wtorek, 25 lipca 2017

Przebudzona niezgoda na szarganie wartości


Kilka tygodni temu wchodząc na dziedziniec praskiego Muzeum Kafki, stanęłam przy fontannie czeskiego artysty, Davida Černego „Sikający”. Patrzyłam na dwie postaci mężczyzn oddających mocz do zbiornika w kształcie Republiki Czeskiej i pomyślałam, u nas coś takiego byłoby niemożliwe. Zadumałam się przez chwilę nad tym, że w naszej przestrzeni wypowiedzi artystycznej jest cienka granica tabu, na której przekroczenie pozwalają sobie jednostki i to incydentalnie. Dotykanie artystycznie symboli narodowych jakkolwiek polemicznie, to od razu najczęściej zniewaga i hańba, koniecznie pisane wersalikami. Choć zupełnie inaczej rzecz się ma, gdy te same znaki w otoczeniu barw biało-czerwonych pojawiają się na codziennych dzianinach wierzchnich, czy majtkach, wówczas to nie bezczeszczenie, a „patriotyzm”. Taki paradoks. I zastanawiałam się wtedy przy tej fontannie, dlaczego artyści trzymają się przy tej granicy, nie naruszając jej? Z obawy o zgorszenie i ostracyzm? Nie, zwyczajnie prawo tego zabrania. Wiemy o tym po akcji Marka Raczkowskiego z biało-czerwoną flagą i psią kupą. A Czesi proszę, pełen dystans. „Sikający” powstali w chwili wejścia Czech do Unii Europejskiej i mieli być symboliczną wypowiedzią, radosnym uhonorowaniem tego momentu. Artysta tłumaczył wtedy, że zilustrowana rzeźbą czynność, świadczy o tym, że żyjemy, a sam akt oddawania moczu jest czynnością przyjemną, przynoszącą ulgę. I tyle. Czy Czesi podskoczyli z oburzenia? Nie, spłynęło to po nich. Gdy odchodziłam, na dziedziniec weszły dwie Polki, za plecami usłyszałam tylko: „U nas coś takiego byłoby niemożliwe”.
Kilka dni temu jedna z holenderskich gazet, komentując wydarzenia w naszym kraju,  wydrukowała karykaturę prezesa rządzącej partii w biało-czerwonym krawacie oddającego mocz na flagę Unii Europejskiej. W czasie gdy każdego wieczora coraz więcej ludzi wychodziło z białym światłem w dłoniach na ulice,  świat oglądał sobie taki obrazek. Czy był w tym dystans? Czy gorzka prawda? A flaga w tym wypadku  mogłaby być równie dobrze biało-czerwona.
W niedzielę podczas manifestacji na Rynku Staromiejskim spotkałam koleżankę z liceum, nie wiedziałam jej od lat. Na powitanie powiedziała: „Do czego to doszło, żebym ja musiała wychodzić na ulicę, ale jest jakaś granica.” I widać było, że nie ona jedna była pierwszy raz w życiu na publicznym proteście. Obok nas w ogródku siedziała rodzina przy obiedzie. Z każdą minutą było widać narastające w nich napięcie i irytację. Demonstracja zawisła im nad talerzami i przełykać nie dało się tak gładko. Historia złapała za gardło, nie pytając, czy może. Gdy zabrzmiał hymn, nie przybrali postawy wyprostowanej, milczeli nad jedzeniem. Krótko potem wstali, zapłacili, ale było widać w nich jakieś pęknięcie. Może mieli poglądy odmienne, a może uważali, że ten protest ich nie dotyczy. To bez znaczenia. Czy to siła hymnu? Cokolwiek myślimy o sobie nawzajem, używamy wspólnych symboli, nie plujemy na nie.
Teraz po tym tygodniu protestów, zaczynam rozumieć, dlaczego rzeźba ”Sikający” nie mogłaby powstać u nas, nawet gdyby zniknął straszak paragrafów. Wcale nie dlatego, że część społeczeństwa nie poradziłaby sobie z prowokacją. Nie. Ostatnie dni pokazały, że gdy ktoś faktycznie profanuje naszą podstawową wartość, na której umocowane jest nasze społeczeństwo, to mówimy stop. Budzi się niezgoda schowana gdzieś tam głęboko pod skorupą codzienności. Nie spływa to po nas.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  25.07.2017

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz