Historię „złotego pociągu” śledzę
od początku. Dziś, po prawie pół roku od tego medialnego wycieku, myślę sobie,
że to chyba jedna z najtańszych i najciekawiej przeprowadzonych kampanii
promocyjnych regionu. Co prawda, przypominając sobie te pierwsze mini
konferencje dla lokalnych dziennikarzy w sekretariacie urzędu, jakoś nie było widać
w nich, tej pierwszej odsłony świadomej strategii promocji opartej o tajemniczy
skarb. Wręcz przeciwnie, wtedy mogłoby się wydawać, że przeciek podyktowany był
głównie oburzeniem niższej rangą urzędniczki, bardziej zgorszonej zapisem o
gwarancji znaleźnego, niż ekscytacją z sensacyjnego odkrycia. Gdy po kilku
dniach, urzędnik w randze ministra potwierdził prawie, choć nie w stu
procentach, wiarygodność istnienia zakopanego „złotego pociągu”, informacja
przekroczyła nie tylko granice regionu, ale i naszego kontynentu. Legenda
zaczęła żyć swoim życiem, a scenariusz pisał się błyskawicznie sam. Zakopany
pociąg był, jak niezwykle wysoko oprocentowana lokata, na której z każdym dniem
przybywało zarówno złota, jak i zaginionych dzieł sztuki z Bursztynową Komnatą
na czele. Przez kilka dni „złoty pociąg” królował nie tylko w polskich serwisach
informacyjnych, ale nawet w najdalszych częściach Azji widzowie mogli zobaczyć
fragment nasypu kolejowego, kryjącego w sobie tajemniczy skarb na słynnym 65
kilometrze. I choć cała akcja zaczęła się już prawie pod koniec sezonu
turystycznego, to takiego zainteresowania i oblężenia, jak ubiegłej jesieni,
zarówno Wałbrzych, jak i okolice, chyba nie przeżywały nigdy w historii. I
wydaje się, że nie ma już teraz znaczenia, czy ów pociąg faktycznie jest na
wskazanym kilometrze, czy go w ogóle tam nie ma, teraz już wystarczy od czasu
do czasu delikatnie przypomnieć ową legendę, a szukać go można w
nieskończoność, ciekawi przyjeżdżać będą.
Patrząc na efekt promocyjny
płynący z tej historii, mogłoby się wydawać, że wiele miejscowości wykonujących
ekwilibrystyki marketingowe, wprost marzy teraz, o takim swoim „złotym
pociągu”, zakopanym skarbie, prawdziwym lub nie, wokół którego można by zbudować
zainteresowanie miejscem. My, jako miasto, nie musimy się gimnastykować, Toruń,
to marka sama w sobie. Ale przecież spektakularnych atrakcji nigdy dość. I
chociaż z jednej strony może się nam wydawać, że o prawdziwie efektowną
tajemnice nie będzie łatwo, to się okazuje, że niekoniecznie. Wystarczy sięgnąć
po historię o legendarnym tunelu pod Wisłą, prowadzącym z kościoła św. Janów do
Zamku Dybowskiego. To, że do tej pory go nie znaleziono, wcale nie musi
oznaczać, że go tam jednak nie ma. Wręcz przeciwnie, może to być wystarczający
powód, by go zacząć szukać. Wyobraźnia rozpali się sama, gdy ją odpowiednio
podsycić, choćby zapiskami pruskiego inspektora budowlanego fortów, z których
płynie zapewnienie, iż ich autor w jakiejś części tego tunelu był i o istnieniu
korytarza łączącego dwa brzegi jest przekonany. Może poszukiwania owego wejścia
do tajemniczego tunelu zasięgiem rozgłosu nie dorównają temu, który towarzyszył
„złotemu pociągowi”, ale sądzę, że efekt mógłby być też całkiem nas zadowalający.
Póki co, ten tunel, to taki nasz promocyjny as w rękawie. Dobrze jest mieć
takiego asa.
Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej" 08.03.2016
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz