środa, 28 grudnia 2016

Konsekwencje niedojrzałych rządów w „Dwunastu miesiącach”


„Dwanaście miesięcy” Samuela Marszaka w reżyserii Bartosza Zaczykiewicza to opowieść o tym, co wydarza się, gdy naruszamy prawa natury. Jakie konsekwencje ciągną za sobą niezbyt mądre dekrety niedojrzałej władzy oraz co dzieje się, gdy chciwość żeruje na słabszych. Oglądamy bajkę, ale chwilami pobrzmiewa nam ona aluzjami do rzeczywistości. Mamy tu dwie bohaterki, jedna jest ubogą dziewczyną, druga rozkapryszoną królewną. Jedna spełnia rozkazy złej macochy, a druga ma cały dwór poddanych na usługi. Obie są sierotami. Fakt ten, dla tej pierwszej wydaje się szansą na znalezienie u tej drugiej odrobiny empatii, zrozumienia, a może nawet i pomocy. Nic bardziej mylnego. Biedna sierota w krytycznych sytuacjach może liczyć tylko na siły nadprzyrodzone. One w osobach dwunastu miesięcy faktycznie przychodzą jej z pomocą. Wydaje się to naturalną konsekwencją, bo od pierwszej sceny wiemy, że ta prosta dziewczyna rozumie przyrodę i jest z nią w przyjaźni. To dla jej bezpieczeństwa stara wrona chytrze żartuje z niezbyt rozgarniętego wilka, a dla jej uciechy wiewiórki prześcigają się w figlach z zającem. I gdy przy ognisku przyjmuje pierścień od brata Kwietnia, symbolicznie pieczętuje mariaż z naturą, która odtąd zawsze będzie ją chronić. Królewna natomiast z pozycji swojego tronu nie liczy się z nikim i z niczym. Obarczona władzą bez doświadczenia i kontroli sprawuje swoją rolę na granicy naiwności dziecka i czynów szaleńca. W przypływie kaprysu życzy sobie pierwiosnków zimą, mając za nic głosy doradców. Obiecuje złoto, rozbudzając chciwe umysły. Wykonanie tego absurdalnego rozkazu tylko utwierdza ją we wszechwładzy.  Brnie dalej. Co prawda scena, w której sama musi doświadczyć konsekwencji majstrowania przy prawach natury, jest dla widza raczej śmieszna niż straszna, jest bardziej przestrogą niż karą, to w finale królewna przyjmuje lekcję pokory. Ostatecznie dobro triumfuje, zło zostaje napiętnowane. Morał z bajki jest prosty, czyste serce i uczynki z niego płynące spotyka królewska nagroda, a przed karą za niegodziwości nie chronią nawet najwyższe tytuły i stanowiska. Prawda to, a jakże.
Charytatywne premiery w Teatrze im. W. Horzycy to już tradycja. Wszystko zaczęło się 16 lat temu przy okazji spektaklu "W 80 dni dookoła świata po stu latach" wg Juliusza Verne'a w  reżyserii Jerzego Bielunasa. O tamtego wydarzenia, każda kolejna premiera adresowana do młodej widowni, połączona jest z konkretnym celem dobroczynnym nakierowanym na pomoc dzieciom. W tym roku akcja była szczególna, ponieważ wpływy z zaproszeń na spektakl „Dwanaście miesięcy” podzielone zostały pomiędzy dwójkę chorych dzieci pracowników teatru, Ninę i Stasia. Przekaz płynący z tego przedstawienia, że dobre uczynki procentują, wzmocnił dodatkowo charytatywny wymiar premiery. Młodzi widzowie mogli sami przekonać się, że pomoc potrzebującym nie musi być czymś trudnym i wymagającym sporych wyrzeczeń. Przeciwnie, doświadczyli, że z pomocy można czerpać przyjemność i radość niepoliczalną. I to jest chyba najcenniejsze.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  27.12.2016

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz