„Toni Erdmann” to nie tylko filmowa
opowieść o relacji ojca i dorosłej córki, czy też o korpoświecie, to również zakamuflowana terapia. Gdyby tak
nie było to, całą historię dałoby się zmieścić w dziewięćdziesięciu minutach, a
nie rozciągać ją do stu sześćdziesięciu. I zdecydowanie należałoby wtedy przyspieszyć
tempo, bo następujące po sobie obrazy bardziej przypominają reality show, niż
najbardziej nawet przewrotną komedię. Cały film dałoby się streścić w kilku
słowach: nieśpieszna kamera, prześlizgując się po obrazach z życia
korporacyjnej żmii, prowadzi nas do kulminacji i ostatecznie przemiany
bohaterki. Do tego, w uzupełnieniu można by dodać, że bonus jest schowany w
jednej ze scen, jak to bez czyjejkolwiek pomocy zapiąć sukienkę widelcem. Ale
czy tylko? Mam wrażenie, że widz wychodzi z kina z poczuciem ulgi i
oczyszczenia. I wcale nie dlatego, że w jednej z ostatnich kwestii słyszy, że
sensem życia jest to, by cieszyć się momentami, w których się jest, bo przecież
to wie. Życie płynie i zmierza do kresu bez względu na to, czy znajdziemy w nim
szczęście, czy też zabrniemy w labirynt ciągłego załatwiania spraw. Maren Ade
wkładając te słowa w usta bohatera, nie moralizuje, ona lojalnie przestrzega,
że może to i truizm, ale i głęboka prawda jednocześnie.
W jednej z pierwszych scen
Winfred Conradi (Peter Simonischek), ojciec Ines (Sandra Huller), gdy widzi ją
na rodzinnej imprezie przyklejoną do telefonu, pyta żonę: „Gdzie popełniliśmy
błąd?” To pytanie budzi w nim odpowiedzialność za życie dorosłej już córki.
Czuje swój udział lub bardziej swoją nieobecność w jej braku szczęścia i
samotności oraz w marnowaniu życiu. Zaczyna działać, wkracza do jej świata, by ratować
ją, swoje dziecko. Gdy nie udaje się mu to w ramach konwencjonalnie odgrywanych
rodzinnych ról, tworzy postać Toniego Erdmanna. Wkłada sztuczną szczękę i
perukę. Próbuje przełamać schemat całym sobą, by dostać się do emocji córki, by
odnowić relację, by zbudować więź. Winfred Conradi zmieniając się w Toniego
Erdmanna, jest tyleż śmieszny, co przerażający, ale i zarazem prawdziwy. Jest
ilustracją powiedzenia, że nikt nie
narobi ci tyle obciachu, co twoi właśni rodzice. I nie robi tego przez przypadek,
niechcący. Przeciwnie, z premedytacją wpada raz za razem w sam środek ważnych
spotkań zawodowych i prywatnych. Prowokuje i prowadzi grę, mimo oporu córki, szuka
języka, w którym mogliby znaleźć porozumienie. Im bardziej ona ucieka i chce ojcu
pokazać, że jest inna niż on, że jest jego przeciwieństwem, tym bardziej i
bliżej Toni jest przy niej. Aż do symbolicznego zakucia w kajdanki, które nie
pozostawiają złudzeń, od tego, że jest się częścią własnych rodziców, nie da
się uciec. Ostatecznie Ines kapituluje, przy akompaniamencie ojca odśpiewuje
brawurowo piosenkę, która ją otwiera i uwalnia. Z jednej strony, jakby zaakceptowała wypierane dotąd
części ojca w sobie, z drugiej pozwoliła na prawdziwe wyrażanie siebie. Zrzuca
konwenans i maskę, staje naga, dosłownie. Teraz to ona prowokuje w swoim
świecie. Proporcje się wyrównują, tyle śmiechu, ile refleksji. Transformacja
się dokonała. Widz możne znaleźć wytchnienie, ale i nadzieję dla siebie. Pewnie
dlatego warto zobaczyć ten film.
Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej" 07.02.2017
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz