środa, 19 kwietnia 2017

Gdy płonie warszawskie getto, w „Azylu” pada śnieg z popiołu na willę Żabińskich


Zdjęcia do filmu o warszawskim ogrodzie zoologicznym w czasie drugiej wojny światowej kręcone były w Pradze. Nie na Pradze, dzielnicy Warszawy, gdzie ów ogród od dziewięćdziesięciu lat się znajduje, ale w Pradze czeskiej. Cóż, takie prawa w tym przypadku bardziej ekonomii niż filmu. Ale to nie plenery są najistotniejsze w „Azylu” Niki Caro.

Film zaczyna się w letni, słoneczny poranek. Antonina Żabińska sunie radośnie alejami zoo na rowerze, by wpuścić do ogrodu pierwszych, czekających gości. Gdy otwiera bramę, zaprasza nas do świata jasnego, nieco idyllicznego, gdzie egzotyczne zwierzęta żyją w doskonałej symbiozie z ludźmi. Słonica na dzień dobry radośnie macha trąbą, młode lwiątka swobodnie baraszkują w pokojach willi, a borsuk jest nieodłącznym towarzyszem zabaw syna Antoniny. Błogi nastrój tego świata zakłóca dramatyczna scena, gdzie tuż po porodzie małe słoniątko zaczyna się dusić, a rodzice bronią dostępu do niego ludziom. Żabińska porzuca rozbawione towarzystwo i biegnie na pomoc, niczym hipnotyzer spokojnie przemawia do rozdrażnionego zwierzęcia, czule gładzi trąbę i ratuje dumę przedwojennej Warszawy, malutką Tuzinkę, dwunaste w Europie słoniątko urodzone w niewoli. Scenie tej z podziwem przygląda się dyrektor berlińskiego zoo Lutz Heck. Powróci on do Warszawy jesienią 1939 roku, by zabrać Tuzinkę i inne cenne okazy, które przeżyły oblężenie miasta. Na resztę ocalałych zwierząt urządzi polowanie. Wraz z nastaniem wojny klatki pustoszeją, życie w ogrodzie zamiera i w tym momencie zaczyna się prawdziwa historia. Pod przykrywką świńskiej farmy i ogródków działkowych, Żabińscy przeobrażają swoje zoo w wojenny azyl. Opiekę i schronienie znajdują w nim dziesiątki Żydów przemycanych w wozach wypełnionych odpadami z warszawskiego getta. Przed grozą holokaustu kryją ich w klatkach i wybiegach dzikich zwierząt niczym w bezpiecznej arce, tuż pod bokiem niemieckich żołnierzy. 
Pierwsze pytanie, jakie pojawia się po obejrzeniu tego filmu, to dlaczego powstał on dopiero teraz. Nie rażą w nim uładzenia, czy też malowanie stereotypami okupacyjnej rzeczywistości, bo historia małżeństwa Żabińskich jest tak fascynująca i przejmująca zarazem, że te kwestie nikną na drugim planie. Nie drażnią też historyczne skróty. W uproszczeniach tworzą się  symboliczne znaki. W jednej ze scen unosi się w powietrzu tysiące wirujących płatków, wyglądają jak opadający śnieg. To właśnie płonie getto, a prochy wiatr rozsiewa w najdalsze zakątki, by pamięć przerwała. I przetrwała. Również o Żabińskich, którzy ratowali Żydów z tej pożogi.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  18.04.2017

środa, 12 kwietnia 2017

Muzeum II Wojny Światowej to nie tylko pamięć, ale i szczepionka antywojenna


W dniu, w którym otwierano Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku, toruński Urząd Miasta ogłosił przetarg na przygotowanie dokumentacji projektowej dla Fortu Jakuba z przeznaczeniem na Centrum Historyczne im. Gen. Elżbiety Zawackiej. Zbieżność dat jest naturalnie, ledwo dostrzegalnym przypadkiem. Czytając wstępne założenia przyszłego muzeum nazwanego w scenariuszu „Bazą »Zo«” można sobie już dziś wyobrazić, że za jakiś czas będziemy mieli w Toruniu imponującą placówkę wykorzystującą wszelkie nowoczesne techniki do prezentacji zmagań niepodległościowych Polaków. Osią opowieści tam będzie życiorys gen. Zawackiej na tle historii minionego wieku. Czy dorówna poziomem do Muzeum II Wojny Światowej? Z pewnością może stanowić uzupełnienie historii opowiadanej w gdańskim muzeum, gdzie gen. Zawacka jest wspomniana, jak wiele innych, heroicznych kobiet czasów wojny. Ale czy równie mocno ekspozycje będą docierać do wyobraźni i emocji widzów, tak że potrząsną, wzruszą i  wywołają refleksję?

Wystawa w gdańskim muzeum nie pozostawia żadnego zwiedzającego obojętnym. Może to przez rozmach i różnorodność prezentacji. Poczynając od gablot z pamiątkami, czasem bardzo egotycznymi, jak suknia ślubna ze spadochronu, przez stanowiska multimedialne z fotografiami, filmami, wspomnieniami świadków, aż do aranżacji przestrzeni. Przyjemne wrażenie robi spacer po przedwojennej polskiej ulicy, ze sklepami i kinem Wenus, w którym Loda Niemirzanka śpiewa „Ada, to nie wypada”. Jednak kiedy wracamy na tę samą ulicę po wojnie, spaloną z radzieckim czołgiem, to przygnębienie wbija w posadzkę, że trudno iść dalej. Wystawa opowiada o wojnie prowadząc nas przez podziemny labirynt, rozwijając kolejne wątki niekończącego się dramatu i pączkującego zła, które rozlewa się, nie oszczędzając nikogo. Ludność cywilna głód i strach czuje podobnie, czy to w Leningradzie, Warszawie, czy Dreźnie. Wojna to piekło, a nie kuźnia bohaterów. W ostatniej sali tuż przed wyjściem stajemy przed murem berlińskim, symboliczną żelazną kurtyną, pokłosiem wojny. Nad nim wisi ekran, na którym oglądamy w skrócie historię po obu stronach muru. W pewnym momencie obrazy zrównują się. Ale tu nie ma happy endu, bo to nie jest koniec. Następne ujęcia pokazują obrazy z wojen, które znamy z serwisów informacyjnych. Zdjęcia przerażonych dzieci z Aleppo mówią nam, że wojna to nie pojęcie minione i przeszłe zamknięte tylko w muzealnych gablotach, ale toczy się ciągle, jest gdzieś obok.
Zatem może potrzebne nam są muzea opowiadające o czasach wojny, nie tylko, by pielęgnować pamięć, ale przede wszystkim, by stanowiły swoistą szczepionkę przeciwko wojnie.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  11.04.2017

środa, 5 kwietnia 2017

Ogródki na europejskim poziomie


O tym, że kwiecień potrafi zaskoczyć pełnym słońcem i nagłym skokiem temperatury, do tej z początków czerwca, wiemy doskonale, ale mamy świadomość, że może również nieco przymrozić i zawiać chłodem. Zgodnie z ludowym porzekadłem, jest to miesiąc, który wiosnę przeplata latem, a nie je zaczyna. Na Starym Mieście natomiast wraz z nadejściem pierwszego kwietnia rozpoczyna się już sezon letni. Nie ma on nic wspólnego z kalendarzem porządkującym pory roku, czy też z aurą. To tylko zmiana zasad, kto będzie miał pierwszeństwo, przez najbliższe siedem miesięcy, w zajmowaniu chodników i ulic w obszarze staromiejskim. Zmiana reguł, jak zmiana czasu. Jeszcze kilka lat temu pierwsze ogródki, niczym przebiśniegi sygnalizowały rychłe nadejście letnich dni i napawały optymizmem. Najpierw stoliki, potem parasole wystawiane wraz z pierwszymi promieniami słońca stawały się miejskim zwiastunem budzącego się po zimie świata. W ostatnim czasie moment przejścia na tryb letni w gastronomii stracił na subtelności. Charakterystyczne, drewniane konstrukcje pokryte szkłem lub plandeką, foliowe baraki, pieszczotliwie nazywane czasem wozami cygańskimi, przystosowane, by doskonale radzić sobie i z wiatrem i z deszczem i ze słońcem, wyrastały gwałtownie na bruku i płytach chodnikowych, gotowe na nowy sezon. A to, że przy okazji znacząco zmieniały przestrzeń staromiejską, wprowadzając chaos estetyczny, to tylko efekt uboczny. W tym miejscu pewnie niejeden przedsiębiorca polemizowałby ze sformułowaniem „chaos estetyczny”, jego podesty przecież były wykonane z największą starannością, a kanapy i inne meble są w najlepszym gatunku, do tego zawsze czysto, a czasem nawet i zielono. Zainwestował w ogródek nie dla własnej fantazji, ale żeby dać nowe miejsca pracy, a że efekt finalny znacznie odbiega od szkiców przedstawianych przy uzyskiwaniu pozwolenia, czy to aż taki problem? Wydawało się, że nie ma siły na gastronomiczne zawłaszczanie przestrzeni wbrew zasadom. Ten sezon ma przynieść przełom. Wszystko za sprawą zmian w sposobie udostępniania terenu pod ogródek i konieczności stosowania się do zasad kodeksu estetycznego. Te wytyczne to nic nowego, istniały już wcześniej, ale nie wszyscy je dostrzegali. Obserwując przestrzeń Starego Miasta w miniony weekend zmianę już widać. Foliowej budy żadnej, za to jaki entuzjazm i komentarze przywołujące europejski poziom, wywołało zwyczajne wystawienie stolików i krzeseł na bruk. Jest nadzieja, że w tym sezonie faktycznie będzie inaczej.
Ciekawe, jak do tych nowości odniesie się właściciel pierogarni znanej z kuriozalnej, całorocznej samowoli ogródkowej blokującej pół ulicy? To pytanie wciska się tu nieśmiało samo. Czy zastosuje się do nowych reguł, czy też będzie nadal śmiał się w twarz urzędnikom i innym naiwniakom przestrzegającym przepisów? Pewnie na Moście Paulińskim nic się nie zmieni w najbliższym czasie. Nowe zasady wydawania pozwoleń wraz z kodeksem estetycznym obejmą w tym sezonie tylko ulice Królowej Jadwigi, Szeroką, Różaną i Rynek Staromiejski. Reszta ulic działać będzie po staremu, czyli według zasady równych i równiejszych wobec lokalnego prawa.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  04.04.2017