Patrząc na zbieżność dwóch
wydarzeń jednego dnia, premiery „Poskromienia złośnicy” Szekspira w reżyserii
Justyny Celedy i toruńskiej Manify, można by pomyśleć, że teatr wczuwa się
idealnie w nastroje społeczne i współwibruje z coraz bardziej wkurzonym głosem
kobiet. Trudno nie przypuszczać było, że twórcy, wybierając ten właśnie dramat,
wypowiedzą się w sprawie, mówiąc o roli kobiety i jej wciąż słabszej pozycji w
społeczeństwie. Nic bardziej mylnego. Justyna Celeda jeszcze przed premierą
dość zdecydowanie odcinała się od tej ścieżki interpretacyjnej tekstu.
Deklarowała wierność autorowi, ale przede wszystkim koncentrację wokół uczuć i
emocji, a szczególnie jednej, mianowicie złości. Żadnych tam feministycznych
fanaberii, żadnego tam obnażania patriarchalnego systemu. Nic z tych rzeczy. Pośmiejemy
się z rozpuszczonej panny i poskramiania jej złości. Popatrzymy sobie na wesołą
historyjkę, w której złośliwą sekutnicę w posłuszną żonę, mężczyzna konsekwentnie
przemieniać będzie, skoro matce się nie udało, on za opłatą podejmie wyzwanie. W
spektaklu zamiast ojca pojawia się zajęta biznesem matka i w relacji z nią tkwi
źródło problemów z emocjami córki. Im głośniej Kasia krzyczy i warczy, tym
bardziej domaga się miłości i uwagi, trop czytelny, choć nieco banalny. W
konsekwencji bohaterka ląduje w małżeństwie, niczym w poprawczaku, które ma
resocjalizować nie tylko jej stany emocjonalne, ale i charakter. A że ma być
wesoło, to nie grzebmy zbytnio pod powierzchnią w poszukiwaniu niuansów. I
faktycznie widownia dobrze się bawiła na popremierowym spektaklu, szczególnie w
scenach dręczenia Katarzyny, czy to przez męża, czy to przez sługę. Widownia
złożona z trzech czwartych z kobiet zanosiła się od śmiechu, gdy patrzyła, jak
tresuje się kobietę, jak się ją upokarza, kruszy i pozbawia własnego zdania. I
choć bardzo chciałam w tych scenach zobaczyć ten rodzaj miłosnej gry, zalotów, ścierania
się energii męskiej i żeńskiej, z kipiącym napięciem w drodze do sypialni, to
niestety nie o tym były te sceny. Sekwencja z łożem wyraźnie to potwierdzała. On
i ona oddaleni od siebie tak, że spokojnie jeszcze dwie osoby pomiędzy można
wcisnąć, nie mówiąc już o tym, że ona skulona, a on odprężony. Obrazek niczym
wycięta z pisma kobiecego ilustracja artykułu o poważnych problemach w
małżeństwie. Celeda chciała uciec od czytania spektaklu w kontekście społecznym
i dać nam Szekspira ku uciesze i dała pastelowy świat z farsowymi gagami, ale
przy okazji pokazała przemoc domową w czystej postaci i przypuszczam, że wyszło
jej to trochę niechcący. Być może zamierzała powiedzieć tymi scenami pastwienia
się nad bohaterką, że to rodzaj zabawy, terapii, treningu wypływającego z
miłości, o czym ona sama zaświadczy w finale, ale to tylko moje domysły, bo
tego w spektaklu nie ma. Są za to przezabawne ekwilibrystyki Grumia, które
skutecznie odwracają uwagę od istoty problemu. Kobiety na widowni śmiały się naprawdę
głośno, a mi robiło się tylko smutniej. Choć z drugiej strony, przecież w życiu
chodzi o to, by bardziej cieszyć się i radować, niż przejmować czyimiś
problemami. Pozostaje tylko pytanie, co w takim razie z kobiecą solidarnością,
tą demonstrowaną w tym samym czasie na ulicy?
Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej" 21.03.2017
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz