środa, 5 października 2016

Rodzinne memento mori na przykładzie Beksińskich


Czy wchodząc do czyjegoś mieszkania, można coś powiedzieć o panujących tam relacjach między domownikami, na podstawie mebli? Oczywiście można i nie o wszystkie meble mi chodzi, ale o jeden, bardzo konkretny, o stół, przy którym jada się posiłki. To on bardzo często, symbolicznie rzecz jasna, daje wgląd w relacje rodzinne i sporo mówi o życiu domowników. Jaki jest, wysoki, czy niski, gdzie stoi z boku, czy centralnie, ile osób może przy nim zasiąść i kto, gdzie siedzi. Patrząc tylko na stół oraz to jak się przy nim jada, możemy kreślić domysły na temat układu rodzinnego i przeczucia dokąd on zmierza. Z tej perspektywy spojrzałam na „Ostatnią rodzinę”.
W mieszkaniu Beksińskich widzimy dwa stoły, jeden kuchenny, codzienny, drugi w pokoju, świąteczny. Zarówno przy jednym, jak i drugim, cała rodzina nie jest w stanie pomieścić się swobodnie, spotkać ze sobą, spojrzeć sobie w oczy, rozmawiać. Co wcale nie znaczy, że tego nie robią w innych okolicznościach, ale przy stole niekoniecznie. Ten stół codzienny w kuchni, przy którym zwykle toczy się najwięcej, który bywa sercem domu, tu jest wąski, ustawiony dłuższym bokiem przy ścianie, tak, że jedząc, patrzy się głównie na nią. Myślę, że ten ich kuchenny stół symbolicznie podkreśla nie tylko klaustrofobię warszawskiego bloku, ale i duszący ścisk w relacjach. Widzi się mur tuż pod nosem, żadnego oddechu, nie da się długo wysiedzieć w takim miejscu, trochę jak w bistro, jak w poczekalni, trochę, jak w wielu innych blokowych mieszkaniach. Przy nim jadają Zdzisław i Tomek, zwykle osobno, nerwowo, szybko, łapczywie, nieładnie. Zofia tam sprząta, gotuje, podaje jedzenie, studzi je, a czasem dla oddechu zapali papierosa, też sama, gdzieś z boku. To ona w tej kuchni daje podstawę, by codzienność całej rodziny mogła prześlizgiwać się po dniach. To dzięki niej toczy się tam życie i wraz z jej odejściem zacznie ono błyskawicznie uchodzić z tej rodziny, aż zniknie. To ona jest tam łącznikiem pomiędzy ojcem i synem, jest arterią, po której płynie miłość, uwaga, uśmiech, zrozumienie i empatia. Jest też trochę parasolem ochronnym, który usilnie osłania domowników od depresji, ale przed nią ich ostatecznie nie chroni. Tylko raz widzimy wszystkich razem przy stole, Zofię, obie babcie, Zdzisława i Tomka. Przy wigilii. Kobiety tradycyjnie łamią się opłatkiem, w tym samym momencie mężczyźni nieco z boku, Tomek wręcz poza stołem, zajęci są oglądaniem technicznych zabawek, ostentacyjnie skupieni na sobie. Niby siedzą razem, ale widać wyraźnie pęknięcia, każdy jest tam sam, osobny. Dokąd zatem może zmierzać taka rodzina? Nietrudno sobie odpowiedzieć, że do rozpadu, do jakiegoś kresu, tak jak u Beksińskich. Ten kres, wbrew pozorom, nie nadchodzi tak od razu, stopniowo odciąga kolejne osoby od stołu, od życia, pogłębiając tylko w pozostałych samotność i lęki. Nie do wytrzymania. Czy można sobie jakoś z tym poradzić? W filmie nie ma na to odpowiedzi i wydaje się to dla twórców bez znaczenia. To jest historia prawdziwa, memento mori.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  04.10.2016

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz