Gdy w ubiegłym tygodniu wycinałam
świąteczne gwiazdki i serca z kruchego ciasta, Aleppo właśnie dogorywało. Pieczenie
świątecznych ciastek to taki mój coroczny zwyczaj, przy muzyce z dzwoneczkami,
z zapachem wanilii, goździków i cynamonu w tle. W tym roku całą tę otoczkę
sobie darowałam, tego dnia nie potrafiłam wymazać spod powiek obrazów z
bombardowanego miasta. Nie mogłam. Nie chciałam. Im dłużej wałkowałam ciasto,
tym bardziej te symbole nadziei i miłości zyskiwały kruchość. Stawały się coraz
cieńsze, prawie przezroczyste, gotowe jednak na posypanie kryształkami cukru. W
święta ma być przecież słodko, a nie gorzko i boleśnie. Ludzie tam w oblężonym
mieście tracą w tej chwili życie i domy, a ja sobie świąteczne ciastka na
blasze układam. Ale cóż innego mogę zrobić? Wyobraziłam sobie, że siedemdziesiąt
dwa lata temu, gdy umierała Warszawa, jakaś Hannah w Nowym Jorku też pewnie
zagniatała ciasto i myślała, cóż ja mogę zrobić. Choć z drugiej, gdyby ją zapytać
po latach, pewnie by powiedziała, że wtedy nie miała pojęcia o skali dramatu
miasta na drugim końcu świata. Ona nic nie wiedziała. Takich słów nie będę
mogła powiedzieć kiedyś ja ani nikt z nas, że nic nie wiedzieliśmy. W ostatnim
czasie można było odnieść wrażenie, że świat po tylu miesiącach przywykł już do
tej wojny, znieczulił się wręcz na nią i dopiero teraz, obrazy bombardowanego
miasta zburzyły ten subtelny letarg. Między jednym a drugim wyjęciem kolejnej blachy
pełnej świątecznych gwiazdek z piekarnika, podeszłam do komputera i przelałam
darowiznę na konto organizacji charytatywnej z dopiskiem SOS Syria. Tylko tyle
w tamtej chwili mogłam zrobić.
Święta Bożego Narodzenia to moment
oczekiwany przez cały rok. Czas pokoju, chwila, gdy rodzi się światło i
nadzieja, dzień, w którym gasną wszystkie spory. Tymi frazami tradycyjnie
opisujemy te grudniowe dni. Grzejemy się przy tych słowach i wzruszamy niezmiennie
po całym roku biegania w codzienności niekoniecznie zadowalającej. Zatapiamy
się w dźwięki kolęd i wierzymy, że może w tym roku jakiś kawałek naszego wewnętrznego
dziecka przeniesie się tego dnia do idealnego świata, w którym zło nie ma nic
do powiedzenia, a dobro niepodzielnie króluje na ziemi. Jednocześnie stawiamy
dodatkowy talerz na świątecznym stole z nadzieją, że nikogo nieproszonego nie
będzie trzeba przy nim sadzać, że nikt nam nie zakłóci radosnej atmosfery
rodzinnego koła. A przecież to puste miejsce nie ma być tylko pustym symbolem.
Tradycją, bo tak się zawsze robi w święta. To miejsce ma być dziś naszą furtką,
którą otwieramy się na drugiego człowieka. Ma nam przypominać w tym szczególnym
czasie, że to od naszych większych lub mniejszych gestów zależy, czy dobra
będzie przybywać na świecie. Patrząc na ten pusty talerz, zobaczmy w tym
miejscu konkretną osobę i jeśli to możliwe, obdarujmy ją, przynajmniej ciepłą
myślą. Może to będzie sąsiad, może kogoś z rodziny, z którym trudno spotkać się
przy jednym stole bez wywlekania urazów, podziałów czy niechęci. A może ktoś z
nas odważy się posadzić przy swoim stole symbolicznie tych, którym zbombardowano
domy, zabito najbliższych i to oni są dziś prawdziwymi opuszczonymi, wędrowcami
i potrzebującymi. Chociaż są bardzo daleko od nas.
Życzę zatem spokojnych świąt i abyśmy
dzielili się nie tylko opłatkiem, ale i tym, co jest w nas najlepsze.
Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej" 20.12.2016
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz