piątek, 25 marca 2016

Świąteczny spacerownik teatralny po Toruniu


Prawie trzy miesiące temu wystartowała w sieci Encyklopedia Teatru Polskiego. Projekt ten z pewnością ucieszył nie tylko ludzi zajmujących się teatrem zawodowo i naukowców, którzy pracowali nad nim ponad dwa lata, ale również zwykłych miłośników teatru. W jednym miejscu można teraz znaleźć materiały, które były dotąd rozproszone. Poza bazą wiedzy wypełnioną hasłami przedmiotowymi i osobowymi, informacjami z zakresu historii teatrów i zespołów, portal zawiera spore archiwum cyfrowe, a w nim zdjęcia, afisze, recenzje. Twórcy tej strony zapewniają, że nie jest to rzecz zamknięta, przeciwnie, formuła jest jak najbardziej otwarta na ciągłe uzupełnienia i propozycje. Dla mnie, choć myślę, że nie tylko dla mnie, projekt ten wygląda imponująco i mogłabym jeszcze chwilę wymieniać, co tam znajdziemy i dlaczego, z tego powodu ogrania mnie zadowolenie. Zatrzymam się jednak tylko na jednej zakładce, chyba najbardziej pobudzającej aktywność, na „Spacerowniku teatralnym”. Pomysł, by poznawać teatr i jego historię wpisaną w miasto, czasem tą zupełnie nieznaną, a często zapomnianą, poprzez spacer śladami znanych twórców, czy wydarzeń artystycznych, jest nie tylko niezwykle oryginalny i atrakcyjny, ale może być również bardzo inspirujący lub zwyczajnie przyjemny.

Dla Torunia znajdziemy opracowane dwie ścieżki, dwa spacery teatralne, oba autorstwa Artura Dudy. To „Witkacy w Toruniu” i „Miejsca (nie)teatralne”. Chcąc podążać tropem Witkacego, spacer zaczynamy naturalnie od Bydgoskiego Przedmieścia i słynnej willi „Zofiówka”, pensjonatu, w którym bywał artysta. Dalej przemieszczamy się do Teatru W. Horzycy, gdzie odbyły się dwie prapremiery jego dramatów. Zatem te dwa miejsca są oczywiste, ale dalej idziemy na cmentarz św. Jerzego, do Pałacu Dąmbskich i kamienicy przy ul. Szerokiej 24. Dlaczego tam? To właśnie, między innymi, znajdziemy w tej encyklopedii.

Drugi spacer, nieco dłuższy, oprowadza nas po miejscach i obiektach, które stawały się niejednokrotnie, a czasem tylko okazjonalnie, sceną teatralną. Niestety dziś, w dobie kultury kubaturowej, szukanie nieoczywistych przestrzeni dla sztuki teatralnej w mieście, może się niektórym wydawać zbyteczne, czy nawet niedorzeczne. A szkoda. Ten spacer prowadzi nas po miejscach, w których mogliśmy oglądać spektakle Festiwalu Kontakt, ale nie tylko. Pojawia się tam Dwór Artusa, który niejednokrotnie gościł interesujące widowiska teatralne, ale sceną dla Kontaktu, jednak nie był. Patrząc na te (nie)teatralne miejsca zaproponowane przez Artura Dudę, zaczęłam z pamięci dopisywać do tej listy kolejne obiekty, w których gościły festiwalowe spektakle. Tak powstał mi nowy, inny teatralny spacer, choć może, patrząc na ilość miejsc oraz na odległości pomiędzy nimi, to raczej teatralny maraton – Miejsca Kontaktu. Wariantów takich spacerów może być znacznie więcej, a te dwa są niewątpliwie cenną inspiracją.

W najbliższą niedzielę będziemy świętować Wielkanoc, ale również Międzynarodowy Dzień Teatru. Może zamiast zwykłego, świątecznego spaceru po Starym Mieście, wybierzmy się w tym roku na taki rodzinny, teatralny spacer. Będzie to w pewnym sensie podwójne świętowanie, a przypuszczam, że miłe nie tylko dla teatromanów. Zachęcam.



Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej" 22.03.2016

 

wtorek, 15 marca 2016

Tajemniczy tunel pod Wisłą, jak promocyjny as w rękawie


Historię „złotego pociągu” śledzę od początku. Dziś, po prawie pół roku od tego medialnego wycieku, myślę sobie, że to chyba jedna z najtańszych i najciekawiej przeprowadzonych kampanii promocyjnych regionu. Co prawda, przypominając sobie te pierwsze mini konferencje dla lokalnych dziennikarzy w sekretariacie urzędu, jakoś nie było widać w nich, tej pierwszej odsłony świadomej strategii promocji opartej o tajemniczy skarb. Wręcz przeciwnie, wtedy mogłoby się wydawać, że przeciek podyktowany był głównie oburzeniem niższej rangą urzędniczki, bardziej zgorszonej zapisem o gwarancji znaleźnego, niż ekscytacją z sensacyjnego odkrycia. Gdy po kilku dniach, urzędnik w randze ministra potwierdził prawie, choć nie w stu procentach, wiarygodność istnienia zakopanego „złotego pociągu”, informacja przekroczyła nie tylko granice regionu, ale i naszego kontynentu. Legenda zaczęła żyć swoim życiem, a scenariusz pisał się błyskawicznie sam. Zakopany pociąg był, jak niezwykle wysoko oprocentowana lokata, na której z każdym dniem przybywało zarówno złota, jak i zaginionych dzieł sztuki z Bursztynową Komnatą na czele. Przez kilka dni „złoty pociąg” królował nie tylko w polskich serwisach informacyjnych, ale nawet w najdalszych częściach Azji widzowie mogli zobaczyć fragment nasypu kolejowego, kryjącego w sobie tajemniczy skarb na słynnym 65 kilometrze. I choć cała akcja zaczęła się już prawie pod koniec sezonu turystycznego, to takiego zainteresowania i oblężenia, jak ubiegłej jesieni, zarówno Wałbrzych, jak i okolice, chyba nie przeżywały nigdy w historii. I wydaje się, że nie ma już teraz znaczenia, czy ów pociąg faktycznie jest na wskazanym kilometrze, czy go w ogóle tam nie ma, teraz już wystarczy od czasu do czasu delikatnie przypomnieć ową legendę, a szukać go można w nieskończoność, ciekawi przyjeżdżać będą.
Patrząc na efekt promocyjny płynący z tej historii, mogłoby się wydawać, że wiele miejscowości wykonujących ekwilibrystyki marketingowe, wprost marzy teraz, o takim swoim „złotym pociągu”, zakopanym skarbie, prawdziwym lub nie, wokół którego można by zbudować zainteresowanie miejscem. My, jako miasto, nie musimy się gimnastykować, Toruń, to marka sama w sobie. Ale przecież spektakularnych atrakcji nigdy dość. I chociaż z jednej strony może się nam wydawać, że o prawdziwie efektowną tajemnice nie będzie łatwo, to się okazuje, że niekoniecznie. Wystarczy sięgnąć po historię o legendarnym tunelu pod Wisłą, prowadzącym z kościoła św. Janów do Zamku Dybowskiego. To, że do tej pory go nie znaleziono, wcale nie musi oznaczać, że go tam jednak nie ma. Wręcz przeciwnie, może to być wystarczający powód, by go zacząć szukać. Wyobraźnia rozpali się sama, gdy ją odpowiednio podsycić, choćby zapiskami pruskiego inspektora budowlanego fortów, z których płynie zapewnienie, iż ich autor w jakiejś części tego tunelu był i o istnieniu korytarza łączącego dwa brzegi jest przekonany. Może poszukiwania owego wejścia do tajemniczego tunelu zasięgiem rozgłosu nie dorównają temu, który towarzyszył „złotemu pociągowi”, ale sądzę, że efekt mógłby być też całkiem nas zadowalający. Póki co, ten tunel, to taki nasz promocyjny as w rękawie. Dobrze jest mieć takiego asa.
Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej" 08.03.2016

wtorek, 1 marca 2016

„Wrr” to coś więcej niż tylko „nie lubię”

Stało się, od kilku dni możemy na Facebooku, nie tylko „lajkować”, ale i na pięć nowych sposobów ustosunkowywać się do wpisów tam publikowanych. Użytkownicy od dawna żądali możliwości wciśnięcia czegoś, co będzie przeciwnością słynnego podniesionego kciuka, wyrażającego początkowo głównie aprobatę, czy też sympatię, z czasem jednak pomieszczającego w sobie wiele więcej emocji. W zapowiedziach, które krążyły już od kilku miesięcy, że twórcy portalu zamierzają poszerzyć gamę przycisków do wyrażania emocji, nie pojawiał się jednak przycisk „nie lubię!”. Dlaczego? Podobno przy tworzeniu brano pod uwagę najczęstsze reakcje użytkowników. Patrząc na nowe emotikony, można by wnioskować, że częściej wyrażamy pozytywne emocje, niż negatywne. Poza niebieskim kciukiem, mamy serduszko z „super”, uśmiech z „ha ha”, zdziwienie-zachwyt z „wow”. Pojawił się też smutek, potrzebny do oznaczania przykrych informacji. A na końcu jest ta emotikonka, która miała wyrazić naszą dezaprobatę, zamiast „nie lubię!”, mamy „złość”, w polskiej wersji nazwana „wrrr”. W sumie szkoda, że nie „żółć”, mieści w sobie całkiem szeroki wachlarz synonimów negatywnych emocji, a według jednej z powieściowych postaci Zygmunta Miłoszewskiego, jest najbardziej polskim słowem, nie tylko za skrywany potencjał znaczeń, jaki za sobą niesie, ale i zbitkę znaków charakterystycznych dla naszego języka. Mamy zatem od kilku dni owo „wrrr”, które jest dla mnie czymś więcej niż tylko złością, to żółć w zwierzęcym wydaniu. Owo odzwierzęce warczenie, jest trochę jak preludium do ataku, sygnał, pokazuję zęby, ale mogę zaraz ugryźć. To coś dużo bardziej zaczepnego, niż wzburzone zawołanie, wkurza mnie to. Z pewnością emotikonka z warczeniem, nie odzwierciedla wyobrażenia, o tym, że coś się komuś zwyczajnie nie podoba, tak bez złości. Wielu już wróży temu przyciskowi zawrotną karierę. A ja myślę sobie, że nadal nie ma jak powiedzieć komuś bez słów, nie podoba mi się co mówisz, ale wcale nie zamierzam cię zagryźć za to, że pleciesz głupoty.
W tym kontekście pomyślałam sobie o toruńskim senatorze, który w ubiegłym tygodniu dość ostro skomentował nieustawanie prezydenta Bydgoszczy w dążeniu do uniwersyteckiego podziału. Wypowiedź miała być, zapewne, zabawnym bon motem, który cytowany idzie dalej w świat, ale okazała się bardziej ciężkostrawnym, koszarowym żartem, trochę jednak niestosownym, nawet jak na portal społecznościowy, gdzie niby można więcej. Być może senator chciał skorzystać z doświadczenia innych polityków, a to pokazuje, że wyrazisty komentarz podnosi popularność osoby, ale czy faktycznie podnosi jej znaczenie? Szczególnie, że usta senatora niosą w tym wypadku, nie tylko jego prywatną opinię, ale i poniekąd naszą, mieszkańców Torunia. I wcale nie chodzi mi tu o poprawność polityczną, za którą mogą kryć się resztki złudzeń, na jakąś formę porozumienia i zgodnego współdziałania, nie. Chodzi mi o zwyczajną kulturę osobistą i nie warczenie na sąsiada, nawet, gdy nie lubimy, tego co robi.
Pod takimi wypowiedziami chciałabym móc wcisnąć zwyczajne „nie lubię!”, co w tym wypadku, byłoby rozszerzeniem, o „wstyd mi”. Z racji, że mam do wyboru przycisk z warczeniem, pozostaje mi tylko milczenie.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej" 01.03.2016