czwartek, 9 lutego 2017

„Toni Erdmann”, czyli jak zapiąć sukienkę widelcem


„Toni Erdmann” to nie tylko filmowa opowieść o relacji ojca i dorosłej córki, czy też o korpoświecie,  to również zakamuflowana terapia. Gdyby tak nie było to, całą historię dałoby się zmieścić w dziewięćdziesięciu minutach, a nie rozciągać ją do stu sześćdziesięciu. I zdecydowanie należałoby wtedy przyspieszyć tempo, bo następujące po sobie obrazy bardziej przypominają reality show, niż najbardziej nawet przewrotną komedię. Cały film dałoby się streścić w kilku słowach: nieśpieszna kamera, prześlizgując się po obrazach z życia korporacyjnej żmii, prowadzi nas do kulminacji i ostatecznie przemiany bohaterki. Do tego, w uzupełnieniu można by dodać, że bonus jest schowany w jednej ze scen, jak to bez czyjejkolwiek pomocy zapiąć sukienkę widelcem. Ale czy tylko? Mam wrażenie, że widz wychodzi z kina z poczuciem ulgi i oczyszczenia. I wcale nie dlatego, że w jednej z ostatnich kwestii słyszy, że sensem życia jest to, by cieszyć się momentami, w których się jest, bo przecież to wie. Życie płynie i zmierza do kresu bez względu na to, czy znajdziemy w nim szczęście, czy też zabrniemy w labirynt ciągłego załatwiania spraw. Maren Ade wkładając te słowa w usta bohatera, nie moralizuje, ona lojalnie przestrzega, że może to i truizm, ale i głęboka prawda jednocześnie.
W jednej z pierwszych scen Winfred Conradi (Peter Simonischek), ojciec Ines (Sandra Huller), gdy widzi ją na rodzinnej imprezie przyklejoną do telefonu, pyta żonę: „Gdzie popełniliśmy błąd?” To pytanie budzi w nim odpowiedzialność za życie dorosłej już córki. Czuje swój udział lub bardziej swoją nieobecność w jej braku szczęścia i samotności oraz w marnowaniu życiu. Zaczyna działać, wkracza do jej świata, by ratować ją, swoje dziecko. Gdy nie udaje się mu to w ramach konwencjonalnie odgrywanych rodzinnych ról, tworzy postać Toniego Erdmanna. Wkłada sztuczną szczękę i perukę. Próbuje przełamać schemat całym sobą, by dostać się do emocji córki, by odnowić relację, by zbudować więź. Winfred Conradi zmieniając się w Toniego Erdmanna, jest tyleż śmieszny, co przerażający, ale i zarazem prawdziwy. Jest ilustracją  powiedzenia, że nikt nie narobi ci tyle obciachu, co twoi właśni rodzice. I nie robi tego przez przypadek, niechcący. Przeciwnie, z premedytacją wpada raz za razem w sam środek ważnych spotkań zawodowych i prywatnych. Prowokuje i prowadzi grę, mimo oporu córki, szuka języka, w którym mogliby znaleźć porozumienie. Im bardziej ona ucieka i chce ojcu pokazać, że jest inna niż on, że jest jego przeciwieństwem, tym bardziej i bliżej Toni jest przy niej. Aż do symbolicznego zakucia w kajdanki, które nie pozostawiają złudzeń, od tego, że jest się częścią własnych rodziców, nie da się uciec. Ostatecznie Ines kapituluje, przy akompaniamencie ojca odśpiewuje brawurowo piosenkę, która ją otwiera i uwalnia. Z  jednej strony, jakby zaakceptowała wypierane dotąd części ojca w sobie, z drugiej pozwoliła na prawdziwe wyrażanie siebie. Zrzuca konwenans i maskę, staje naga, dosłownie. Teraz to ona prowokuje w swoim świecie. Proporcje się wyrównują, tyle śmiechu, ile refleksji. Transformacja się dokonała. Widz możne znaleźć wytchnienie, ale i nadzieję dla siebie. Pewnie dlatego warto zobaczyć ten film.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  07.02.2017

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz