Kilka tygodni temu rzuciłam
spontanicznie w przestrzeń pomysł, że może warto rozważyć to, by niektóre instalacje
z Festiwalu Wizji pozostawić w przestrzeni murów miasta na dłużej, niż tylko na
tych kilka festiwalowych dni. Że to uatrakcyjni przestrzeń, że poza tłem do
zdjęcia, poruszy nieco kanały myśli lub emocji, że trochę sztuki nowoczesnej jest
potrzebne, choćby dla kontrapunktu. Przyznaję, że była to myśl przedwczesna i
cokolwiek nierozsądna, z której się teraz, co prędzej, wycofuję. Przychylam się
do słuszności formuły proponowanej przez organizatorów, cztery dni w zupełności
wystarczą. Szczególnie w przypadku takiej edycji jak tegoroczna. Pierwszego
dnia festiwalu przechodziłam spacerem, zgodnie z numeracją na mapce, od
instalacji do instalacji, i z każdym krokiem wzrastało we mnie poczucie ulgi,
że nie udało mi się zatrzymać kolegi przejeżdżającego przez nasze miasto tego
dnia, by mi towarzyszył w tym oglądaniu. Zwyczajnie szkoda byłoby jego cennego czasu.
Miałkość przekazu i osobliwa „wizualność”, oparta na połączeniu truizmu z
banałem, pewnie wzbudziłyby w nim uśmiech politowania. Stojąc przy przedostatnim
punkcie na mapce, pracy Szymona Motyla „Kawałek nieba”, usłyszałam za plecami
głos kobiety. Pytała, czy podobają mi się instalacje, i czy podobnie jak ona,
czuję zażenowanie. Podjęłam próbę interpretacji poszczególnych wypowiedzi
artystów, ale nie udało mi się ich wybronić w jej oczach. Po chwili machnęła
ręką i zaczęła robić zdjęcie niebieskim szkiełkom wiszącym nad ulicą. I to była
dobra decyzja, ta instalacja wizualnie zasługiwała na uwagę.
W tym samym czasie, gdy mierzyłam
ze wspomnianą panią poziom wzajemnego zażenowania wypowiedziami artystów w
aranżacji przestrzeni, pod CSW inny artysta, Arek Pasożyt zasłabnięciem, zakończył
swój ośmiodniowy protest. Głodował. Wybrał jedną z radykalniejszych form, by
zwrócić uwagę na bolączki środowiska artystów i polityki kulturalnej w ogóle.
Protest zawarty w manifeście pod tytułem „Deklaracja sprzeciwu” to bardziej
opis sytuacji, w jakiej jesteśmy niż realna wizja, czy droga. Jednak, gdy
słuchałam, jak opowiadał o swojej niezgodzie na taki stan, miałam wrażenie, że
słyszę samą siebie sprzed pięciu lat. Wtedy intuicja podpowiadała mi, że
festiwalizacja i festynizacja życia kulturalnego, z marginalizowaną edukacją
kompetencji kulturowych, nie zawiedzie nas do niczego dobrego. I mamy, to co
mamy. Bo to, że z kulturą nie jest tak dobrze, jak się z pozoru wydaje, zaczyna
w końcu do nas docierać. Upolitycznienie na różnych szczeblach i w różnych
formach jest faktem. Zmaterializowało się. Zmieniło z przeczucia w konkret.
Jednych żywo to boli, inni jeszcze udają, że ich to nie dotyczy. Co można teraz
zrobić? Ludzie na protest Arka Pasożyta patrzyli w większości jak na akcję
performera, takie działanie „na niby”, umiarkowanie estetyczne. Dwóch, czy
trzech polityków przyszło, zrobili zdjęcia i pokiwali głowami. Jakaś większa
dyskusja nie rozgorzała. Może to ludzi już nie interesuje? A może zwyczajnie nie rozumieją? Nie
rozumieją, że tym razem, w tej akcji, to o nich też chodzi.
Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej" 18.07.2017
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz