Pamiętam pierwszą książkę, którą
kupiłam w dyskoncie spożywczym. Trochę wbrew sobie, a jednak kupiłam, bo jak tu
oprzeć się wyjątkowej promocji cenowej. Zakłopotana przesuwałam cebulę i majonez
w koszyku, by jakoś tak nie leżały obok „Sońki” Karpowicza, by jakoś tak przez
to leżenie obok książka nie przeszła zapachem konsumpcji. Niewiele znacząca
autoiluzja albo dziwactwo. To było trzy lata temu, od tamtego czasu stojaki z
nowościami wydawniczymi w promocyjnych cenach zadomowiły się w dyskontach
niczym podgrzewane croissanty. Trudno wyobrazić sobie, że miałoby ich tam nie
być. I żeby było jasne, nie jestem entuzjastką wchodzenia literatury pod
strzechę marketów spożywczych, ale nie mogę pominąć faktu, że w wielu małych
miejscowościach, to jedyne miejsce, gdzie można kupić książkę. To przestawia
trochę perspektywę, prawda. Za chwilę jednak ta powszechna i szeroka dostępność
może z przyczyn ekonomicznych nieco stopnieć. Nadciąga bowiem zmiana, której na
imię: jednolita cena książki. Temat w dyskusjach obecny od kilku lat. Dziś,
wiele na to wskazuje, że się zmaterializuje. Przez rok od wydania, książka
będzie miała jedną, stałą cenę z okładki w każdym miejscu sprzedaży. Ustawa
jest już gotowa, minister odbywa konsultacje. Za chwilę prawo będzie chronić
małe księgarnie, wydawnictwa i autorów. Drżyjcie wielcy gracze dyktujący dotąd
warunki na rynku książki. Koniec z promocjami w tydzień po premierze. Koniec z
internetowymi okazjami. Koniec z Twardochem, czy Tokarczuk między cebulą i
majonezem po wyjątkowej cenie. Książki do księgarń. A co z czytelnikami? I tu
do końca nie wiadomo, czy oni też skorzystają, choć ustawa idzie pod
sztandarami promocji czytelnictwa, zatem teoretycznie powinni. Pewności jednak nie
ma, że ceny książek spadną, gdy nie trzeba będzie ich sztucznie nadmuchiwać na
okładkę. W wersji optymistycznej może być tak, że za tą samą kwotę, którą dziś
wydajemy na dwie książki, po zmianie prawa wystarczy nam na trzy. Może być też
odwrotnie, czyli klasycznie na dwoje babka wróżyła. Jednak nie sądzę, aby tych,
którzy czytają, wyższa cena odstręczyła do kontynuowania tej czynności, może co
najwyżej przyczynić się do lepszego poznania osiedlowej biblioteki. A co ze
zwykłym Kowalskim, który i tak nie kupuje i nie czyta? Jak jednolita cena może
wpłynąć na jego czytelnicze nawrócenie? Otóż mniejsze księgarnie zapewniają, że
gdy będą bezpieczniejsze na rynku, więcej energii będą mogły poświęcić na
działania kulturotwórcze. Jest to jakiś argument i wcale niekoniecznie na
poziomie tylko sloganu. Przypomina mi się historia mojego znajomego, który
wyrabiał czytelniczą średnią krajową, czyli najwyżej jedna książka przeczytana
rocznie. Jakiś czas temu kupił, trochę dla żartu, trochę dla zabawy książkę,
niczym kota w worku, okładka zawinięta była w szary papier. Jedna z małych
księgarń wymyśliła akcję, nie oceniaj książki po okładce i proponowała klientom
zakup w ciemno. On kupił. Potem odpakował i przeczytał książkę mało znanego
autora. Był zachwycony. Dziś jest prawdziwie nawrócony na czytanie. Nie
wyobrażam sobie takiej akcji promocyjnej w dużych sieciach. No, chyba że jako
sposób obejścia jednolitej ceny, bestseller za połowę wartości.
Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej" 14.03.2017
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz