W toruńskiej realizacji dramatu
Sofoklesa Wojtek Klemm zmienia Edypa z króla na „Edypa Tyrana”. Tu nie fatum
będzie determinować władcę, pozbawiając go sprawczości i wyboru, ale obsesje i
lęki. Edyp według Klemma to kurczowo trzymający się władzy uzurpator. Broni
patriarchalnego świata, choć skaził go wcześniej ojcobójstwem. Próbuje uzdrowić
państwo z choroby, którą sam na nie sprowadza. Szuka winnych. Rzuca groźbami, potrzebą
rozliczeń. Swój grzech naruszający ład i równowagę społeczną wypiera, chowa, zapomina.
W jednej z pierwszych scen Antygona zawiązuje mu oczy szalikiem, jest to zapowiedź
i przeczucie tragedii, ale i sygnał, że Edyp nie widzi, bo nie chce widzieć. Pozwala
na filtrowanie rzeczywistości specjalnie dla siebie. Jak balsamem owija się
Jokastą. Kreona używa niczym sprawnego narzędzia. Porusza się w wyizolowanym świecie,
bezpiecznie wyściełanym przez pochlebców i rodzinę pomiędzy bunkrem, z którego
dowodzi a ołtarzem, gdzie utrzymuje rząd dusz. Jednak przed klątwą czy też bardziej
przed prawdą o sobie i o własnych czynach, nie da się uciec, nawet okopując się
w podziemnej twierdzy. Posłaniec, który zna prawdę i tak tam dotrze i przemówi.
A na wszystko to patrzy nie chór starców, ale następne pokolenie, edypowe dzieci.
„Edyp Tyran” nie przynosi żadnego katharsis,
żadnego oczyszczenia emocji, ani nawet przeświadczenia, że światu można przywrócić
równowagę, gdy prawda zostanie w końcu ujawniona. Żelazna kurtyna opada, jakby odcinała
przeszłość, a faktycznie tylko po raz kolejny ją przysłania. W finale głos dostaje
Antygona wystawiona na proscenium. To do niej ma należeć ciąg dalszy. To ona, przedwcześnie
wydoroślała, harda i zdeterminowana, może
zawalczyć o lepsze jutro. Antygona mówi do nas, że jest dziurą z doczepioną
głową, dziurą, która domaga się przemiany w całość. Ziarno nadziei? Czyżby?
Szkoda, że reżyser zwątpił w siłę
dramatu greckiego, tnąc, dopisując i przetykając go tekstami innych pisarzy,
ile się da. Istny patchwork z Sofoklesa i współczesności. I to wszystko tylko
po to, byśmy nie mieli wątpliwości, że na scenie oglądamy historię dotyczącą
nas. Tę, która właśnie teraz przetacza się za oknem. Z drabinką znaną z „miesięcznicowych”
przemówień, nuconą „Barką”, zamachem, wychodzącym z podziemi żołnierzem
wyklętym. Ze znakiem równości postawionym pomiędzy prezesem rządzącej partii a Edypem,
który też mieszka z kotem. Zbyt duże to uproszczenie, na granicy gagu i
internetowego mema. Tym samym ponadczasowa moc atomowa antycznej tragedii
zamieniła się w pierdnięcie bieżącej publicystyki. Równie ulotnej, jak rzęsiste
brawa, które zdają się bardziej niż uznaniem, być manifestacją poglądów
politycznych widzów. I co z tego, że na stojąco.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz