„Dwa serduszka cztery oczy
łojojoj, co płakały we dnie w nocy łojojoj” surowo zaśpiewa na początku „Zimnej
wojny” Pawlikowskiego wiejska dziewczynka do mikrofonu. Potem ta notatka
muzyczna, zaczyn repertuarowy dla ludowego zespołu „Mazurek” stanie się
lejtmotywem, który w różnych aranżacjach będzie prowadził przez historię
miłości Wiktora i Zuli. Film podzielony jest na sekwencje niczym rozdziały tej
relacji. Nie wchodzi w szczegóły, w codzienność. Jakbyśmy przeglądali album z
wyimkami fascynacji, uniesień, rozczarowań, frustracji i tęsknot dwojga
kochanków. To wszystko, co pomiędzy zwyczajne i powszednie nie mieści się, choć
jest silnie obecnym tłem, nadającym kontekst historii. Monumentalne portrety
Stalina ze wschodzącym socjalizmem w Polsce, zimne ulice Berlina, czy zadymione
bary i salony Paryża. Mogłoby się wydawać, że to kolejna opowieść o miłości wkręconej
w tryby historii. Niby tak, jednak to nie otaczająca rzeczywistość zimnej wojny
wschodu z zachodem jest największym wrogiem tych dwojga. To oni sami i strach
przed prawdą o sobie. Postawieni wobec uczucia, przed którym nie da się uciec,
które dopada, zawłaszcza, obezwładnia i prowadzi
do samounicestwienia. Również otwiera i uskrzydla, w finale transformuje do
kości. W jednej w końcowych scen patrzymy na przetrącone palce Wiktora, którymi
nie zagra już ani jednego dźwięku. Kto mu to zrobił? Komunistyczny system czy
miłość? Gdy Zula zeskakuje z ciężarówki wprost w błoto na dworkowym ganku, jest
pewna, że to najszybsza droga do lepszego życia. Nie myli się. Jednak gdy znajdzie
się z ukochanym na paryskim bruku, to niespełnienie i koląca polskość zmuszą ją
do ucieczki. Zostawi go i powróci do kraju. Życie gdzie indziej jest zbyt silną
drzazgą. Bo drugim, podskórnym nurtem w tym filmie płynie wątek melancholii
emigranta. Ta polskość, której nie da się wymazać, zostawić za progiem żelaznej
kurtyny i delektować się rajem wolności, ona powraca w ludowej piosence
śpiewanej na jazzowo, jako kwintesencja tęsknoty. Życie tam jest dla Zuli puste
i bez treści. Jednak powrót do kraju niewiele zmienia. Mimo powodzenia i
sukcesów, bez ukochanego żyje, a jest martwa.
„Zimna wojna” to kino
powściągliwe w obrazie, kameralne, może wydawać się chłodne. Jednocześnie
energia niesiona muzyką nasyca film i przesiąka przez ekran. Jest jak poezja,
skrótem i metaforą, które dają przestrzeń do filtrowania przez siebie ziaren
wielu podobnych historii. Pozostawia ślad.
Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej" 12.06.2018
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz