wtorek, 15 marca 2016

Tajemniczy tunel pod Wisłą, jak promocyjny as w rękawie


Historię „złotego pociągu” śledzę od początku. Dziś, po prawie pół roku od tego medialnego wycieku, myślę sobie, że to chyba jedna z najtańszych i najciekawiej przeprowadzonych kampanii promocyjnych regionu. Co prawda, przypominając sobie te pierwsze mini konferencje dla lokalnych dziennikarzy w sekretariacie urzędu, jakoś nie było widać w nich, tej pierwszej odsłony świadomej strategii promocji opartej o tajemniczy skarb. Wręcz przeciwnie, wtedy mogłoby się wydawać, że przeciek podyktowany był głównie oburzeniem niższej rangą urzędniczki, bardziej zgorszonej zapisem o gwarancji znaleźnego, niż ekscytacją z sensacyjnego odkrycia. Gdy po kilku dniach, urzędnik w randze ministra potwierdził prawie, choć nie w stu procentach, wiarygodność istnienia zakopanego „złotego pociągu”, informacja przekroczyła nie tylko granice regionu, ale i naszego kontynentu. Legenda zaczęła żyć swoim życiem, a scenariusz pisał się błyskawicznie sam. Zakopany pociąg był, jak niezwykle wysoko oprocentowana lokata, na której z każdym dniem przybywało zarówno złota, jak i zaginionych dzieł sztuki z Bursztynową Komnatą na czele. Przez kilka dni „złoty pociąg” królował nie tylko w polskich serwisach informacyjnych, ale nawet w najdalszych częściach Azji widzowie mogli zobaczyć fragment nasypu kolejowego, kryjącego w sobie tajemniczy skarb na słynnym 65 kilometrze. I choć cała akcja zaczęła się już prawie pod koniec sezonu turystycznego, to takiego zainteresowania i oblężenia, jak ubiegłej jesieni, zarówno Wałbrzych, jak i okolice, chyba nie przeżywały nigdy w historii. I wydaje się, że nie ma już teraz znaczenia, czy ów pociąg faktycznie jest na wskazanym kilometrze, czy go w ogóle tam nie ma, teraz już wystarczy od czasu do czasu delikatnie przypomnieć ową legendę, a szukać go można w nieskończoność, ciekawi przyjeżdżać będą.
Patrząc na efekt promocyjny płynący z tej historii, mogłoby się wydawać, że wiele miejscowości wykonujących ekwilibrystyki marketingowe, wprost marzy teraz, o takim swoim „złotym pociągu”, zakopanym skarbie, prawdziwym lub nie, wokół którego można by zbudować zainteresowanie miejscem. My, jako miasto, nie musimy się gimnastykować, Toruń, to marka sama w sobie. Ale przecież spektakularnych atrakcji nigdy dość. I chociaż z jednej strony może się nam wydawać, że o prawdziwie efektowną tajemnice nie będzie łatwo, to się okazuje, że niekoniecznie. Wystarczy sięgnąć po historię o legendarnym tunelu pod Wisłą, prowadzącym z kościoła św. Janów do Zamku Dybowskiego. To, że do tej pory go nie znaleziono, wcale nie musi oznaczać, że go tam jednak nie ma. Wręcz przeciwnie, może to być wystarczający powód, by go zacząć szukać. Wyobraźnia rozpali się sama, gdy ją odpowiednio podsycić, choćby zapiskami pruskiego inspektora budowlanego fortów, z których płynie zapewnienie, iż ich autor w jakiejś części tego tunelu był i o istnieniu korytarza łączącego dwa brzegi jest przekonany. Może poszukiwania owego wejścia do tajemniczego tunelu zasięgiem rozgłosu nie dorównają temu, który towarzyszył „złotemu pociągowi”, ale sądzę, że efekt mógłby być też całkiem nas zadowalający. Póki co, ten tunel, to taki nasz promocyjny as w rękawie. Dobrze jest mieć takiego asa.
Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej" 08.03.2016

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz