czwartek, 14 czerwca 2018

„Zimna wojna” pomiędzy polskim błotem na paryskim brukiem


„Dwa serduszka cztery oczy łojojoj, co płakały we dnie w nocy łojojoj” surowo zaśpiewa na początku „Zimnej wojny” Pawlikowskiego wiejska dziewczynka do mikrofonu. Potem ta notatka muzyczna, zaczyn repertuarowy dla ludowego zespołu „Mazurek” stanie się lejtmotywem, który w różnych aranżacjach będzie prowadził przez historię miłości Wiktora i Zuli. Film podzielony jest na sekwencje niczym rozdziały tej relacji. Nie wchodzi w szczegóły, w codzienność. Jakbyśmy przeglądali album z wyimkami fascynacji, uniesień, rozczarowań, frustracji i tęsknot dwojga kochanków. To wszystko, co pomiędzy zwyczajne i powszednie nie mieści się, choć jest silnie obecnym tłem, nadającym kontekst historii. Monumentalne portrety Stalina ze wschodzącym socjalizmem w Polsce, zimne ulice Berlina, czy zadymione bary i salony Paryża. Mogłoby się wydawać, że to kolejna opowieść o miłości wkręconej w tryby historii. Niby tak, jednak to nie otaczająca rzeczywistość zimnej wojny wschodu z zachodem jest największym wrogiem tych dwojga. To oni sami i strach przed prawdą o sobie. Postawieni wobec uczucia, przed którym nie da się uciec, które dopada, zawłaszcza,  obezwładnia i prowadzi do samounicestwienia. Również otwiera i uskrzydla, w finale transformuje do kości. W jednej w końcowych scen patrzymy na przetrącone palce Wiktora, którymi nie zagra już ani jednego dźwięku. Kto mu to zrobił? Komunistyczny system czy miłość? Gdy Zula zeskakuje z ciężarówki wprost w błoto na dworkowym ganku, jest pewna, że to najszybsza droga do lepszego życia. Nie myli się. Jednak gdy znajdzie się z ukochanym na paryskim bruku, to niespełnienie i koląca polskość zmuszą ją do ucieczki. Zostawi go i powróci do kraju. Życie gdzie indziej jest zbyt silną drzazgą. Bo drugim, podskórnym nurtem w tym filmie płynie wątek melancholii emigranta. Ta polskość, której nie da się wymazać, zostawić za progiem żelaznej kurtyny i delektować się rajem wolności, ona powraca w ludowej piosence śpiewanej na jazzowo, jako kwintesencja tęsknoty. Życie tam jest dla Zuli puste i bez treści. Jednak powrót do kraju niewiele zmienia. Mimo powodzenia i sukcesów, bez ukochanego żyje, a jest martwa.
„Zimna wojna” to kino powściągliwe w obrazie, kameralne, może wydawać się chłodne. Jednocześnie energia niesiona muzyką nasyca film i przesiąka przez ekran. Jest jak poezja, skrótem i metaforą, które dają przestrzeń do filtrowania przez siebie ziaren wielu podobnych historii. Pozostawia ślad.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  12.06.2018

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz