środa, 25 kwietnia 2018

Śladem Conrada w głąb współczesnego jądra ciemności


Wejście w „#ciemność”, w ostatni spektakl Tomasza Kaczorowskiego i Pawła Paszty w Teatrze Horzycy, zaczyna się od smartfona. Od wyłączenia go. Od odłożenia na chwilę nawykowego oznaczenia się w miejscu, kompulsywnego klikania „lubię to!”. I wcale nie dlatego, że wirtualna rzeczywistość to niekończący się labirynt miraży oraz ułudy pożerający czas, a finalnie i człowieka, istny początek końca cywilizacji. To zupełnie inna historia. Sam smartfon jako przedmiot jest poniekąd produktem wyzysku i eksploatacji środowiska. Czy kiedykolwiek zastanawialiśmy się nad tym? Po spektaklu z pewnością inaczej nie niego spojrzymy. Hasztag przed ciemnością w tytule nie znalazł się tam przypadkowo, dla ozdoby czy fanu. Ten znak to klucz, który uchyla drzwi do opowieści o współczesnym, nieustająco głodnym świecie. Głodnym, w jednej części globu ustawicznie wymyślanych potrzeb, w drugiej, zwyczajnego chleba.
Spektakl zaczyna się biegiem korposzczurów, po bonusy, pakiety, nagrody, władzę. Po generalnie więcej czegokolwiek. Wszystko w imię zwiększania ogólnego poczucia szczęścia i zadowolenia. Marlow, idealista, mówi stop, pyta, po co tak. Urywa się z tej gonitwy. Rusza w świat w poszukiwaniu sensu, zabiera nas w podróż, w rejs, w ciemność. Wyrwanie się z sieci zależności jest jednak drogą w jedną stronę. Nie ma powrotu do miejsca, z którego się wyszło. Nie dlatego, że ktoś już zajął to miejsce, ale poszukiwanie źródła odmienia. Płynąc z Marlowem, zaczynamy zastanawiać się, gdzie zaczyna się zło współczesnego świata, gdzie ma swój początek. I czy aby nie jesteśmy nim my sami? Owo więcej nie opuszcza nas ani na chwilę w tej podróży. Tekst jest bardzo gęsty. Nie daje odetchnąć. Toniemy w tej opowieści. W brawurowym dialogu Marlowa z Kurtzem, w którym słowa dorównują prędkości karabinu maszynowego, prędkości informacji wrzucanych w eter przemieszanych z sentencjami. Trudno za nim nadążyć, trudno się zatrzymać. Czyż tak właśnie się nie komunikujemy? A wszystko to niczym gra na czarno-białej szachownicy poprzetykanej pniami drzew, które pozbawione życiodajnej korony wiszą na żelaznych łańcuchach.
Na spektakl inspirowany „Jądrem ciemności” Conrada twórcy zapraszają szczególnie nastolatków, niewykluczone, że głównie dlatego, aby pokazać, że lektury ze szkolnego kanonu pozornie tylko wieją nudą, a dobry klucz do nich potrafi odnaleźć współczesne treści i otworzyć ciekawe przestrzenie do dyskusji. Ale spektakl nie sprowadza się tylko do przedstawienia w intrygującej formie szkolnej lektury. Stawia pytania i zmienia perspektywę, nie daje odpowiedzi. „#ciemność” jest jak delikatny trzepot skrzydeł motyla, który z czasem może wywołać huragan. Przyszłość ziemi zależy od zmiany naszych nawyków. To odpowiedzialność każdego z nas.
Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  24.04.2018

poniedziałek, 23 kwietnia 2018

Mroczne oblicze Torunia w kryminale Małeckiego


Koszmary zasną ostatnie” to już ostatni tom trylogii Roberta Małeckiego o przygodach toruńskiego dziennikarza śledczego Marka Benera poszukującego swojej zaginionej żony Agaty. Niestety. Autor uspokaja jednak, że jego bohater jeszcze powróci, zatem spokojnie można zatopić się w lekturze, bez poczucia, że to pożegnanie. Zatopić i to w sensie zarówno metaforycznym, bo od pierwszych stron trudno oderwać się od nurtu zdarzeń, jak i dosłownym, bo książkę otwiera prolog z enigmatyczną sceną, w której auto z Benerem w środku stacza się wprost do Wisły. Zanim dojdziemy do wyjaśnienia, co naprawdę się wydarzyło, przemieszczamy się z bohaterem po Toruniu, dociekając tajemnic dwóch zaginięć. Tym razem jeździmy głównie po lewobrzeżu. Chodzimy po toruńskich fortach, a konkretnie po Forcie XI. Małecki opisuje obiekt tak plastycznie, że czytelnik może ulec sugestii na tyle, że zaczyna nie tylko widzieć dawne pomieszczenia militarne, ale i czuje ich aktualny zapach. Pojawia się też wzmianka o nowo powstającym Muzeum Twierdzy Toruń. Nie bez komentarza, że mało ono zmieni w losach niszczejących obiektów, pereł dziewiętnastowiecznej fortyfikacji. Poza tym wpadamy do Lubicza i Zajazdu „Polska”, przemierzamy kilometry krajową piętnastką do Pluskowęs i zaglądamy do  pałacu położonego nieopodal drogi. W tle pojawia się wątek mobbingu i to gdzie? W toruńskiej kulturze.
Nie ma tu ani grama słownej waty, która wypełniałaby strony, by odsuwać czytelnika od rozwiązania, zajmować jego uwagę niekoniecznymi opisami, tylko po to, by odwlec finał. Nie ma żadnej zbędnej postaci, żadnego przypadku. Każda osoba, która się pojawia, wnosi coś istotnego do akcji. Przybliża lub gmatwa tropy tak, że czytelnik ma poczucie niezwykłej precyzji, z jaką autor skonstruował swoją powieść kryminalną. A to wszystko przyprawione lokalnymi i literackimi smaczkami. Jak choćby wypożyczenie do powieści policjanta Leona Brodzkiego, bohatera serii kryminalnej autorstwa Marcela Woźniaka. Czy też autoironiczne oko puszczone do czytelników w zdaniu: „Toruńscy autorzy kryminałów – to brzmiało tak, jakby to byli co najmniej skamandryci.” Urocze.
Przez trzy części serii obserwujemy jaką transformację przechodzi bohater, Marek Bener, ale zmienia się nie tylko on. Rozwija się też autor. Teraz to naprawdę pierwsza liga gatunku. Czytając ostatni kryminał Roberta Małeckiego, przekonuję się również do myśli, która od jakiegoś czasu kołacze się po mojej głowie i nachalnie powraca, że dziś prawdę o mieście można przemycić tylko w fikcji. I niech każdy sobie to zdanie tłumaczy, jak chce. A do lektury książki „Koszmary zasną ostatnie” mocno zachęcam.
Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  17.04.2018

niedziela, 15 kwietnia 2018

„Twarz” Szumowskiej, czyli ryj nasz w lustrze odbity


„Twarz” Małgorzaty Szumowskiej zaczyna się od zbliżenia na twarze. Zmęczone, smutne, doświadczone, spracowane. To twarze ludzi czekających pod hipermarketem. Nad ich głowami wisi baner informujący o promocji dla golasów. Chwilę później otwierają się drzwi i tłumek rusza. W biegu zrzuca z siebie garderobę razem z godnością, by tylko złapać tani telewizor. Pośród tych skoncentrowanych na promocyjnym celu, są też postaci zakłopotane, zawstydzone, które poszły za masą. Zagubione jednostki. Reszta jest zdeterminowana. Jeden z mężczyzn pochylając się po upragniony sprzęt, wypina pośladki, a na jego gaciach pręży się napis „Polska”.
To lustro czy krzywe zwierciadło? Szumowska tą sceną nie pozostawia złudzeń, o kim będzie opowiadać i także, w jaki sposób to zrobi. Trudno tu mówić o czarnym humorze. Obraz co chwila kieruje do refleksji i śmiechu jednocześnie, przy czym to nie refleksja zasmuca, ale jej przecięcie śmiechem, który momentami nawet zawstydza. Chociaż ta „Polska” na majtkach jasno określa miejsce akcji, to podobną scenę z hipermarketu, jak i kilka innych scen i sytuacji, bez trudu możemy sobie wyobrazić w wielu innych krajach, bo to zachowania przypisane nie do konkretnej nacji. „Twarz” jest opowieścią uniwersalną o odrzuceniu i inności wśród swoich, choć ostrość pokazania wątków obyczajowych może kierować odbiór filmu w stronę publicystyki. Jest to przede wszystkim historia chłopaka, który odstaje zarówno w rodzinie, jak i miejscowej społeczności. Długie włosy, tatuaże, metal, a do tego romantyczna wrażliwość i wewnętrzna wolność. To wykracza poza lokalny standard. Ta jego odmienność przyjmowana jest jednak z pobłażliwością, przecież kiedyś w końcu przestanie małpować. Przestaje, ulega wypadkowi. Przeszczepiona twarz nie czyni z niego odmieńca, bo takim już był wcześniej, nowa twarz uzmysławia otoczeniu, że nie wymusi na nim zmiany, to ono będzie się musiało z tą innością skonfrontować.
Szumowska w jednym z wywiadów powiedziała, że film w dystrybucji zagranicznej ma tytuł „Ryj”. W Polsce dystrybutor nie zgodził się na ryja, bał się, że to słowo ma konotacje zbyt wulgarne i może zniesmaczać, odstraszać. Szkoda, że nie gęba, która w prostej linii kierowałaby do gombrowiczowskiej schedy opowiadania o Polsce. Przyprawiać gębę, to nie to samo co ryja. To coś pomiędzy. Choć może dziś nie ma miejsca na pośrodku. Mamy zatem twarz w tytule i nie odnosi się ona tylko do tej przeszczepionej Jackowi. Ryjem zaszlachtowanej świni przerzucają się dzieci w zabawie. I dużo śmiechu jest przy tym. Chwilę później te same dzieci wołają za głównym bohaterem; „ryj, ryj, ryj” i pewnie podobnie myśli o nim znaczna część jego sąsiadów. A niewykluczone, że i o sobie nawzajem też tak myślą. Idąc dalej, to na jakimś poziomie i sam ten film jest formą przyklejania ryja prowincji. Wulgarnej, pijanej, zagarniającej pod siebie, wykluczającej. Przyprawianie ryja, to skubanie z godności, ale niewątpliwie to również wentyl dający upust własnym lękom. I tym przed odrzuceniem i innością, ale także tym dotyczącym własnego pochodzenia, prawdziwej przynależności społecznej. W tym kontekście można ten obraz skwitować klasykiem. „Z czego się śmiejecie? Z siebie samych się śmiejecie!”


 Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  10.04.2018

czwartek, 5 kwietnia 2018

Patchwork z Sofoklesa i współczesności w Teatrze Horzycy


W toruńskiej realizacji dramatu Sofoklesa Wojtek Klemm zmienia Edypa z króla na „Edypa Tyrana”. Tu nie fatum będzie determinować władcę, pozbawiając go sprawczości i wyboru, ale obsesje i lęki. Edyp według Klemma to kurczowo trzymający się władzy uzurpator. Broni patriarchalnego świata, choć skaził go wcześniej ojcobójstwem. Próbuje uzdrowić państwo z choroby, którą sam na nie sprowadza. Szuka winnych. Rzuca groźbami, potrzebą rozliczeń. Swój grzech naruszający ład i równowagę społeczną wypiera, chowa, zapomina. W jednej z pierwszych scen Antygona zawiązuje mu oczy szalikiem, jest to zapowiedź i przeczucie tragedii, ale i sygnał, że Edyp nie widzi, bo nie chce widzieć. Pozwala na filtrowanie rzeczywistości specjalnie dla siebie. Jak balsamem owija się Jokastą. Kreona używa niczym sprawnego narzędzia. Porusza się w wyizolowanym świecie, bezpiecznie wyściełanym przez pochlebców i rodzinę pomiędzy bunkrem, z którego dowodzi a ołtarzem, gdzie utrzymuje rząd dusz. Jednak przed klątwą czy też bardziej przed prawdą o sobie i o własnych czynach, nie da się uciec, nawet okopując się w podziemnej twierdzy. Posłaniec, który zna prawdę i tak tam dotrze i przemówi. A na wszystko to patrzy nie chór starców, ale następne pokolenie, edypowe dzieci.
 „Edyp Tyran” nie przynosi żadnego katharsis, żadnego oczyszczenia emocji, ani nawet przeświadczenia, że światu można przywrócić równowagę, gdy prawda zostanie w końcu ujawniona. Żelazna kurtyna opada, jakby odcinała przeszłość, a faktycznie tylko po raz kolejny ją przysłania. W finale głos dostaje Antygona wystawiona na proscenium. To do niej ma należeć ciąg dalszy. To ona, przedwcześnie wydoroślała, harda i zdeterminowana,  może zawalczyć o lepsze jutro. Antygona mówi do nas, że jest dziurą z doczepioną głową, dziurą, która domaga się przemiany w całość. Ziarno nadziei? Czyżby?
Szkoda, że reżyser zwątpił w siłę dramatu greckiego, tnąc, dopisując i przetykając go tekstami innych pisarzy, ile się da. Istny patchwork z Sofoklesa i współczesności. I to wszystko tylko po to, byśmy nie mieli wątpliwości, że na scenie oglądamy historię dotyczącą nas. Tę, która właśnie teraz przetacza się za oknem. Z drabinką znaną z „miesięcznicowych” przemówień, nuconą „Barką”, zamachem, wychodzącym z podziemi żołnierzem wyklętym. Ze znakiem równości postawionym pomiędzy prezesem rządzącej partii a Edypem, który też mieszka z kotem. Zbyt duże to uproszczenie, na granicy gagu i internetowego mema. Tym samym ponadczasowa moc atomowa antycznej tragedii zamieniła się w pierdnięcie bieżącej publicystyki. Równie ulotnej, jak rzęsiste brawa, które zdają się bardziej niż uznaniem, być manifestacją poglądów politycznych widzów. I co z tego, że na stojąco.

 Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  04.04.2018