Kilka lat temu koleżanka
przedstawiła mi swojego znajomego, podaliśmy sobie ręce, wymieniliśmy uśmiechy
i imiona. Kiedy kolega oddalił się, koleżanka powiedziała do mnie: „On ma imię
po pradziadku. Na pamiątkę. Pradziadek zginął w czasie pogromu na Wołyniu.
Przybili go widłami do drzwi. Ukraińcy.” Zamarłam, odruchowo wyobraziłam sobie
tę scenę. Potem nigdy więcej temat tych tragicznych wydarzeń w kontekście losów
jego rodziny nie powrócił w naszych rozmowach. Jednak obraz tych drzwi pojawiał
mi się, ilekroć myślałam lub słyszałam o Wołyniu. Imię kolegi stało się
mimowolną czarną skrzynką przechowująca zapis tamtej tragedii, nie tylko
rodzinnej. Zobaczyłam z niej jedną klatkę filmu. Tyle wystarczyło, bym
zapamiętała na długo.
Smarzowski w „Wołyniu” połączył w
jedno dzieło filmowe wiele takich rozproszonych opowieści świadków i ich
potomków, wiele takich klatek. I wyszedł mu obraz bardzo mocny, który zostaje nie
tylko zapisany w głowie, gdzieś pomiędzy innymi scenami widzianymi dotąd w
kinie, on zostaje przede wszystkim silnie pod powiekami i nie daje się stamtąd
szybko wypchnąć, choć boli. Boli okrutnie. Smarzowski wprowadza nas w świat, w
którym od początku czujemy, że nie ma równowagi, nie ma symetrii, gdzie ile
zła, tyle dobra, ile miłości, tyle nienawiści, nie. Tam zło wydaje się pomnażać
zdecydowanie szybciej niż dobro, za kradzież obcina się rękę, a za tę rękę
obcina się potem głowę. Nie ma tu opamiętania, to musi prowadzić do tragedii. Choć
pierwsze sceny mogą nas nieco znieczulić, przywołując utrwalony, sielankowy
obraz Kresów, to przeczuwamy, że siekiera, która zawisa w powietrzu nad głową
panny młodej, by rytualnie ściąć jej warkocz, kiedyś powróci, by zadać cios śmiertelny.
Zło jest tam obecne od początku przecież. Domyślamy się jego uśpionej
obecności, w czasie gdy ono inkubuje w człowieku, czekając na sprzyjające
okoliczności, by rozpętać piekło na ziemi, pomieszać zastany porządek, wyznaczyć
role katów i ofiar.
Pytań, po co nam teraz taki film
jak „Wołyń”, pojawia się zdecydowanie mniej, niż stwierdzeń, że to bardzo
ważny, potrzebny obraz tamtych wydarzeń, bez względu na konsekwencje, jakie
może przynieść. Tylko czy trzeba właśnie teraz opowiadać o rzezi na Wołyniu?
Czy dobrze się dzieje, że ta upychana dotąd po kątach historii tragedia,
wychodzi z kart rozpraw naukowych i wspomnień, uruchamiając wyobraźnię masowego
widza? Czy nie idzie za tym niebezpieczeństwo, że Wołyń przeniknie do
popkultury w formie skrótu, naznaczając katów i wołając w imieniu ofiar o
zemstę? Historii nie da się zmienić. Można nią manipulować, fałszować,
przemilczać, ale zaistniałych zdarzeń to nie wykasuje. Zajścia nawet wyparte,
już się wydarzyły, a przypominanie o nich nie jest robieniem bilansu win i krzywd,
bardziej może być lekcją na przyszłość. Istnieje jednak ryzyko, że przy
dyskusji o tym filmie, więcej uwagi może pójść w wyjaśnianie niuansów
historycznych, niż spojrzenie na „Wołyń”, jako dzieło, które niesie ze sobą
przesłanie. Przesłanie, że każdy nacjonalizm, bez względu jaki przymiotnik
przed nim wstawimy, karmiony nienawiścią do innych, jest złem. Złem, które
prowadzi zawsze do tragedii.
Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej" 11.10.2016
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz