przez inne wydarzenia, same siebie nie zagłuszając. Główne kryterium wyboru patrona stanowi zwykle okrągła rocznica narodzin, śmierci lub też historycznego momentu. To ona przesądza, że dany rok pobrzmiewa muzyką Chopina, wierszami Miłosza, czy Tuwima, ale też przypomina jakie znaczenie, dla kultury i nie tylko, miał chrzest przyjęty przez Mieszka, czy wystawienie „Natrętów” Józefa Bielawskiego w Operalni. Wybranie patrona, to nie taka prosta rzecz, szczególnie gdy rocznic zbiega się wiele w jednym roku. Kogo wybrać? Mniej znanego bohatera kosztem ikony? Lekarza, duchownego, żołnierza, czy poetę? Najlepiej wszystkich. A wtedy czyj to on będzie właściwie?

W tym roku, w czerwcu Sejm ustanowił, że nadchodzącemu 2017 patronować będzie przede wszystkim Rzeka Wisła, ale też Joseph Konrad-Korzeniowski, Józef Piłsudski,  brat Albert Chmielowski, błogosławiony Honorat Koźmiński i Tadeusz Kościuszko. Do tego, w ubiegły piątek, senatorowie dorzucili jeszcze wydarzenie (Koronację Matki Bożej Częstochowskiej) oraz kolejne nazwiska. Do patronów dołączyli Władysław Biegański, gen. Józef Haller, Władysław Raczkiewicz. Jedno nazwisko jednak senatorowie odrzucili. Bolesław Leśmian przepadł bez dyskusji, głosami partii rządzącej. Nie on pierwszy i pewnie nie ostatni. Podobnie rzecz się miała siedem lat temu z Marią Konopnicką. Też przepadła jako oficjalna patronka. Ale gdy wkrótce po tym zdarzeniu, jej biografia zaczęła niespodziewanie nabierać kolorów tęczy, stała się niewątpliwą bohaterką roku.

I choć w pierwszym momencie decyzja o wykluczeniu Leśmiana z grona szczególnie honorowanych wzbudziła głównie niesmak, to chwilę później przyszła do mnie refleksja, że może dobrze się stało. Jest bowiem w tym pewna przewrotność, odrzuceniem senatorowie wyróżnili go, zwrócili większą uwagę na poetę niż niejedna, potencjalna akademia na jego cześć. Widać trochę za ciasno się zrobiło w tym panteonie dla wątłego, subtelnego poety, piszącego często nie wiadomo o czym konkretnie. Bo i o czym te słowa:

„Coś się spełniło skrzydlatego

Nad przynaglonym kwiatem! —

Coś tam spłoszyło się bożego

Pomiędzy mną a światem!…”

 
Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  08.11.2016

czwartek, 3 listopada 2016

Promocja to pojemne słowo, sylwester zaś kosztowne


Gdyby mogli Państwo zadecydować, na co przeznaczyć zaoszczędzone 1,6 miliona złotych z budżetu miasta, to czy byłaby to w pierwszym odruchu spłata niemałego zadłużenia, czy może kilkugodzinna impreza sylwestrowa? Oczywiście, nie jakaś tam sobie kameralna impreza na rynku, ale huczne z przytupem widowisko multimedialne z gwiazdami i ze strzelającymi korkami szampana na oczach, niewykluczone, że i nawet dwóch milionów widzów. Taki rozrywkowy bonus dla mieszkańców, chwila szaleństwa na antenie ogólnopolskiej, ale też przekroczenie finansowej granicy, poza którą dotąd organizatorzy miejskich imprez masowych sięgali w marzeniach. Dotąd nikomu nie przyszłoby do głowy, że z taką łatwością mogą znaleźć się w budżecie tak niebagatelne środki na imprezę rozrywkową. A okazuje się, że mogą. Ta impreza sylwestrowa może być też sygnałem na przyszłość dla innych organizatorów, nie idźcie na kompromisy przy budowaniu programów artystycznych, nie dawajcie wiary, że pula środków jest ograniczona. Skoro można na rozrywkę, to czemu nie na kulturę?
A może lepiej zainwestować te pieniądze w młodych, by tu zostali, w nowe miejsca pracy, w programy socjalne? Tu mogą być namacalne efekty. Bo jaką wymierną korzyść będziemy mieć z organizacji jednonocnej zabawy sylwestrowej? Zrobiłam na ten temat swoją małą, prywatną sondę. Zapytałam osoby mieszkające aktualnie w Toruniu, ale też i te, które kiedyś były z nim związane, co sądzą o organizowaniu przez miasto tak kosztownego eventu i jakie widzą w tym profity. Głosy mieszkających tu były w większości sceptyczne, zważywszy na koszty, jakie trzeba ponieść. Zabawa może i będzie fajna, ale zapłacić za to będziemy musieli sporo. Komentarze w tym tonie dominowały. Entuzjastami tego pomysłu były osoby, które patrzyły aktualnie na miasto z daleka i w organizacji Sylwestra z Dwójką widziały głównie promocję. Po chwili jednak każda z tych osób dodawała, ale czy o taką promocję faktycznie miastu chodzi. Taką, czyli jaką? Nie wynikałam jednak. Promocja to pojemne słowo.
Oczywiście, że w tym dywagowaniu, na co by można przeznaczyć te 1,6 miliona złotych, jest szczypta manipulacji. Tak moglibyśmy robić, z co bardziej kontrowersyjnym projektem realizowanym z miejskiej kasy. Choć z drugiej strony, tak kosztownej nocy za publiczne pieniądze w Toruniu, chyba jeszcze nikt nigdy nie planował, więc nie można się dziwić poruszeniu, jakie wywołuje rzeczona kwota. Pytania się mnożą. Czy godząc się na organizację sylwestrowej nocy z TVP2 spontanicznie i jednorazowo wskakujemy na ogólnopolską antenę na kilka godzin, za odpowiednią sumę, czy też może w założeniu jest dłuższa współpraca? Czy jest w tym jakiś plan i wizja, czy tylko radość, że Toruń stanie się scenerią dla spektakularnego widowiska telewizyjnego, oglądanego przez milionową publiczność? Może gdyby spojrzeć na sprawę z nieco innej perspektywy, że to nie wydatek, ale inwestycja, emocji byłoby mniej. Tylko że wtedy niezbędna byłaby informacja, jakie realne korzyści popłyną z tego dla miasta. Na razie tego nie wiemy, wiemy, że będzie zabawa.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  03.11.2016

wtorek, 25 października 2016

Na rzece wielkie poruszenie, tak zaczyna się moda na Wisłę


W ubiegłą środę na Wiśle mogliśmy obserwować wielkie poruszenie, dymy, wybuchy, strzały, jednym słowem bitwa. Takiego widowiska dotąd tu jeszcze nie widzieliśmy. Choć do pokazów historycznych z rycerzami w strojach polskich, krzyżackich i na koniach już przywykliśmy, bo regularnie latem potykają się w bitwie o zamek, to tym razem było inaczej. Akcja przeniosła się nad rzekę i na rzekę. Była scena na wodzie, rycerze, król, wielki mistrz, legat papieski, mieszczanie, kuglarze, pływały galary z kupcami i z piratami. Działo się sporo. Na bulwarze zapłonęło flisacze ognisko, a nad całością zabrzmiały dźwięki dzwonu Tuba Dei. Ktoś mógłby zapytać co w tym dziwnego i niezwykłego, skoro to widowisko z okazji inauguracji Ogólnopolskiego Roku Rzeki Wisły, to gdzież indziej miałoby być? Niby oczywiste, ale wcale nie takie proste w praktyce. Zrobić przedstawienie na wodzie, pokazać, że bulwar może być naturalnym amfiteatrem, było to marzenie wielu organizatorów imprez i koncertów, jednak komplikacje techniczne zwykle powodowały zmianę lokalizacji lub znaczne uproszczenia redukujące udział rzeki. Kiedy oglądało się inscenizację zaprzysiężenia II pokoju toruńskiego, poprzedzonego bitwą na wodzie oraz symbolicznym otwarciem wodnego flisu, sceneria wydawała się tak naturalna i prawdziwa, że aż pewnie wiele osób się dziwiło, czemu wcześniej nic takiego tu się nie odbywało. No właśnie. I za to wielkie brawa dla organizatorów, bo tym przedstawieniem udowodnili, że scena na Wiśle jest możliwa i to jest to. Wiem, że w tym wypadku nie scena na wodzie jest najistotniejsza, ale to widowisko   inauguracyjne, symbolicznie oddaje ideę Roku Rzeki Wisły. Zwraca nasze oczy ku rzece, by zobaczyć ją inaczej, niż przywykliśmy dotąd na nią patrzeć. Pokazuje, że niemożliwe jest możliwe. I o to właśnie chodzi w tym roku poświęconym Wiśle, by wybrać się w końcu nad rzekę tak naprawdę, by zobaczyć jej możliwości, by korzystać z jej dobrodziejstw. Zatem, może uda się w końcu przywrócić plażę nad brzegiem Wisły, którą znamy tylko ze starych fotografii? Czy może, zamiast lokować baseny sezonowe na osiedlach, zorganizować je na rzece? Oczywiście to zdecydowanie kosztowniejsze, ale czyż nie bardziej atrakcyjne i zarazem naturalne. A jak turystycznie ubogaca ofertę miasta. Nieprawdaż?
Program Roku Rzeki Wisły w naszym regionie zapowiada się bardzo ciekawie. Poza mnóstwem imprez wodniackich, Festiwalem Wisły z udziałem tradycyjnych łodzi, okazjonalnymi spływami i regatami, rajdami i biegami, nie zabraknie też wystaw, konferencji, pikników i koncertów. A może Państwo mają pomysły na oryginalne wydarzenie, które mogłoby się znaleźć podczas wiślanego święta w nadchodzącym roku? Co jeszcze mogłoby się wydarzyć na wodzie, czy brzegu rzeki? Organizatorzy tego przedsięwzięcia w regionie, Kujawsko-Dobrzyńska Organizacja Turystyczna, są wciąż otwarci na propozycje. To może być wyjątkowy czas, który będzie łączył ludzi ponad podziałami, tak zwyczajnie z pożytkiem dla nas wszystkich i jednocześnie każdego z osobna. Wiem, że marzeniem wielu osób zaangażowanych w ten projekt jest, by moda na Wisłę trwała znacznie dłużej niż tylko te 365 dni. I niech tak się stanie, bo Wisła jest tego warta.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  25.10.2016

środa, 19 października 2016

Undergroundowy klub zbyt dużym kontrapunktem?


Jest w filmie „Awans” Janusza Zaorskiego taka scena, w której postać idealisty, grana przez Marka Perepeczkę, wisi na czerpaku koparki. Próbuje zatrzymać maszynę przed postępowymi innowacjami, przed niszczeniem naturalnego otoczenia, w którym dotąd żył. Broni swojego świata przed modernizacją, przed przekształcaniem spokojnego miejsca do życia, w sprzedajny kram dla szukających rozrywki przybyszów. Mierzy się z maszyną. Chwyta się łyżki koparki, a ona unosi go do góry. Wisząc nad taflą wody wieszczy zbliżającą się agonię mieszkającej tam wspólnoty. Ostatecznie spada i ginie pod wodą. Scenę upadku spokojnie obserwuje tłum przyjezdnych gapiów, niczym egzotyczne widowisko. Nikt mu nie pomaga, nikt nie stara się zrozumieć o co chodzi, ludzie po prostu się gapią. Główny bohater (Marian Opania), sprawca tych nowoczesnych i postępowych zmian, kwituje incydent słowami: „Romantyczny bohater nie liczył się z rzeczywistością.” Jego narzeczona (Bożena Dykiel) dodaje: „Może to i lepiej, sobie życie utrudniał i innym”. Gdy w ubiegły piątek znajomy napisał mi, o tym, że prawdopodobnie dni klubu Pilon są policzone, bo urzędnicy planują tam zmiany, to przed moimi oczami pojawiła się właśnie ta filmowa scena, człowiek kontra koparka. Nie próbuje tym obrazem zbudować analogii wprost, bo przecież wiadomo, że nie  ruszyła żadna maszyna sterowana przez cynicznie uśmiechniętego operatora w kierunku Bulwaru Filadelfijskiego, by zniszczyć zabytkową grodzę, w której od dwudziestu lat działa rzeczony klub. Nie, grodzy nic złego się nie stanie, ale wiele wskazuje na to, że czas Pilona, niszowego i kulturotwórczego miejsca, dobiega końca. Właśnie idzie nowe, już ruszyło. Obawiam się również, że nawet najbardziej romantyczne pozy i heroiczne gesty w jego obronie, mogą okazać się tylko uciesznym widowiskiem dla tłumu, jeśli faktycznie zapadła urzędnicza decyzja, by zagospodarować tę przestrzeń na szalet z europejskim poziomem oraz sklepiki z pamiątkami i informację turystyczną. Myślę, że należy pozbyć się złudzeń, że może coś w tym momencie pomóc wyliczanie zasług, opowiadanie czym to miejsce było i jest, czy też przywoływanie długiej listy imprez, które się tam odbyły. Undergroundowy klub może być za dużym kontrapunktem dla malowniczego obrazka, jaki ma witać turystów przybywających do naszego miasta na parking pod mostem.
Klub Pilon to kompletnie nie mój świat. Ostatni raz byłam tam lata temu i nie mam jakichś szczególnych wspomnień, czy sentymentów z nim związanych, ale to wcale nie znaczy, że nie doceniam jego roli.  Wiem doskonale, że jest jednym z niewielu już prawdziwych i kultowych miejsc na mapie Starego Miasta. Ten klub to legenda, również daleko za naszymi granicami. Te krążące od kilku dni wieści, że może przestać istnieć na skutek nowych koncepcji urzędniczych, są niepokojące dla jego bywalców. I nie ma się co dziwić, że u niektórych osób budzi się niezgoda i rozgoryczenie, urzędnicza pomoc lub jej próby w zamykaniu klubów jest w mieście znana nie od dziś. Choć historia spektakularnej obrony klubu NRD mogła już nieco ulecieć z pamięci, bo klub działa i ma się dobrze, to klęska lokalu Cafe Draże jest wspomnieniem nie tak odległym. Szczególnie że Stary Młyn stoi od trzech lat pusty i nieustannie przypomina o tamtej przegranej batalii o lokal. Jak będzie tym razem?

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  18.10.2016

wtorek, 11 października 2016

Zło inkubuje w człowieku, „Wołyń” pokazuje to dobitnie


Kilka lat temu koleżanka przedstawiła mi swojego znajomego, podaliśmy sobie ręce, wymieniliśmy uśmiechy i imiona. Kiedy kolega oddalił się, koleżanka powiedziała do mnie: „On ma imię po pradziadku. Na pamiątkę. Pradziadek zginął w czasie pogromu na Wołyniu. Przybili go widłami do drzwi. Ukraińcy.” Zamarłam, odruchowo wyobraziłam sobie tę scenę. Potem nigdy więcej temat tych tragicznych wydarzeń w kontekście losów jego rodziny nie powrócił w naszych rozmowach. Jednak obraz tych drzwi pojawiał mi się, ilekroć myślałam lub słyszałam o Wołyniu. Imię kolegi stało się mimowolną czarną skrzynką przechowująca zapis tamtej tragedii, nie tylko rodzinnej. Zobaczyłam z niej jedną klatkę filmu. Tyle wystarczyło, bym zapamiętała na długo.
Smarzowski w „Wołyniu” połączył w jedno dzieło filmowe wiele takich rozproszonych opowieści świadków i ich potomków, wiele takich klatek. I wyszedł mu obraz bardzo mocny, który zostaje nie tylko zapisany w głowie, gdzieś pomiędzy innymi scenami widzianymi dotąd w kinie, on zostaje przede wszystkim silnie pod powiekami i nie daje się stamtąd szybko wypchnąć, choć boli. Boli okrutnie. Smarzowski wprowadza nas w świat, w którym od początku czujemy, że nie ma równowagi, nie ma symetrii, gdzie ile zła, tyle dobra, ile miłości, tyle nienawiści, nie. Tam zło wydaje się pomnażać zdecydowanie szybciej niż dobro, za kradzież obcina się rękę, a za tę rękę obcina się potem głowę. Nie ma tu opamiętania, to musi prowadzić do tragedii. Choć pierwsze sceny mogą nas nieco znieczulić, przywołując utrwalony, sielankowy obraz Kresów, to przeczuwamy, że siekiera, która zawisa w powietrzu nad głową panny młodej, by rytualnie ściąć jej warkocz, kiedyś powróci, by zadać cios śmiertelny. Zło jest tam obecne od początku przecież. Domyślamy się jego uśpionej obecności, w czasie gdy ono inkubuje w człowieku, czekając na sprzyjające okoliczności, by rozpętać piekło na ziemi, pomieszać zastany porządek, wyznaczyć role katów i ofiar.
Pytań, po co nam teraz taki film jak „Wołyń”, pojawia się zdecydowanie mniej, niż stwierdzeń, że to bardzo ważny, potrzebny obraz tamtych wydarzeń, bez względu na konsekwencje, jakie może przynieść. Tylko czy trzeba właśnie teraz opowiadać o rzezi na Wołyniu? Czy dobrze się dzieje, że ta upychana dotąd po kątach historii tragedia, wychodzi z kart rozpraw naukowych i wspomnień, uruchamiając wyobraźnię masowego widza? Czy nie idzie za tym niebezpieczeństwo, że Wołyń przeniknie do popkultury w formie skrótu, naznaczając katów i wołając w imieniu ofiar o zemstę? Historii nie da się zmienić. Można nią manipulować, fałszować, przemilczać, ale zaistniałych zdarzeń to nie wykasuje. Zajścia nawet wyparte, już się wydarzyły, a przypominanie o nich nie jest robieniem bilansu win i krzywd, bardziej może być lekcją na przyszłość. Istnieje jednak ryzyko, że przy dyskusji o tym filmie, więcej uwagi może pójść w wyjaśnianie niuansów historycznych, niż spojrzenie na „Wołyń”, jako dzieło, które niesie ze sobą przesłanie. Przesłanie, że każdy nacjonalizm, bez względu jaki przymiotnik przed nim wstawimy, karmiony nienawiścią do innych, jest złem. Złem, które prowadzi zawsze do tragedii.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  11.10.2016

środa, 5 października 2016

Rodzinne memento mori na przykładzie Beksińskich


Czy wchodząc do czyjegoś mieszkania, można coś powiedzieć o panujących tam relacjach między domownikami, na podstawie mebli? Oczywiście można i nie o wszystkie meble mi chodzi, ale o jeden, bardzo konkretny, o stół, przy którym jada się posiłki. To on bardzo często, symbolicznie rzecz jasna, daje wgląd w relacje rodzinne i sporo mówi o życiu domowników. Jaki jest, wysoki, czy niski, gdzie stoi z boku, czy centralnie, ile osób może przy nim zasiąść i kto, gdzie siedzi. Patrząc tylko na stół oraz to jak się przy nim jada, możemy kreślić domysły na temat układu rodzinnego i przeczucia dokąd on zmierza. Z tej perspektywy spojrzałam na „Ostatnią rodzinę”.
W mieszkaniu Beksińskich widzimy dwa stoły, jeden kuchenny, codzienny, drugi w pokoju, świąteczny. Zarówno przy jednym, jak i drugim, cała rodzina nie jest w stanie pomieścić się swobodnie, spotkać ze sobą, spojrzeć sobie w oczy, rozmawiać. Co wcale nie znaczy, że tego nie robią w innych okolicznościach, ale przy stole niekoniecznie. Ten stół codzienny w kuchni, przy którym zwykle toczy się najwięcej, który bywa sercem domu, tu jest wąski, ustawiony dłuższym bokiem przy ścianie, tak, że jedząc, patrzy się głównie na nią. Myślę, że ten ich kuchenny stół symbolicznie podkreśla nie tylko klaustrofobię warszawskiego bloku, ale i duszący ścisk w relacjach. Widzi się mur tuż pod nosem, żadnego oddechu, nie da się długo wysiedzieć w takim miejscu, trochę jak w bistro, jak w poczekalni, trochę, jak w wielu innych blokowych mieszkaniach. Przy nim jadają Zdzisław i Tomek, zwykle osobno, nerwowo, szybko, łapczywie, nieładnie. Zofia tam sprząta, gotuje, podaje jedzenie, studzi je, a czasem dla oddechu zapali papierosa, też sama, gdzieś z boku. To ona w tej kuchni daje podstawę, by codzienność całej rodziny mogła prześlizgiwać się po dniach. To dzięki niej toczy się tam życie i wraz z jej odejściem zacznie ono błyskawicznie uchodzić z tej rodziny, aż zniknie. To ona jest tam łącznikiem pomiędzy ojcem i synem, jest arterią, po której płynie miłość, uwaga, uśmiech, zrozumienie i empatia. Jest też trochę parasolem ochronnym, który usilnie osłania domowników od depresji, ale przed nią ich ostatecznie nie chroni. Tylko raz widzimy wszystkich razem przy stole, Zofię, obie babcie, Zdzisława i Tomka. Przy wigilii. Kobiety tradycyjnie łamią się opłatkiem, w tym samym momencie mężczyźni nieco z boku, Tomek wręcz poza stołem, zajęci są oglądaniem technicznych zabawek, ostentacyjnie skupieni na sobie. Niby siedzą razem, ale widać wyraźnie pęknięcia, każdy jest tam sam, osobny. Dokąd zatem może zmierzać taka rodzina? Nietrudno sobie odpowiedzieć, że do rozpadu, do jakiegoś kresu, tak jak u Beksińskich. Ten kres, wbrew pozorom, nie nadchodzi tak od razu, stopniowo odciąga kolejne osoby od stołu, od życia, pogłębiając tylko w pozostałych samotność i lęki. Nie do wytrzymania. Czy można sobie jakoś z tym poradzić? W filmie nie ma na to odpowiedzi i wydaje się to dla twórców bez znaczenia. To jest historia prawdziwa, memento mori.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  04.10.2016

wtorek, 27 września 2016

„Artyści”, czyli po czyjej my stronie właściwie jesteśmy?


Jedna z postaci w serialu „Artyści”, po udanej, pierwszej próbie generalnej, mówi z entuzjazmem: „No i złożyło się!” Po chwili druga z postaci dodaje: ”Przedstawienie zawsze powstaje na generalnej, to co się dziwicie.” To rozmowa duchów dawnych, wybitnych reżyserów teatralnych, zatem wiedzą, co mówią. Dla mnie serial „Artyści” Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego złożył się dokładnie w czwartym odcinku. Złożył się tak, że trudno mi teraz przejść obok tej produkcji obojętnie. Od początku emisji tego serialu słyszałam wielokrotnie pytania padające z różnych stron, bym wypowiedziała się, co o nim sądzę, bo to i branżowe i o teatrze i co ja na to. Po czwartym odcinku mogę już spokojnie powiedzieć, to jest bardzo dobry serial, i to nie tylko o zamkniętym środowisku teatralnym. To jest serial obyczajowy o nas tu i teraz, uniwersalnie wykraczający poza kulisy, scenę i widownię. I niech ktoś sobie nie myśli, że jest to kolejny wypełniacz czasu, nie. Ta produkcja jest trochę, jak seria z karabinka, która mnoży skojarzenia, odwołania, metafory, wywołuje pytania.
Akcja toczy się w teatrze, ulokowanym w samym sercu stolicy, w Pałacu Kultury i Nauki, czyli bardzo konkretnie, co w pierwszym odruchu może kierować uwagę na dwa warszawskie teatry, Dramatyczny oraz Studio i konflikty, które tam się przetoczyły w ostatnich latach. Nic bardziej mylnego. Ta lokalizacja jest zwyczajnie symbolem. To centrum stolicy znaczy tu tyle, co „wszędzie w Polsce”, a teatr symbolizuje „każdą” instytucję kultury dziś. Równie dobrze mógłby to być inny teatr gdzieś na południu lub muzeum na północy kraju, dom kultury w średnim mieście, czy szkolna biblioteka w małej gminie. Każde takie miejsce, gdzie kultura skazana jest na nierozerwalny związek z urzędnikami-politykami. W serialu jest Teatr Popularny i to w nim, niczym w mrocznym thrillerze, ścierają się siły dobra i zła. Tylko kto w tym świecie jest dobry, a kto zły? Czy ktoś, kto mówi efektownie o kulturze i dziedzictwie, dobijając równocześnie politycznych targów kosztem teatru, powinien o nim nadal decydować? Czy  mimo wszystko, lepszym jest ten, który może i nieudolnie, ale jednak działa na rzecz teatru? Kto sieje więcej szkody? Mianowani urzędnicy czy szaleni artyści? Czy o pieniądzach na kulturę decydują faktycznie osoby niemające o niej kompletnie pojęcia? I kto, czyje interesy w tym obszarze realizuje? Czy zależność urzędnik-artysta, nie powinna być czasem symbiozą, jak tego oczekuje społeczeństwo? Powraca tam też nieśmiertelne pytanie, czy w instytucjach kultury powinna rządzić statystyka i dyscyplina, między innymi, budżetowa, czy sztuka? Mogę dalej mnożyć te pytania. Nie wykluczone, że odpowiedzi na nie przyniosą dalsze odcinki, ale nie w tym rzecz. Chodzi bardziej o to, by dopuścić do siebie, że to, co widzimy na ekranie, to wcale nie jest gdzieś daleko od nas. To jest obok.
W przytoczonym na początku dialogu duchów jedna z postaci reżyserów poddaje w wątpliwość ten, jego zdaniem, chwilowy sukces nadchodzącej premiery. Na to, inny duch, szybko ripostuje: „Zaraz zaraz. Ja czegoś nie rozumiem. To po czyjej my stronie właściwie jesteśmy?” No właśnie, po czyjej jesteśmy?

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  27.09.2016

wtorek, 20 września 2016

Spacer z historią w tle nawet po peryferiach jest przyjemny


„A co to za akcja społeczna, że tak idziecie?” – zapytała zaciekawiona mieszkanka okolic ulicy Hallera. Zaintrygowała ją przechodząca grupa spacerowiczów, byłam też w tej grupie. Starsza pani właśnie wyszła na niedzielny spacer z psem, a tu po jej ulicy przechadza się gromada ludzi zadzierających głowy do góry, przystających, dyskutujących, coś fotografujących. Był to dla niej widok niecodzienny, jak sądzę. Zapytała, w czym rzecz. W odpowiedzi usłyszała, że chodzimy i poznajemy historię tego miejsca, tej części miasta. Miałam wrażenie, że w tym momencie na jej twarzy zastygło nieme pytanie – tylko tyle? Nie wiem, czego starsza pani spodziewała się, ale odpowiedź ją chyba trochę rozczarowała. „A to nie biegacie? Teraz to biegają społecznie. A coś wam ta historia daje?” Gdy usłyszała chóralną odpowiedź, że daje, nie drążyła dalej tematu. Do dalszego spaceru, mimo zachęty, nie przyłączyła się, ale zaproszenie na grilla kończącego ten historyczny wypad w ramach podgórskiego pikniku na zakończenie lata, organizowanego przez Dom Muz, z chęcią przyjęła. Kiełbaska to coś konkretnego, mówiła, lubi to. Ale wycieczka po historii koło domu?
Gdyby jednak podążyć to pytanie starszej pani i dopytać uczestników spaceru, na który w ubiegłą niedzielę zabrała Katarzyna Kluczwajd, od Podgórza przez Piaski do Stawek, co im konkretnie daje takie historyczne wędrowanie, to myślę, że każdy wskazałby na coś innego. Dla niektórych, szczególnie tych osób, które po raz pierwszy wybrały się, by zwiedzać tę część miasta, to przede wszystkim możliwości poznania odległych i nie tak odległych w czasie dziejów tej dzielnicy. To tropienie dawnych śladów świetności budynków, odtwarzanie z widokówek i zdjęć nieistniejących obiektów. Dla mieszkańców i miłośników lewobrzeża, taki spacer to odkrywanie nieznanego w znanym. To wyłapywanie architektonicznych detali, szczątków napisów na murach, to dostrzeżenie tabliczki z nieistniejącą już nazwą ulicy, odnotowanie pustych przestrzeni i krzaków w miejscach, gdzie jeszcze niedawno stały budynki. Niewątpliwie jedno, bardzo konkretne odczucie, połączyło wszystkich uczestników tego historycznego i niezwykle inspirującego spaceru, to przyjemność. I być może, to była ta istotna przyczyna jednomyślności grupy i entuzjazmu w udzielaniu odpowiedzi, że spacer z historią w tle, nawet po peryferiach miasta, to jest to. Bo jest.
Trend na spacerowanie, a przy okazji zwiedzanie swojego miasta w sposób nieoczywisty, zaczyna powoli stawać się modny i w Toruniu. Spacerów tematycznych przybywa. Nie są to już wydarzenia okazjonalne, ale cykliczne spotkania. W ubiegły weekend odbył się spacer nie tylko po lewobrzeżnej dzielnicy, ale też i po Jakubskim Przedmieściu. Centrum Sztuki Współczesnej regularnie organizuje literackie wędrówki po Bydgoskim Przedmieściu śladami Przybyszewskiego, Witkacego, Ingardena, Herberta. Naprawdę warto wybrać się na taki spacer, choćby dlatego by sprawdzić, czy faktycznie to może być przyjemne. Najbliższy spacer z historią w tle już za tydzień, 27 września, organizowany przez Kulturhauz, „Goście przybywają! Nasz Wilhelmstadt”, przewodniczką będzie Katarzyna Kluczwajd. Polecam.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  20.09.2016

wtorek, 13 września 2016

Historia braci Schiller pretekstem do opowiadania o Toruniu


W jednej z pierwszych scen, na nasypie kolejowym ktoś znajduje ciało Alojzego Korzeńca, do tego jeszcze bez głowy. Taką scenę mogliśmy oglądać w toruńskim teatrze trzy lata temu, podczas drugiej edycji Festiwalu Debiutantów „Pierwszy Kontakt” w spektaklu „Korzeniec” z Teatru Zagłębia. Przedstawienie to było teatralną adaptacją sensacyjnej powieści Zbigniewa Białasa pod tym samym tytułem. Całość zaczynała się mocnym akcentem, prowokując śledztwo i nakręcając akcję. Scenerię dla tej fikcyjnej opowieści stanowił prawdziwy Sosnowiec z początku dwudziestego wieku. W pierwszej chwili wydawało się, że to taki, modny ostatnio, kryminał retro, do tego, przeniesiony na scenę. Trochę tak, ale wątek sensacyjny był tylko pretekstem do sportretowania miasta, bo to ono, miasto Sosnowiec, było tam głównym bohaterem. A wszystko zaczęło się od starego kafelka z posadzki w jednym z sosnowieckich domów. Sygnatury majstra glazurnika: „A. Korzeniec-Sosnowice”. Te kilka liter stało się dla autora inspiracją, pretekstem i jednocześnie swoistym medium, by wywołać ducha dawnego Sosnowca. I to z powodzeniem.
Historia Korzeńca przypomniała mi się kilka dni temu podczas spotkania w Domu Muz, organizowanego przez Toruński Oddział Towarzystwa Opieki nad Zabytkami, „O czym opowiadają mury kamienic?”. Oczywiście chodziło o mury toruńskich kamienic, a dokładniej o dawne, czasem i stuletnie, napisy reklamowe na nich. Niewiele szyldów malowanych na murach się uchowało. Tych kilka na Starym Mieście jest sukcesywnie poddawanych konserwacji dzięki współdziałaniu Biura Toruńskiego Centrum Miasta oraz konserwatorów z UMK. I z tego powinniśmy się cieszyć, bo to ewenement w skali kraju. Dzięki konserwacji ożyły ostatnio na ulicy Szpitalnej dwa szyldy: „Skład dewocjonali – galanterji porcelany i szkła” oraz „Zakład malarski Fr. Guzicki mistrz malarski”. Niektóre napisy kryją się jeszcze wciąż na kamienicach, które mijamy codziennie, schowane pod tynkiem i kurzem. Szukanie i wypatrywanie takich perełek to nie taka prosta sprawa. Potrzeba do tego dobrego oka i sporo cierpliwości. Czasem jest to po prostu kwestia szczęścia. Szyld, który ukazał się spod warstwy tynku robotnikom remontującym kamienicę, gdzie kiedyś była kawiarnia „Pod Atlantem”, był takim właśnie szczęściem. Teraz z daleka błyszczy złotem.
Opowiadanie o wyłapywaniu liter i ich konserwacji to była jedna warstwa tego spotkania. Drugą były prawdopodobne, oparte o dostępne materiały źródłowe, szkice biograficzne dawnych mieszkańców miasta, przywołane przez te pozostawione szyldy. Wyglądało to faktycznie trochę, jak wywołanie duchów. Niektóre niosły ze sobą nie zawsze taką szczęśliwą przeszłość. Szczególnie dramatycznie wyglądają prawdopodobne losy jednego z braci Schiller, majstra malarskiego, znanego z szyldu z ulicy Browarnej. Niewykluczone, że popełnił samobójstwo załamany bankructwem. A może powód był inny? W tym momencie właśnie przypomniał mi się sosnowiecki Korzeniec i pomyślałam, że w starych napisach, na kafelkach, czy na murach, może kryć się faktycznie spory potencjały i dobry punkt wyjścia do literackiego snucia opowieści o dziejach miasta. Historia braci Schiller nadaje się do tego idealnie.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  13.09.2016

wtorek, 6 września 2016

Pchli targ na Starówce udanym debiutem tego sezonu turystycznego


Wszystko zaczęło się od ogłoszenia o pchlim targu na Chełmińskim Przedmieściu. Zaproszenie na to przedsięwzięcie pojawiło się w połowie marca, w facebookowej grupie dyskusyjnej „Moj@ Starówka”. „Ojej, a czemu nie mamy takiego pchlego targu na Starówce?!” – zapytała wtedy, zaskoczona szefowa BTCM. I na tym zdziwieniu nie poprzestała. Co ciekawe, tamten anonsowany, marcowy pchli targ na Chełmińskim Przedmieściu, nie dobył się, pamiętam rozczarowanych klientów, jak odchodzili niepocieszeni spod zamkniętej szkoły, w której miała odbyć się impreza. Za to, kilka tygodni później BTCM poinformowało, że w przestrzeni Rynku Nowomiejskiego zaplanowano pięć sobót dla wolnego sprzedawania lub wymieniania książek, płyt, zabawek, antyków, monet, przedmiotów kolekcjonerskich, rękodzieła, galanterii, ubrań. Do tego bez żadnych kosztów dla wystawców. Tak oto, w czerwcu pchli targ zadebiutował w dzielnicy staromiejskiej.
W ubiegłą sobotę zapytał mnie kolega, gdy go subtelnie zachęcałam, by odwiedzić pchli targ: „Czegoś tam szukasz?” Dobre pytanie. Czego ja tam szukam kolejnej soboty? Czego właściwie można szukać na pchlim targu? Wszystkiego i niczego konkretnego jednocześnie. Szuka się tam chyba tego „czegoś”. Wyjątkowej okazji, gratki, albo może olśnienia, niespodzianki. To są bardzo wyjątkowe zakupy, wymagające nieco otwartości i spostrzegawczości, by znaleźć to swoje „coś”, które czeka wśród mnóstwa rozmaitych rzeczy. Gdy tak już przechodziliśmy wśród wystawców pchlego targu, pokazywał mi co chwilę podekscytowany palcem jakieś wypatrzone cudo, a to wojskowy noktowizor, a to stare aparaty fotograficzne, a to książkę, którą kiedyś czytał i właśnie sobie o niej z uśmiechem przypomniał. Spotykaliśmy znajomych pośród kupujących i wśród wystawców, rozmawialiśmy. Było miło i warto było tam być. Trochę czasu zajęło nam, by przejść wszystkie stoiska. Impreza od czerwca rozrosła się już znacznie i chętnych, by rozkładać na kocyku przedmioty, które chcą oddać w dobre ręce, jest coraz więcej. Dodatkowo miałam wrażenie, że nad tym kawałkiem rynku unosi się, po raz kolejny, specyficzna atmosfera, sprawiająca, że to miejsce bardziej przypomina spotkanie towarzyskie przy starych przedmiotach, niż zwykły handelek używanymi rzeczami. Taka wartości dodana, trochę, jak niezbędna przyprawa dla lepszego rozwoju.
Od początku trzymałam kciuki za tę imprezę. BTCM, jako organizator, stworzyło bardzo dobre warunki, by pchli targ mógł nie tylko wystartować z powodzeniem na Starym Mieście, ale i pączkować coraz obficiej z miesiąca na miesiąc. Udało się. Jeszcze przed ostatnim w tym roku, październikowym targiem, można już ogłosić sukces tego przedsięwzięcia. Jestem bardzo ciekawa, jak będzie wyglądać za dwa, trzy sezony, ta dziś kameralna jeszcze impreza. Jak tak dalej pójdzie, to staromiejski pchli targ, w niedługim czasie, może wyrosnąć na jedną z ciekawszych atrakcji turystycznych w sezonie letnim. A może nawet zacznie konkurować z Jarmarkiem Katarzyńskim, czy Bożonarodzeniowym, organizowanymi dotąd na Rynku Staromiejskim. Choć patrząc, jak BTCM zabrało się do organizacji pchlego targu, to nie wątpię, że i tamte jarmarki w zapowiadanej, nowej odsłonie też pozytywnie nas zaskoczą.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  06.09.2016

czwartek, 1 września 2016

A gdyby tak w zacisznym Alpinarium urządzić stałą letnią czytelnię


Letnie czytelnie w plenerze, choć efemerycznie, ale pojawiały się już w naszym mieście. Przez jeden sezon, trzy lata temu, w pobliżu fontanny Cosmopolis można było książki poczytać, podyskutować o nich, a nawet spotkać autorów. Była też okazjonalna czytelnia pod chmurką podczas święta Bydgoskiego Przedmieścia. W ostatnich dniach zagościła na lewym brzegu Wisły. Tym razem z inicjatywą wyszła Książnica Kopernikańska, proponując mieszkańcom Podgórza czytelnię na trawie. Pomysł niby prosty, by ustawić kilka krzeseł oraz stolików z książkami i gazetami pod drzewami, a jednak w swojej prostocie znakomity. Gratuluje pomysłu. Swoim stałym czytelnikom filia biblioteczna zrobiła niewątpliwie miłą niespodziankę, zapraszając do czytania w plenerze, nie tylko na krzesłach, na kocykach i leżakach własnych też można było. Z kolei dla przypadkowych przechodniów akcja ta była zachętą, by nie tylko dosiąść się do stolika i przejrzeć prasę, ale również stwarzała możliwość, by założyć sobie kartę biblioteczną i wypożyczyć książki do domu. Czytelnia na trawie pojawi się ponownie na Podgórzu podczas święta dzielnicy 18 września. Ta akcja uświadomiła mi, że latem imprez czytelniczych w naszym mieście, widzianych w plenerze, jest bardzo mało lub wcale ich nie ma, stąd może moja radość na tę inicjatywę.
Dziś, w namiocie, przy placu Rapackiego odbędą się konsultacje społeczne dotyczące rewitalizacji Alpinarium, urokliwego skrawka zieleni schowanego za murami miejskimi, tuż przy Starym Mieście. To zapomniane nieco miejsce może stać się niebawem wspaniałą oazą spokoju i ustroniem dla szukających wytchnienia od gwaru staromiejskiego. Idealnie nadawałoby się na czytelniczy zakątek, gdzie można schować się z książką. A gdyby tak, właśnie tam pomyśleć o takim zaaranżowaniu przestrzeni, by latem było to przyjazne miejsce do spędzania czasu przy lekturze. Taka letnia czytelnia, być może z przenośnymi leżakami lub innymi wygodnymi siedziskami. Nie wątpię, że znalazłaby się instytucja kultury, która opiekowałaby się latem tym terenem i z powodzeniem mogłaby przeprowadzać tam projekty, między innymi, promujące czytelnictwo. A gdyby tak jeszcze gdzieś w alejkach można było znaleźć książki schowane w specjalnych szafkach na wymianę, to dopiero byłoby wspaniale. Może przyszłe kulturalne lato to dobry czas, by zapoczątkować modę na publiczne czytanie w mieście, nie tylko okazjonalnie, ale tak na co dzień. Zdaje sobie sprawę z delikatnej utopijności wizji, którą teraz snuję, ale skoro można w innych miastach tworzyć plenerowe czytelnie, czy też ustawiać skrzynki do wymiany książek w różnych punktach miasta, to przecież można też i u nas. Nie wierzę, że w dwustutysięcznym mieście uniwersyteckim nie ma takiej potrzeby, by wychodzić z lekturą w plener. Wiem, ktoś szybko mi odpowie, nikt nikomu nie zabrania siedzieć z książką w parku, po co więc specjalna strefa dla czytelników. Przecież i tak nikt nie będzie tam książek czytał, tylko będą dewastować. Nie wykluczone, ale może chociaż to sprawdźmy.
Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  30.08.2016

wtorek, 23 sierpnia 2016

Bywalcy ławeczki tylko w serialu są zabawni, na Starówce już nie


Temat zbyt małej liczby ławek na Starym Mieście wraca jak bumerang od kilku wiosen. Jednak wraz z końcem lata cichnie, by po kilku miesiącach znowu powrócić. Ta sytuacja trochę przypomina rozmowę echa samego ze sobą. Głos odbija się od skał, powraca i sam sobie odpowiada, niewiele zmieniając. Ławki niby są, a gdy chce się usiąść, to jakoś ich nie ma. Kilka lat temu, jeszcze przed okresem boomu rewitalizacji i dekoracji dzielnicy staromiejskiej w małą architekturę, można było sobie spokojnie przysiąść podczas spaceru deptakiem, czy to u wylotu ulicy Mostowej, czy Szczytnej. Fakt, często spotykało się tam również miejscowych degustatorów tanich win, a że do sklepu z alkoholem było na wyciągnięcie ręki, to jedna z ławek była praktycznie przedłużeniem działu monopolowego. W sumie nie ma się co dziwić, panowie byli u siebie, w swojej dzielnicy, na swojej ławeczce. Gdybyśmy ich oglądali w serialu telewizyjnym, to stanowiliby rozweselający element fabuły okraszony mądrością życiową, tu tworzyli dysonans estetyczny, do usunięcia wraz z ławkami. Najpierw odstawiono do remontu te ze Szczytnej, a potem zniknęły te z Mostowej. Po rewitalizacji deptaka zamiast ławek pojawiły się historyczne tablice, a miejscowych pijaczków zastąpili kloszardzi. Dawno już nie słyszałam, wchodząc ze Szczytnej w Szeroką charakterystycznego, głębokiego tembru: „kierowniczko, złotóweczkę”, za to niejednokrotnie widziałam bezdomnych załatwiających swoje potrzeby fizjologiczne na oczach przechodniów. Zatem może jednak to nie ławki generują problemy, a tym bardziej ich nie rozwiązują.
W ubiegłym roku podczas festiwalu Skyway na ulicy Szerokiej stanęły imponujące „Bukiety abażurów”. Piękne, mieniące się kolorami lampy połączone z siedziskami, wyglądały jak meble, tyle że w nieco większym rozmiarze, miejskim. Ludzie chętnie robili sobie zdjęcia na tle kolorowych świateł abażurów, ale jeszcze chętniej przysiadali. Zarówno w nocy, jak i w dzień. Wiele osób korzystało z okazji, by chwilę posiedzieć na deptaku, tak zwyczajnie, niekoniecznie przy kawie, czy herbacie. Oczywiście, klientów sklepu monopolowego również nie brakowało. Siedzieli sobie spokojnie, sącząc piwo, przy cichej akceptacji Straży Miejskiej, w końcu nie codziennie mamy taką atrakcję w mieście. I tak przez te kilka festiwalowych dni mogliśmy się cieszyć nie tylko kolorowym światłem, ale też bardzo atrakcyjnym meblem, który nie dość, że okazał się funkcjonalny, to jeszcze świetnie wkomponował w historyczną przestrzeń. Czy nie mogłoby tak być przez cały sezon letni?
Wiosną BTCM informowało, że Staremu Miastu przybędzie dwanaście ławek, stanęło ich o kilka więcej, a mimo to głosy, że wciąż jest ich za mało, nie milkną. Liczba osób odwiedzających Starówkę ciągle wzrasta i chętnych, by przysiąść niekoniecznie w ogródku gastronomicznym, jest coraz więcej. A może faktycznie dobrym rozwiązaniem byłyby sezonowe instalacje do siedzenia na deptaku? I atrakcyjnie i funkcjonalnie. Ostatnio na Szerokiej pojawiła się jedna, samotna ławka. Wprawdzie nie jest to instalacja i bardziej wygląda, jakby ją ktoś tam zostawił przez przypadek, ale i tak dobrze, że jest. Niczym pierwsza jaskółka, co to wiosny nie czyni, ale nadzieję już niesie.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  23.08.2016

wtorek, 16 sierpnia 2016

Rowerzystę na deptaku, niczym rzadkiego pokemona, trudno złapać


„Pani też łapie pokemony?” Zapytali mnie dwaj młodzi rowerzyści, około dziesięcioletni chłopcy. Było to na skraju Wielewskiej Kalwarii, na Kaszubach. I już miałam zwrócić im uwagę, że właśnie minęli znak, który zabrania wjazdu rowerami na teren kalwarii, ale pokiwałam tylko przecząco głową. „My łapiemy. Chce pani zobaczyć?” Chciałam. Pokazali mi całą kolekcję w telefonie. Przy okazji wyjaśnili zasady tej popularnej gry. Opowiedzieli o pokemonach wykluwających się z jajek po przejściu lub przejechaniu odpowiedniej liczby kilometrów, o pojedynkach i o przejmowaniu. Faktycznie można się wciągnąć. Między wywodem o miejscach, w których można je najczęściej spotkać, a rodzajami tych osobników, poprosiłam, by jednak nie jeździli tam gdzie są zakazy, bo ktoś na nich zapoluje, jak oni na pokemony i wlepi mandat. Trochę się zdziwili, dotąd nie patrzyli za bardzo na znaki, głównie łapali pokemony, ale obiecali pamiętać. I tak zawiązała się między nami całkiem sympatyczna, wakacyjna znajomość. Ciekawe, czy zaprzyjaźnilibyśmy się, gdybym na samym początku zrugała ich za te rowery? Bardzo wątpliwe. Przez kolejne dni spotykaliśmy się przypadkowo w różnych miejscach, bo to mała miejscowość i za każdym razem z daleka machali spiesząc z informacją o postępach w grze. Nie widziałam już, żeby jeździli, tam gdzie były zakazy. „A co będzie, jak wszystkie je złapiecie?” Zapytałam przed odjazdem. „Ich się nie da wszystkich złapać, zawsze będą.”
W ubiegłym tygodniu usłyszałam bardzo podobne zdanie z ust Strażnika Miejskiego, ale nie chodziło o pokemony, tylko o rowerzystów jeżdżących ulicą Szeroką. Po tym, jak spacerując deptakiem minęła mnie i idący obok patrol, grupa rowerzystów, zapytałam Strażnika Miejskiego, czy czasem, to nie jest tak, że tu jeździć rowerem nie można. Przytaknął. Zatem dlaczego ich nie upomniał? „Dostaliśmy taki przykaz, ale wie pani, ich się nie da wszystkich złapać…” Pomyślałam, że chyba panowie mają nadzieję na zawarcie jakichś miłych znajomości na służbie, a ostre pouczanie mogłoby to utrudnić. Ale po chwili dodał: „Albo powiedzą, że tam z Garbar wyjechali, i że mogą. I co?” W tym samym momencie przejechała trójka na rowerach miejskich, nie jechali ani z Małych, ani z Wielkich Garbar, jechali dostojnie z Rynku Staromiejskiego. Wyglądali tak, jakby rower miejski miał specjalną przepustkę na główny deptak. A może ma, tylko ja po prostu nic o tym nie wiem?
Rowerzyści na Szerokiej to spory problem, szczególnie, że w sezonie deptak pusty nie jest i o potrącenia nietrudno. I nie jest istotne, czy ktoś jedzie szybko czy wolno, prosto czy slalomem, zakaz jest zakaz. Trochę dziwi mnie brak reakcji służb mundurowych w egzekwowaniu tego zakazu i narażaniu spacerujących, w tym sporej części turystów, na niebezpieczeństwo. Może faktycznie błędem było dopuszczenie możliwości przecinania deptaka, bo widać, że otworzyło to furtkę do przyzwolenia na poruszanie się po całej długości Szerokiej. Jestem bardzo ciekawa, czy podczas zbliżającego się festiwalu Skyway rowerzyści też będą szusować pośród tłumu, a mundurowi w tym czasie będą rozkładać ręce, że wszystkich nie da się złapać. Pokemonów też podobno wszystkich nie da się złapać, ale wielu próbuje.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  16.08.2016

wtorek, 9 sierpnia 2016

Maria z Wodzińskich Orpiszewska przyciąga do Kłóbki


Do dworu w Kłóbce wybierałam się od roku, dokładnie od chwili otwarcia przez Muzeum Ziemi Kujawskiej i Dobrzyńskiej we Włocławku tego odrestaurowanego obiektu. Bardzo byłam ciekawa, jak wygląda dziś to podniesione z ruiny miejsce, w którym ostatnie lata życia spędziła narzeczona Chopina. Nie rozczarowałam się. Dwór już z daleka wygląda okazale, a gdy wejdzie się do środka, to nie ma się wątpliwości, że to perła Kujaw. Wnętrza zostały odtworzone z niezwykłą starannością, przywołując stan sprzed drugiej wojny światowej, tak jak zapamiętała je Antonina Orpiszewska, wdowa po ostatnim właścicielu majątku. Z dawnego dworu zachowało się zaledwie kilka obrazów, tak też wszystkie meble oraz inne eksponaty, które przywołują dawny klimat tego miejsca, są efektem żmudnej, poszukiwawczej pracy muzealników. Przyznam szczerze, że byłam pod sporym wrażeniem pracy Krystyny Kotuli, autorki wszystkich ekspozycji w tym miejscu. To dzięki niej, przechodząc przez kolejne pomieszczenia, nietrudno wczuć się w atmosferę ziemiańskiego dworu początków ubiegłego wieku, a przy okazji odbyć krótką lekcję historii naszego kraju zapisaną w dziejach kilku pokoleń rodu Orpiszewskich. Mamy tam powstańców, od kościuszkowskich do warszawskich, uczestników Wielkiej Emigracji, zesłańców, pisarzy, ale mamy tam też i ją, Marię Wodzińską primo voto Skarbkową secundo voto Orpiszewską. Niewątpliwie to właśnie ona jest dla wielu tym magnesem, który przyciąga do Kłóbki. Narzeczona Chopina, muza Słowackiego, malarka, fortepianistka, wyjątkowa kobieta swojego czasu, legenda. W końcu doczekała się miejsca, gdzie gromadzone są pamiątki po niej. W różowej sali spogląda na widzów eterycznie z portretu i miałam wrażenie, że ciągle jeszcze próbuje uwodzić. A to kawałkiem koronki brabanckiej z wyprawy ślubnej, a to subtelnym nożykiem do listów z monogramem, a to karnecikiem balowym. Takie okruchy materialnych śladów, jakie zostawia nam, potomnym w muzealnej gablocie romantyczna muza. Ale Wodzińska, to nie tylko muza, to też artystka i jej prac nie mogło zabraknąć w tym miejscu. Znajdziemy tam też zdjęcia starszej pani, tak to też ona, na ganku w Kłóbce, jakże niepodobna do tej młodej panny, o której Słowacki pisał czarnobrewa. Pamiątek po Marii wciąż przybywa i już w niedługim czasie ekspozycja ma powiększyć się o odnalezione jej listy pisane z Florencji i Kłóbki. Myślę, że to może być niezła gratka dla badaczy romantyzmu. Kto wie, co jest w tych listach?
Muszę natomiast rozczarować tych, którzy zamierzają wybrać się do Kłóbki, by szukać śladów Chopina. Czy Fryderyk tam był? Niewykluczone, ale z pewnością nie spotykał się w rozłożystym parku, nad zarośniętym stawem ze swoją narzeczoną Marią. Nie mógł tego robić z prostej przyczyny, Wodzińska lub może lepiej już wtedy Orpiszewska, osiadła tam po śmierci kompozytora. Miejscowi opowiadali mi, że ostatnio coraz więcej przyjezdnych pyta, gdzie tu chodził Chopin i czy to prawda, że w dworku jest jego ręka. Nie ma, zapewniam.
Dworek w Kłóbce zawsze słynął z gościnności i mimo tylu zawirowań losu, to się nie zmieniło. Wiem, że jeszcze tam wrócę i szczerze polecam, bo warto przejechać te kilkadziesiąt kilometrów, by zobaczyć perłę Kujaw osobiście.

 Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  09.08.2016

wtorek, 2 sierpnia 2016

Ekspresowa wycieczka po toruńskich lokalach w poszukiwaniu małej czarnej


„Cywilizacja zaczyna się tam, gdzie podają kawę z ekspresu ciśnieniowego.” Nazwisko autora tej myśli, niestety, uleciało mi w tej chwili z pamięci, ale zdanie to, niczym sentencję, powtarzałam jeszcze nie tak dawno, za każdym razem, gdy w odwiedzanych miejscach, poszukiwania dobrze zaparzonej kawy kończyły się fiaskiem. Co ciekawe, w tamtym czasie, najlepsze espresso piłam nie gdzie indziej, ale na pustyni. Dziś w prawie każdej, nawet najmniejszej gastronomii, ekspres ciśnieniowy, mniej lub bardziej profesjonalny, stoi, więc mogłoby się wydawać, że eldorado dla miłośników kawy znacznie poszerzyło swoje granice i jest na wyciągnięcie ręki. Nic bardziej mylnego. Sam fakt obecności takiego urządzenia wcale nie gwarantuje, że w tym miejscu podadzą nam espresso z cremą, czyli słynną pianką, która świadczy o dobrze zaparzonej kawie. A jeszcze nie tak dawno ekspres ciśnieniowy w lokalu był gwarancją wypicia małej czarnej o odpowiedniej mocy i konsystencji. Dziś bywa z tym różnie. Mam wrażenie, że wysyp ekspresów ciśnieniowych nie podniósł jakości serwowanej kawy, lecz wręcz przeciwnie, spopularyzował i zaczyna utrwalać, nie za wysoki poziom podawania tego trunku, często wynikający z braku elementarnej wiedzy baristycznej. Czasami, gdy kelnerka podaje mi niewłaściwie zaparzoną kawę, co widać już po śladowej cremie lub jej braku, pytam, czy uważa, że ta kawa jest dobra? I prawie zawsze pada odpowiedź twierdząca z powołaniem się na dobry ekspres, który w jej mniemaniu nie może przecież parzyć kawy złej. Dość szybko jednak zmienia zdanie, gdy niczym w telewizyjnym show kulinarnym, sugeruję, aby spróbowała, czy na pewno jest dobra, wtedy pośpiesznie przynosi drugą, często zdecydowanie lepszą, choć niestety nie zawsze. I po co ta cała heca? Bo co jak co, ale źle zaparzona kawa w kawiarni, to jak zwiędłe kwiaty w kwiaciarni, nawet najlepsze wstążki nie dodadzą im świeżości.

A jak wygląda jakość małej czarnej w toruńskich lokalach? Bardzo różnie. Na mojej subiektywnej liście są tylko cztery miejsca, które mogę polecić w ciemno, bo nie zdarzyła mi się tam żadna kawowa wpadka w ostatnim czasie. Crema jest tam zawsze prawidłowa, a kawa po prostu dobra. To Atmosphera, kawiarnia u Lenkiewicza, Prowansja i cafe pARTer w CSW. Ta ostatnia jest też całkiem przyjazną przestrzenią, żeby poczytać książkę lub popracować. Idealną sytuacją dla mnie byłaby ta, w której w ulubionych miejscach, mogłabym też wypić dobrą kawę, ale niestety nie zawsze tak jest. Lubię patio cukierni Sowa, widok z kawiarni Queensland, czy wnętrze Coffe&Whisky, ale przyzwyczaiłam się już do tego, że z jakością zaparzonej tam kawy jest trochę, jak z wygraną na loterii fantowej, przeważnie się trafia, ale bywa, że nie. Największe jednak rozczarowanie ostatniego czasu, to kawa w dopiero co otwartych Różach i Zen. Tak źle sparzonej kawy nie spodziewałam się po tym miejscu. I choć radość z możliwości spędzania czasu w tym klimatycznym lokalu była spora, to dwie kawy ten entuzjazm znacznie ostudziły. Szkoda. Oczywiście jest sposób, by te niedociągnięcia baristyczne przysłonić, wystarczy wlać do espresso nieco spienionego mleka. Tylko że wtedy to już nie będzie ta mała czarna, której szukamy.
Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  02.08.2016

wtorek, 26 lipca 2016

Toruń, którego nie ma, czyli wspomnienia chłopaka z Mokrego

Miasto, którego już nie ma, ocalić mogą tylko wspomnienia. Dzielnicę i ulicę również. Taką refleksję miałam w ubiegły piątek po spotkaniu z Mieczysławem Wilczewskim, autorem książki „Mój Toruń. Wspomnienia chłopaka z Mokrego”. Było to wyjątkowe spotkanie. Wcale nie tylko dlatego, że sala widowiskowa Domu Muz była wypełniona po brzegi, co zdarza się niezwykle rzadko, gdy mamy do czynienia z zupełnie nieznanym autorem. Ale tego popołudnia zobaczyłam, jak bardzo ważny i wciąż żywy jest kawałek Torunia, którego już praktycznie nie ma i jedyna przestrzeń, w której może jeszcze przetrwać i wciąż istnieć, to pamięć, bezcenne źródło dla wspomnień. Miałam wrażenie, że spora większość uczestników tego spotkania znalazła się tam przygnana tęsknotą, tyleż za minionym czasem, co za swoją dawną dzielnicą, która systematycznie od kilku lat jest poddawana nowoczesnej przebudowie i zarówno jej historyczny charakter, jak i szczególny duch, jest już tam ledwie dostrzegalny. Książkę Mieczysława Wilczewskiego można traktować, jako swoisty wehikuł czasu, który przenosi czytelnika o prawie pół wieku do tej dzielnicy słynącej z pruskich murów, ogrodów i piekarni. Opowiada on o tamtejszym życiu codziennym i zwyczajach, swoim dorastaniu wśród kolegów i sąsiadów. Nic tam nie jest fikcją. Wszystkie osoby, miejsca i sytuacje były naprawdę i może dlatego ta opowieść tak mocno poruszyła ludzi związanych z Mokrym, bo podczas spotkania dorzucali swoje kawałki wspomnień. Przypominali znanych i charakterystycznych mieszkańców, odtwarzali nieistniejące domy, sklepy, a przede wszystkim klimat. Była na tej sali atmosfera nieprawdopodobnej wspólnoty ludzi połączonych miłością do swojego kawałka miasta, którego już właściwie nie ma w tym kształcie, jaki pamiętają, a jaki wciąż żyje w nich. W ich głosach pojawiał się też cień smutku, że muszą patrzeć, jak domy z pruskiego muru, które kiedyś królowały w ich dzielnicy, stanowią teraz kłopotliwy element pośród wybujałych nowoczesnych domów. Za słowami nostalgii kryła się niezgoda na to, że prawie bezrefleksyjnie burzy się te pruskie mury, jako zbędne rudery, nie dostrzegając w nich wartości, jaka bezpowrotnie odchodzi.
Kilka dni temu przez moje mieszkanie przetoczyła się grupa majstrów, którzy to wymieniali instalację grzewczą, przesuwali meble, wiercili w ścianach, montowali nowe urządzenia, jak to przy remoncie. W pewnym momencie zobaczyłam, jak jeden z nich, co jakiś czas zatrzymuje się w pokoju, patrzy na mój odnowiony przedwojenny stół z krzesłami i zamyśla się. Zapytałam, co się stało. On na to odpowiedział: „Wie pani, też miałem kiedyś stare meble po dziadkach, duży kredens i taki stół z krzesłami. Myślałem, gdzie ja to wezmę do bloku. Zniszczone już trochę były. Porąbałem i spaliłem. A tu patrzę, jak ten stół ładnie wygląda z tymi nowymi meblami. Ech… I wie pani co, jakoś bardzo teraz żałuję.”
 
Zastanawiam się, czy do tych, którzy od kilku lat podejmują decyzje o burzeniu domów z pruskiego muru, by śladu po nich nie było, kiedyś przyjdzie taka refleksja, jak do tego majstra. Niewykluczone, że tak się stanie, gdy w ostatnim takim domu, będą na otwarciu muzeum pruskiego muru, ale wtedy też pozostanie im tylko westchnienie.
 
 
Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  26.07.2016