wtorek, 26 stycznia 2016

Co nam zostało w 2016 po Europejskiej Stolicy Kultury?


Patrząc na relację z niedzielnego widowiska „Przebudzenie”, pochodu Czterech Duchów Miasta Wrocławia, inaugurującego oficjalnie Europejską Stolicę Kultury 2016, nie mogłam powstrzymać myśli, która towarzyszyła mi potem przez cały niedzielny wieczór, to mogło być dzisiaj u nas, w Toruniu. Niby mogło. Ale czy na pewno chodziło nam tylko o to, by pięć lat temu zgarnąć całą pulę i wygrać główną stawkę z tytułem Europejskiej Stolicy Kultury 2016? Czy naprawdę w to wierzyliśmy? Mam wrażenie, że na samym początku, czyli dziesięć lat temu, a pewnie i wcześniej, gdy idea kiełkowała jeszcze na urzędniczych biurkach, była to koncepcja głównie na zdobycie całkiem sporych funduszy europejskich na kulturę w mieście. Wydawało się to wtedy całkiem prawdopodobne, szczególnie, że żadne miasto, poza naszym, nie wpadło na taki pomysł. Dopiero chwilę później znaczenia nabrał sam tytuł, a już nie tylko fundusze. Wyobraźnia niektórych rozpaliła się tak bardzo, że z przekazu promującego tę ideę, można było wysnuć domniemanie graniczące z pewnością, że nasze miasto tą kulturalną stolicą już jest. Dopiero brak wygranej w tym wyścigu miast był, jak zimny prysznic, że ktoś nam ten tytuł zabrał. I tak, jak uwierzyliśmy w zwycięstwo, tak i uwierzyliśmy w porażkę. Ale jak ktoś mógł nam zabrać coś, co sami sobie daliśmy? A daliśmy sobie szansę, na to, by kultura była nie tylko naszą piękną wizytówką, ale by zmieniała codzienność w niecodzienność, by transformowała świadomość przez sztukę, bo to nie sam tytuł miał zmienić miasto, ale dążenie do niego, miało przeobrazić także jego mieszkańców. Naturalnie, można by w tym miejscu skwitować, miało być tak pięknie, a wyszło jak zwykle. Wszyscy, którzy się angażowali w to przedsięwzięcie, chcieli zapewne dobrze i każdy widział w tym projekcie nie tylko szansę miasta, ale i swoją szansę, stąd może tyle perturbacji w szukaniu porozumienia między instytucjami kultury, rozczarowań płynących z oczekiwań środowiska artystycznego, czy też zwykłych nieporozumień i kłótni. Pewnie zupełnie niepotrzebnie marnowała się energia na budowanie nowej instytucji, a już na pewno na nieszczęsną karuzelę dyrektorską. Wyszło, jak wyszło, choć z perspektywy czasu myślę sobie, że może, aż tak bardzo źle wcale nie było, choć błędów można by wyliczyć jeszcze kilka. Tylko czy faktycznie tak jest, że przegraliśmy ten czas? Czy wszystko poszło rzeczywiście w gwizdek? Może jednak udało się wykorzystać ten czas biegu po tytuł, do promocji miasta i może właśnie teraz, jakąś część tej pracy jednak zbieramy. Przecież najbardziej efektownym owocem naszych starań o tytuł ESK jest niewątpliwie Bella Skyway Festival. Impreza, która w ciągu kilku lat z lokalnego wydarzenia artystycznego, stała się jednym z najlepszych produktów turystycznych. Jakkolwiek by oceniać poziom artystyczny ostatnich jej edycji, jest to chyba jedyna masowa impreza, która ściąga tłumy liczone w setkach tysięcy na toruńską Starówkę.
A tak na koniec, zastanawiam się, patrząc czysto pragmatycznie, czy faktycznie bylibyśmy gotowi na te jeszcze większe tłumy, które przewinęłyby się przez Starówkę, gdyby udało nam się jednak zdobyć tytuł ESK. Gdzie ci wszyscy goście zostawili by swoje auta?

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej" 19.01.2016

poniedziałek, 18 stycznia 2016

Otwarcie sali koncertowej na Jordankach jest niewątpliwie cezurą, przed nami nowy czas w kulturze toruńskiej.


Doczekaliśmy się. Postaram się opanować swoją naturalną skłonność do wpadania w emfazę w takich wypadkach, choć tym razem, to nie kwestia mojego wrażenia, które potrafi budzić emocjonalne słowa, ale faktu, że chwila jest podniosła i ważna. Myślę, że jeszcze jakiś czas będziemy na tej fali lekkiej euforii z ukończonego dzieła. Oto jest ona, nowa, nietuzinkowa, nasza sala koncertowa. Dyskusje o jej potrzebności pewnie będą trwały nadal, choć głosy sceptyków już pobrzmiewają coraz bardziej pianissimo. Oczywiście, gdyby jej nie było, miasto istniało by dalej, ale od czasu, gdy ona już jest, Toruń stał się innym miejscem. Sala koncertowa na Jordankach jest chyba najbardziej spektakularną, najbardziej nowoczesną i najbardziej inspirującą inwestycją ostatnich dziesięcioleci. To jedno zdanie jest tylko namiastką określeń, których można użyć, by ją opisać. To nie jest zwykła sala koncertowa, można się nawet pokusić o stwierdzenie, że jest to odrębny, awangardowy bohater, który zanim zabłysł pełnią świateł i wypełnił się dźwiękiem, już obrósł w legendę. Z pewnością wygra niejeden konkurs architektoniczny, a jego sława przekroczy wiele granic i przysporzy nam, mieszkańcom, powody do dumy, czy choćby zadowolenia. To oczywiste. Nie sposób przejść koło niego obojętnie, a to powoduje, że można na ten budynek patrzeć trochę, jak na symbol. Naturalnie, samonarzucający się jest ten o odwadze i marzeniach. Dla mnie jednak, ta kanciasta bryła obiektu przełamująca prostą, konwencjonalną ścianę pokazuje, że wyjątkowość rodzi się tam, gdzie łamie się schemat. Pokazuje nowy kierunek, nową drogę. Jaką? To właśnie przed nami.
Chwila otwarcia toruńskiej sali koncertowej, przypomina mi trochę inaugurację innego, ważnego dla kultury polskiej budynku sprzed ponad stu laty, kiedy to otwierano dzisiejszy Teatr im. J. Słowackiego w Krakowie. Obiekt też z jednej strony bardzo wyczekiwany, a z drugiej budzący spory i dyskusje, a nawet skandale, o jakich nam się dziś nie śniło. Otóż, to właśnie wtedy, Jan Matejko protestując przeciwko budowie tego teatru, oddał honorowe obywatelstwo miasta Krakowa. Nie chodziło o sam teatr, ale o jego lokalizację i konieczność wyburzenia średniowiecznych budowli. Wracając jednak do momentu inauguracji, w przeddzień wielkiej gali odbył się otwarty dla publiczności, niecodzienny pokaz strojenia sceny. Podnosząc kurtynę i odsłaniając kulisy zademonstrowano widzom najpierw pustą przestrzeń sceniczną, a potem kolejno ukazywały się elementy najnowocześniejszej, ówcześnie, maszynerii teatralnej. Ot, taki pokaz zaplecza technicznego. Kilka lat później, ten wieczór Stanisław Wyspiański odtworzył w „Wyzwoleniu”, strojąc scenę narodową. To otwarcie było czymś więcej, niż tylko początkiem nowego budynku, to był początek nowej epoki zwanej w historii Młodą Polską.
Dlaczego przywołałam tą teatralną historię, bo widzę tu poniekąd analogię. Nie chodzi mi wcale o podobieństwa w zawirowaniach związanych z powstawaniem obu obiektów, to zbyt proste. Ani choćby tego, że ważne dla kultury momenty wydarzają się często obok błysku fleszy, to frazes. Oba te obiekty łączy to, że są punktami granicznymi, cezurą. Oby ten nowy czas, który przed nami, był wartościowy.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej" 15.12.2015

środa, 6 stycznia 2016

Lepiej być po prostu za, niż a nawet przeciw w Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy.


Jeszcze nie tak dawno Jurek Owsiak był osobą, która w rankingach zaufania społecznego dystansowała znacznie polityków, wynosząc go na szczyty takich sondaży. Był dla większej części naszych rodaków tym, któremu można spokojnie powierzyć pieniądze i to niemałe, klucze do domu, czy nawet kota. To zaufanie nie było kredytem danym na podstawie wypowiadanych zgrabnie słów z obietnicami w tle, było kapitałem zbudowanym na działaniu, bardzo konkretnym i skutecznym działaniu. Jeszcze nie tak dawno tej styczniowej niedzieli, podczas finału WOŚP, można było zobaczyć na jednej scenie polityków wszystkich opcji, byli tam razem, każdy z czerwonym serduszkiem na piersi. Nikomu by wtedy do głowy nie przyszło, że może nadejść taki czas, że będzie się straszyć ludzi zwolnieniem z pracy za pomoc Orkiestrze. Powolny i systematyczny proces obniżania wiarygodności Owsiaka zaczął się chyba właśnie wtedy, gdy w rankingach zaufania był liderem. Co wcale nie znaczy, że wcześniej nie było osób sceptycznie patrzących na jego osobę, nikt jednak nie deprecjonował samej Orkiestry. Pamiętam, że podczas organizowania toruńskich finałów WOŚP, zdarzało się kilka razy, że musiałam wysłuchać niekoniecznie przychylne uwagi na temat Jurka Owsiaka, ale te same osoby chętnie wspierały akcję i pracę naszego sztabu. WOŚP od początku łączył ludzi w pomaganiu ponad poglądami, bez względu na osobiste sympatie, dawał szansę każdemu chętnemu na dorzucenie swojej małej cząstki, na rzecz potrzebujących. A że robi to, tak widowiskowo, to można tylko się cieszyć, bo to również fantastyczna reklama idei działania non profit na rzecz innych. Znam wiele osób, które zaczynały swoją przygodę z wolontariatem właśnie w Orkiestrze, a teraz działają dalej w innych organizacjach.
Dlatego pewnie tak bardzo mierzi mnie porównywanie WOŚP z inną akcją charytatywną i licytacja, kto robi więcej i lepiej, i komu zatem bardziej należy się wsparcie, pomoc służb mundurowych, czas antenowy i tak dalej. Ta retoryka, obliczona jest naturalnie na dyskredytowanie WOŚP, ale mam wrażenie, że czyni więcej złego, niż dobrego każdej z inicjatyw. Budowanie antagonizującego przekazu, używając do tego akcji charytatywnych, budzi moje wątpliwości i w dobre intencje nie wierzę. Od razu nasuwa mi się pytanie, czy ci, którzy aktywnie nakręcają spiralę nagonki na działania Orkiestry, faktycznie angażują się w inne akcje dobroczynne? Powątpiewam. Ustanawianie jedynego sprawiedliwego i prawego, tego, kto ma większe prawo do pochylania się nad potrzebującym, jest co najmniej niedorzeczne i szkodliwe społecznie w dłuższej perspektywie. Do pomagania drugiemu człowiekowi jest powołany każdy z nas, ale i do każdego z nas, z osobna należy wybór, po pierwsze, czy w ogóle otworzy się na drugiego człowieka, a potem w jaki sposób i na jaką skalę to zrobi.
Martwi mnie zatem to, że w tym roku sporo osób będzie grało w Orkiestrze protestując przeciw nagonce na nią, będzie za, a nawet przeciw. Na portalach społecznościowym krążą już hasła, by dać na WOŚP w tym roku dwa razy więcej w ramach sprzeciwu. Ja zaś nawołuję szczerze, dajmy tyle, ile chcemy i możemy. Bądźmy za, po prostu, za każdą akcją charytatywną.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej" 5.01.2016