wtorek, 27 września 2016

„Artyści”, czyli po czyjej my stronie właściwie jesteśmy?


Jedna z postaci w serialu „Artyści”, po udanej, pierwszej próbie generalnej, mówi z entuzjazmem: „No i złożyło się!” Po chwili druga z postaci dodaje: ”Przedstawienie zawsze powstaje na generalnej, to co się dziwicie.” To rozmowa duchów dawnych, wybitnych reżyserów teatralnych, zatem wiedzą, co mówią. Dla mnie serial „Artyści” Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego złożył się dokładnie w czwartym odcinku. Złożył się tak, że trudno mi teraz przejść obok tej produkcji obojętnie. Od początku emisji tego serialu słyszałam wielokrotnie pytania padające z różnych stron, bym wypowiedziała się, co o nim sądzę, bo to i branżowe i o teatrze i co ja na to. Po czwartym odcinku mogę już spokojnie powiedzieć, to jest bardzo dobry serial, i to nie tylko o zamkniętym środowisku teatralnym. To jest serial obyczajowy o nas tu i teraz, uniwersalnie wykraczający poza kulisy, scenę i widownię. I niech ktoś sobie nie myśli, że jest to kolejny wypełniacz czasu, nie. Ta produkcja jest trochę, jak seria z karabinka, która mnoży skojarzenia, odwołania, metafory, wywołuje pytania.
Akcja toczy się w teatrze, ulokowanym w samym sercu stolicy, w Pałacu Kultury i Nauki, czyli bardzo konkretnie, co w pierwszym odruchu może kierować uwagę na dwa warszawskie teatry, Dramatyczny oraz Studio i konflikty, które tam się przetoczyły w ostatnich latach. Nic bardziej mylnego. Ta lokalizacja jest zwyczajnie symbolem. To centrum stolicy znaczy tu tyle, co „wszędzie w Polsce”, a teatr symbolizuje „każdą” instytucję kultury dziś. Równie dobrze mógłby to być inny teatr gdzieś na południu lub muzeum na północy kraju, dom kultury w średnim mieście, czy szkolna biblioteka w małej gminie. Każde takie miejsce, gdzie kultura skazana jest na nierozerwalny związek z urzędnikami-politykami. W serialu jest Teatr Popularny i to w nim, niczym w mrocznym thrillerze, ścierają się siły dobra i zła. Tylko kto w tym świecie jest dobry, a kto zły? Czy ktoś, kto mówi efektownie o kulturze i dziedzictwie, dobijając równocześnie politycznych targów kosztem teatru, powinien o nim nadal decydować? Czy  mimo wszystko, lepszym jest ten, który może i nieudolnie, ale jednak działa na rzecz teatru? Kto sieje więcej szkody? Mianowani urzędnicy czy szaleni artyści? Czy o pieniądzach na kulturę decydują faktycznie osoby niemające o niej kompletnie pojęcia? I kto, czyje interesy w tym obszarze realizuje? Czy zależność urzędnik-artysta, nie powinna być czasem symbiozą, jak tego oczekuje społeczeństwo? Powraca tam też nieśmiertelne pytanie, czy w instytucjach kultury powinna rządzić statystyka i dyscyplina, między innymi, budżetowa, czy sztuka? Mogę dalej mnożyć te pytania. Nie wykluczone, że odpowiedzi na nie przyniosą dalsze odcinki, ale nie w tym rzecz. Chodzi bardziej o to, by dopuścić do siebie, że to, co widzimy na ekranie, to wcale nie jest gdzieś daleko od nas. To jest obok.
W przytoczonym na początku dialogu duchów jedna z postaci reżyserów poddaje w wątpliwość ten, jego zdaniem, chwilowy sukces nadchodzącej premiery. Na to, inny duch, szybko ripostuje: „Zaraz zaraz. Ja czegoś nie rozumiem. To po czyjej my stronie właściwie jesteśmy?” No właśnie, po czyjej jesteśmy?

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  27.09.2016

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz