Czy wchodząc do czyjegoś
mieszkania, można coś powiedzieć o panujących tam relacjach między domownikami,
na podstawie mebli? Oczywiście można i nie o wszystkie meble mi chodzi, ale o
jeden, bardzo konkretny, o stół, przy którym jada się posiłki. To on bardzo
często, symbolicznie rzecz jasna, daje wgląd w relacje rodzinne i sporo mówi o życiu
domowników. Jaki jest, wysoki, czy niski, gdzie stoi z boku, czy centralnie,
ile osób może przy nim zasiąść i kto, gdzie siedzi. Patrząc tylko na stół oraz
to jak się przy nim jada, możemy kreślić domysły na temat układu rodzinnego i
przeczucia dokąd on zmierza. Z tej perspektywy spojrzałam na „Ostatnią
rodzinę”.
W mieszkaniu Beksińskich widzimy
dwa stoły, jeden kuchenny, codzienny, drugi w pokoju, świąteczny. Zarówno przy
jednym, jak i drugim, cała rodzina nie jest w stanie pomieścić się swobodnie,
spotkać ze sobą, spojrzeć sobie w oczy, rozmawiać. Co wcale nie znaczy, że tego
nie robią w innych okolicznościach, ale przy stole niekoniecznie. Ten stół
codzienny w kuchni, przy którym zwykle toczy się najwięcej, który bywa sercem
domu, tu jest wąski, ustawiony dłuższym bokiem przy ścianie, tak, że jedząc,
patrzy się głównie na nią. Myślę, że ten ich kuchenny stół symbolicznie
podkreśla nie tylko klaustrofobię warszawskiego bloku, ale i duszący ścisk w
relacjach. Widzi się mur tuż pod nosem, żadnego oddechu, nie da się długo
wysiedzieć w takim miejscu, trochę jak w bistro, jak w poczekalni, trochę, jak
w wielu innych blokowych mieszkaniach. Przy nim jadają Zdzisław i Tomek, zwykle
osobno, nerwowo, szybko, łapczywie, nieładnie. Zofia tam sprząta, gotuje, podaje
jedzenie, studzi je, a czasem dla oddechu zapali papierosa, też sama, gdzieś z
boku. To ona w tej kuchni daje podstawę, by codzienność całej rodziny mogła
prześlizgiwać się po dniach. To dzięki niej toczy się tam życie i wraz z jej
odejściem zacznie ono błyskawicznie uchodzić z tej rodziny, aż zniknie. To ona
jest tam łącznikiem pomiędzy ojcem i synem, jest arterią, po której płynie
miłość, uwaga, uśmiech, zrozumienie i empatia. Jest też trochę parasolem
ochronnym, który usilnie osłania domowników od depresji, ale przed nią ich ostatecznie
nie chroni. Tylko raz widzimy wszystkich razem przy stole, Zofię, obie babcie,
Zdzisława i Tomka. Przy wigilii. Kobiety tradycyjnie łamią się opłatkiem, w tym
samym momencie mężczyźni nieco z boku, Tomek wręcz poza stołem, zajęci są oglądaniem
technicznych zabawek, ostentacyjnie skupieni na sobie. Niby siedzą razem, ale
widać wyraźnie pęknięcia, każdy jest tam sam, osobny. Dokąd zatem może zmierzać
taka rodzina? Nietrudno sobie odpowiedzieć, że do rozpadu, do jakiegoś kresu,
tak jak u Beksińskich. Ten kres, wbrew pozorom, nie nadchodzi tak od razu,
stopniowo odciąga kolejne osoby od stołu, od życia, pogłębiając tylko w
pozostałych samotność i lęki. Nie do wytrzymania. Czy można sobie jakoś z tym
poradzić? W filmie nie ma na to odpowiedzi i wydaje się to dla twórców bez
znaczenia. To jest historia prawdziwa, memento mori.
Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej" 04.10.2016
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz