Gdyby wierzyć opisom, które
prezentują kina, by zachęcić nas do obejrzenia filmu, to idąc na „Pokot”
Agnieszki Holland, powinniśmy się przygotować na kryminał, w którym pierwszym detektywem
będzie główna bohaterka. A gdy dodatkowo zna się powieść Olgi Tokarczuk
„Prowadź swój pług przez kości umarłych”, to można mieć prawie pewność, że na
ekranie przyjdzie nam zobaczyć pełen tajemnicy i trzymający w napięciu thriller.
Nic bardziej mylnego. W końcu anonse reklamowe nie po to są, by zdradzać
prawdę, ale by zanęcić odpowiednio dużą liczbę osób. A literackie pierwowzory
od filmowej ekranizacji może dzielić głęboki wąwóz, za którym zmienia się nie
tylko klimat, ale i cała konstrukcja świata. Z drugiej jednak strony, mając
wiedzę, iż za scenariuszem stoi autorka powieści, można by przypuszczać, że
istota i duch obecny na kartach książki przeniknie również na ekran, że mimo
koniecznych skrótów i syntezy, zagadka wciągnie widza, podobnie jak czytelnika,
w mikroświat nie pozwalając mu na ziewanie. Niestety, rozczarowanie. Scenariusz
wydaje się być najsłabszym elementem „Pokotu”. Niby nie powinno mnie to dziwić,
że gdy autor przerabia swoją prozę na zupełnie inny gatunek, w którym nie
chodzi tylko o to, by przełożyć opis na dialog i obraz, niekoniecznie musi temu
zaraz towarzyszyć sukces podobny, jak przy wydaniu książki. Podobnie było z
„Ziarnem prawdy” Zygmunta Miłoszewskiego, gdzie nad scenariuszem pracował
również autor powieści i efekt filmowy pozostawiał wiele do życzenia.
To, że w „Pokocie” mamy kryminał,
w którym mało istotne jest, kto zabił, da się jeszcze wybaczyć. Bardziej
ekscytujące, niż sama pogoń za rozwiązywaniem zagadki, kto stoi za
morderstwami, mogłoby być dociekanie
przyczyn i motywacji, zdzieranie kolejnych masek z postaci i ich świata. Gorzej,
że nikt tam nie jest zainteresowany dociekaniem pobudek, śledzeniem tropów,
łapaniem poszlak. Śledztwa prawie brak. A co z thrillerem? Zaczyna się
obiecująco. Kotlina Kłodzka zatopiona w mrocznej mgle, bohaterka z psami
biegnie przez wysokie trawy przed wschodem słońca. Muzyka podkręca nastrój.
Można by pomyśleć, że zgodnie z zasadą gatunku za chwilę będzie tak bardziej i
bardziej. Niestety, po jednym nastrojowym kadrze, aura tajemnicy i napięcie opada
niczym mgła. A jednak obok „Pokotu” nie można przejść obojętnie.
Gdybyśmy ten obraz oglądali dwa,
trzy lata temu niewykluczone, że punkt ciężkości w rozmowie przesuwałby się między
dywagacjami, jak to się ma adaptacja filmowa do literackiego pierwowzoru, a
analizą przemieszanych gatunków, które budują spójny lub nie, świat
przedstawiony. Być może wtedy główna, ekologiczna myśl, która oplata ekranizację,
byłaby bardziej źródłem refleksji niż manifestem. Dziś jednak, gdy wypowiedzi
oraz prawo stanowione przez urzędującego ministra środowiska skłaniać mogą do podejrzeń,
czy aby ten resort jakimś wewnętrznym rozporządzeniem nie zmienił już nazwy z
„ochrony” na „użytkowanie”, bądź nawet „degradację”, film z symbolicznej
wypowiedzi artystycznej przeobraża się w deklaratywną i odbierany jest prawie
jednowymiarowo. Zyskuje na bieżącej ważności. Staje się przyczynkiem do
dyskusji o dominującej roli silniejszych w społeczeństwie, ale przede wszystkim
o relacji człowiek-przyroda. I w tym kontekście, to do kina wybrać się warto. Ale
tym, którzy po seansie będą mieć, mimo wszystko, poczucie delikatnego zawodu,
czy niedosytu, sugeruję sięgnąć po książkę Olgi Tokarczuk. Zapewniam, że
wiedza, kto zabija, nie odbierze przyjemności w kroczeniu przez tajemnicę.
Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej" 07.03.2017
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz