Z tym literackim Noblem, to
tylko problem. Tak można by skwitować zamieszanie, które obserwujemy w tym roku
wokół tej nagrody. Problem zarówno dla laureata, jak i Fundacji Noblowskiej.
Nie dość, że pewniak Murakami jej nie dostał, ani nawet syryjski poeta Adonis,
druga osoba ze szczytu listy najbardziej prawdopodobnych kandydatów, to
poszukiwania Boba Dylana przez Akademię Szwedzką, by potwierdził przyjęcie
nagrody, trwały kilkanaście dni. Jakby tego było mało, artysta odmówił
przyjazdu do Sztokholmu na ceremonię wręczenia nagród i nie oddelegował nikogo,
kto by w ubiegłą sobotę, z rąk króla Szwecji Karola XVI Gustawa, odebrał w jego
imieniu medal i dyplom. Konsternacja? Zaskoczenie? Czy ktoś się tego spodziewał?
Chyba nie. Choć mam wrażenie, że dwa ostatnie miesiące delikatnie sygnalizowały
możliwość takiego scenariusza. Już w pierwszej reakcji na werdykt Akademii, po
zdumieniu wyrażonym w pytaniu: „kto?”, świat podzielił się na entuzjastów i
sceptyków tego wyboru. A Dylan milczał i telefonów ze Szwecji nie odbierał. Na
podstawie niektórych medialnych doniesień, o braku reakcji artysty, można było
odnieść wrażenie, że zaszył się gdzieś na odludziu, by przeczekać zamieszanie.
Nic bardziej mylnego. Koncertował spokojnie dalej, tyle że nijak nie odnosił
się do wieści płynących ze Sztokholmu. Budował dystans właściwy poecie, który
nie dla laurów i braw tworzy. Im bardziej artysta milczał, tym intensywniej
kotłowały się komentarze. Jednocześnie spór, czy piosenka to literatura,
przeplatały spekulacje: przyjmie czy odrzuci nagrodę. Dylan nie postąpił jak Jean-Paul Sartre i nagrodę przyjął, co dla niego,
jak się okazało, wcale nie oznaczało, że pojawi się w Sztokholmie 10 grudnia.
Scenariusz, że Dylan znajdzie sposób, by zręcznie ominąć noblowską galę, już
wtedy mógł wydawać się wielce prawdopodobny. Tak też się stało. Przyjął
splendor płynący z tego wyróżnienia, ale jednocześnie zrobił unik przed wrzawą
i zgiełkiem. Pierwszy bard w historii tej nagrody, ale nie pierwszy poeta i nie
pierwszy, którego to wyróżnienie bardziej chyba trwożyło, niż cieszyło.
Dokładnie dwadzieścia lat temu
Wisława Szymborska też pewnie miała ochotę postąpić tak, jak dzisiaj Dylan.
Przyjąć nagrodę od Akademii, skoro już dali, ale jakoś uniknąć skutków całej
tej „sztokholmskiej tragedii”. Nie dało się. Tu jawi się pewien paradoks tej
nagrody. Z jednej strony może wydawać się, że jej przyznanie jest spełnieniem
marzeń pisarza, ukoronowaniem dokonań. Z drugiej jednak ciężar konsekwencji
potrafi przytłoczyć na tyle, że co wrażliwsi chętnie by jej nie dotykali, żeby
tylko ominąć szum i gwar. Wtedy, gdy w Domu Pracy Twórczej "Astoria"
Szymborska otrzymała informację, że dołączyła do grona noblowskich laureatów,
sądziła, że zamieszanie wokół jej osoby potrwa najwyżej trzy miesiące. Myliła
się. Echo „sztokholmskiej tragedii” przeżyło noblistkę i trwa do dziś.
Naturalnie nie ma ono w sobie już tego posmaku sensacji, co kilkanaście lat
temu, ale wiele intrygujących epizodów z życia poetki może nas jeszcze zaskoczyć.
A te znajdziemy w ostatnio wydanym zbiorze listów Szymborskiej i Filipowicza
„Najlepiej w życiu ma twój kot.” Polecam.
Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej" 13.12.2016
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz