sobota, 18 marca 2017

Czy to już koniec Twardocha obok ryżu i cebuli?


Pamiętam pierwszą książkę, którą kupiłam w dyskoncie spożywczym. Trochę wbrew sobie, a jednak kupiłam, bo jak tu oprzeć się wyjątkowej promocji cenowej. Zakłopotana przesuwałam cebulę i majonez w koszyku, by jakoś tak nie leżały obok „Sońki” Karpowicza, by jakoś tak przez to leżenie obok książka nie przeszła zapachem konsumpcji. Niewiele znacząca autoiluzja albo dziwactwo. To było trzy lata temu, od tamtego czasu stojaki z nowościami wydawniczymi w promocyjnych cenach zadomowiły się w dyskontach niczym podgrzewane croissanty. Trudno wyobrazić sobie, że miałoby ich tam nie być. I żeby było jasne, nie jestem entuzjastką wchodzenia literatury pod strzechę marketów spożywczych, ale nie mogę pominąć faktu, że w wielu małych miejscowościach, to jedyne miejsce, gdzie można kupić książkę. To przestawia trochę perspektywę, prawda. Za chwilę jednak ta powszechna i szeroka dostępność może z przyczyn ekonomicznych nieco stopnieć. Nadciąga bowiem zmiana, której na imię: jednolita cena książki. Temat w dyskusjach obecny od kilku lat. Dziś, wiele na to wskazuje, że się zmaterializuje. Przez rok od wydania, książka będzie miała jedną, stałą cenę z okładki w każdym miejscu sprzedaży. Ustawa jest już gotowa, minister odbywa konsultacje. Za chwilę prawo będzie chronić małe księgarnie, wydawnictwa i autorów. Drżyjcie wielcy gracze dyktujący dotąd warunki na rynku książki. Koniec z promocjami w tydzień po premierze. Koniec z internetowymi okazjami. Koniec z Twardochem, czy Tokarczuk między cebulą i majonezem po wyjątkowej cenie. Książki do księgarń. A co z czytelnikami? I tu do końca nie wiadomo, czy oni też skorzystają, choć ustawa idzie pod sztandarami promocji czytelnictwa, zatem teoretycznie powinni. Pewności jednak nie ma, że ceny książek spadną, gdy nie trzeba będzie ich sztucznie nadmuchiwać na okładkę. W wersji optymistycznej może być tak, że za tą samą kwotę, którą dziś wydajemy na dwie książki, po zmianie prawa wystarczy nam na trzy. Może być też odwrotnie, czyli klasycznie na dwoje babka wróżyła. Jednak nie sądzę, aby tych, którzy czytają, wyższa cena odstręczyła do kontynuowania tej czynności, może co najwyżej przyczynić się do lepszego poznania osiedlowej biblioteki. A co ze zwykłym Kowalskim, który i tak nie kupuje i nie czyta? Jak jednolita cena może wpłynąć na jego czytelnicze nawrócenie? Otóż mniejsze księgarnie zapewniają, że gdy będą bezpieczniejsze na rynku, więcej energii będą mogły poświęcić na działania kulturotwórcze. Jest to jakiś argument i wcale niekoniecznie na poziomie tylko sloganu. Przypomina mi się historia mojego znajomego, który wyrabiał czytelniczą średnią krajową, czyli najwyżej jedna książka przeczytana rocznie. Jakiś czas temu kupił, trochę dla żartu, trochę dla zabawy książkę, niczym kota w worku, okładka zawinięta była w szary papier. Jedna z małych księgarń wymyśliła akcję, nie oceniaj książki po okładce i proponowała klientom zakup w ciemno. On kupił. Potem odpakował i przeczytał książkę mało znanego autora. Był zachwycony. Dziś jest prawdziwie nawrócony na czytanie. Nie wyobrażam sobie takiej akcji promocyjnej w dużych sieciach. No, chyba że jako sposób obejścia jednolitej ceny, bestseller za połowę wartości.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  14.03.2017

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz