W jednej z pierwszych scen, na
nasypie kolejowym ktoś znajduje ciało Alojzego Korzeńca, do tego jeszcze bez
głowy. Taką scenę mogliśmy oglądać w toruńskim teatrze trzy lata temu, podczas
drugiej edycji Festiwalu Debiutantów „Pierwszy Kontakt” w spektaklu „Korzeniec”
z Teatru Zagłębia. Przedstawienie to było teatralną adaptacją sensacyjnej
powieści Zbigniewa Białasa pod tym samym tytułem. Całość zaczynała się mocnym
akcentem, prowokując śledztwo i nakręcając akcję. Scenerię dla tej fikcyjnej
opowieści stanowił prawdziwy Sosnowiec z początku dwudziestego wieku. W
pierwszej chwili wydawało się, że to taki, modny ostatnio, kryminał retro, do
tego, przeniesiony na scenę. Trochę tak, ale wątek sensacyjny był tylko
pretekstem do sportretowania miasta, bo to ono, miasto Sosnowiec, było tam
głównym bohaterem. A wszystko zaczęło się od starego kafelka z posadzki w
jednym z sosnowieckich domów. Sygnatury majstra glazurnika: „A.
Korzeniec-Sosnowice”. Te kilka liter stało się dla autora inspiracją,
pretekstem i jednocześnie swoistym medium, by wywołać ducha dawnego Sosnowca. I
to z powodzeniem.
Historia Korzeńca przypomniała mi
się kilka dni temu podczas spotkania w Domu Muz, organizowanego przez Toruński
Oddział Towarzystwa Opieki nad Zabytkami, „O czym opowiadają mury kamienic?”. Oczywiście
chodziło o mury toruńskich kamienic, a dokładniej o dawne, czasem i stuletnie, napisy
reklamowe na nich. Niewiele szyldów malowanych na murach się uchowało. Tych
kilka na Starym Mieście jest sukcesywnie poddawanych konserwacji dzięki
współdziałaniu Biura Toruńskiego Centrum Miasta oraz konserwatorów z UMK. I z
tego powinniśmy się cieszyć, bo to ewenement w skali kraju. Dzięki konserwacji ożyły
ostatnio na ulicy Szpitalnej dwa szyldy: „Skład dewocjonali – galanterji
porcelany i szkła” oraz „Zakład malarski Fr. Guzicki mistrz malarski”. Niektóre
napisy kryją się jeszcze wciąż na kamienicach, które mijamy codziennie,
schowane pod tynkiem i kurzem. Szukanie i wypatrywanie takich perełek to nie
taka prosta sprawa. Potrzeba do tego dobrego oka i sporo cierpliwości. Czasem jest
to po prostu kwestia szczęścia. Szyld, który ukazał się spod warstwy tynku robotnikom
remontującym kamienicę, gdzie kiedyś była kawiarnia „Pod Atlantem”, był takim
właśnie szczęściem. Teraz z daleka błyszczy złotem.
Opowiadanie o wyłapywaniu liter i
ich konserwacji to była jedna warstwa tego spotkania. Drugą były prawdopodobne,
oparte o dostępne materiały źródłowe, szkice biograficzne dawnych mieszkańców
miasta, przywołane przez te pozostawione szyldy. Wyglądało to faktycznie
trochę, jak wywołanie duchów. Niektóre niosły ze sobą nie zawsze taką
szczęśliwą przeszłość. Szczególnie dramatycznie wyglądają prawdopodobne losy jednego
z braci Schiller, majstra malarskiego, znanego z szyldu z ulicy Browarnej.
Niewykluczone, że popełnił samobójstwo załamany bankructwem. A może powód był
inny? W tym momencie właśnie przypomniał mi się sosnowiecki Korzeniec i
pomyślałam, że w starych napisach, na kafelkach, czy na murach, może kryć się
faktycznie spory potencjały i dobry punkt wyjścia do literackiego snucia
opowieści o dziejach miasta. Historia braci Schiller nadaje się do tego
idealnie.
Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej" 13.09.2016
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz