czwartek, 23 marca 2017

Poskromienie kobiecej solidarności


Patrząc na zbieżność dwóch wydarzeń jednego dnia, premiery „Poskromienia złośnicy” Szekspira w reżyserii Justyny Celedy i toruńskiej Manify, można by pomyśleć, że teatr wczuwa się idealnie w nastroje społeczne i współwibruje z coraz bardziej wkurzonym głosem kobiet. Trudno nie przypuszczać było, że twórcy, wybierając ten właśnie dramat, wypowiedzą się w sprawie, mówiąc o roli kobiety i jej wciąż słabszej pozycji w społeczeństwie. Nic bardziej mylnego. Justyna Celeda jeszcze przed premierą dość zdecydowanie odcinała się od tej ścieżki interpretacyjnej tekstu. Deklarowała wierność autorowi, ale przede wszystkim koncentrację wokół uczuć i emocji, a szczególnie jednej, mianowicie złości. Żadnych tam feministycznych fanaberii, żadnego tam obnażania patriarchalnego systemu. Nic z tych rzeczy. Pośmiejemy się z rozpuszczonej panny i poskramiania jej złości. Popatrzymy sobie na wesołą historyjkę, w której złośliwą sekutnicę w posłuszną żonę, mężczyzna konsekwentnie przemieniać będzie, skoro matce się nie udało, on za opłatą podejmie wyzwanie. W spektaklu zamiast ojca pojawia się zajęta biznesem matka i w relacji z nią tkwi źródło problemów z emocjami córki. Im głośniej Kasia krzyczy i warczy, tym bardziej domaga się miłości i uwagi, trop czytelny, choć nieco banalny. W konsekwencji bohaterka ląduje w małżeństwie, niczym w poprawczaku, które ma resocjalizować nie tylko jej stany emocjonalne, ale i charakter. A że ma być wesoło, to nie grzebmy zbytnio pod powierzchnią w poszukiwaniu niuansów. I faktycznie widownia dobrze się bawiła na popremierowym spektaklu, szczególnie w scenach dręczenia Katarzyny, czy to przez męża, czy to przez sługę. Widownia złożona z trzech czwartych z kobiet zanosiła się od śmiechu, gdy patrzyła, jak tresuje się kobietę, jak się ją upokarza, kruszy i pozbawia własnego zdania. I choć bardzo chciałam w tych scenach zobaczyć ten rodzaj miłosnej gry, zalotów, ścierania się energii męskiej i żeńskiej, z kipiącym napięciem w drodze do sypialni, to niestety nie o tym były te sceny. Sekwencja z łożem wyraźnie to potwierdzała. On i ona oddaleni od siebie tak, że spokojnie jeszcze dwie osoby pomiędzy można wcisnąć, nie mówiąc już o tym, że ona skulona, a on odprężony. Obrazek niczym wycięta z pisma kobiecego ilustracja artykułu o poważnych problemach w małżeństwie. Celeda chciała uciec od czytania spektaklu w kontekście społecznym i dać nam Szekspira ku uciesze i dała pastelowy świat z farsowymi gagami, ale przy okazji pokazała przemoc domową w czystej postaci i przypuszczam, że wyszło jej to trochę niechcący. Być może zamierzała powiedzieć tymi scenami pastwienia się nad bohaterką, że to rodzaj zabawy, terapii, treningu wypływającego z miłości, o czym ona sama zaświadczy w finale, ale to tylko moje domysły, bo tego w spektaklu nie ma. Są za to przezabawne ekwilibrystyki Grumia, które skutecznie odwracają uwagę od istoty problemu. Kobiety na widowni śmiały się naprawdę głośno, a mi robiło się tylko smutniej. Choć z drugiej strony, przecież w życiu chodzi o to, by bardziej cieszyć się i radować, niż przejmować czyimiś problemami. Pozostaje tylko pytanie, co w takim razie z kobiecą solidarnością, tą demonstrowaną w tym samym czasie na ulicy?

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  21.03.2017

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz