Na wydanie alternatywnego
przewodnika po Toruniu Kariny Bonowicz czekałam z niecierpliwością. Gdy rok
temu pojawiła się pierwsza, internetowa wersja tego projektu nie miałam żadnej
wątpliwości, że „Co ma piernik do Torunia...
czyli subiektywny przewodnik po mieście (nie tylko) Kopernika dla (nie tylko)
nowojorczyka” powinien ukazać się w wersji papierowej i co prędzej pojawić się
w księgarniach, informacji turystycznej oraz punktach sprzedaży pamiątek. I
wcale nie dlatego, żeby informatorów o historii, zabytkach i o mieście dla
chętnych, by je poznawać brakowało, przeciwnie jest ich sporo. Jednak takiej
propozycji, jak bedeker Bonowicz dotąd nie było. Jest przewrotny, dowcipny,
czasem zaskakujący, ale zgodny z duchem i historią miasta. Zresztą wszystko od
duchów się zaczęło. To informacja o seansach spirytystycznych w Dworze Artusa
była przyczynkiem do powstania tego przewodnika, do zebrania w jednym miejscu
anegdot, ciekawostek i legend miejskich. Zdarzenia, przypadki i osobliwości
sadowione dotąd na marginesie, wyszły na pierwszy plan. Wyłuskane z historii
miasta nie tylko te nieznane i nieoczywiste, a czasem i kuriozalne wątki,
osadzone w kontekście dziejów i doprawione ornamentem humoru, dały w efekcie
niezwykle oryginalną opowieść o Toruniu dawnym i dzisiejszym. W „Co ma piernik
do Torunia…” autorka nieustannie to mruży oko dociekliwego badacza, wygrzebując
postaci związane z Toruniem i ich losy całkiem na serio, to za chwilę tym samym
okiem mruga do nas porozumiewawczo, jakby mówiła, przecież wiadomo, że Kopernik
była kobietą. Oprócz Kopernika, pierników, krzyżaków, flisaków i żab, w
przewodniku pojawiają się inne motywy, osoby i wydarzenia, które przyczyniały
się do tego, że miasto na przestrzeni lat zyskiwało na rozgłosie. Jest zatem o
królewskim sercu zmarłego w Toruniu Jana Olbrachta ukrytym w posadzce Katedry
Świętych Janów, ale jest też o pierwszym zarażonym ptasią grypą łabędziu w
Polsce i jego słomianym pomniku. Mogłoby się chwilami wręcz wydawać, że książka
jest jakimś rodzajem zabawy literackiej. Nieco szaloną gawędą o mieście,
schowaną pod formą turystycznego ABC, gdzie prawda elastycznie się wygina i
surrealistycznie miksuje z żartem i konfabulacją. Ale to tylko pozory.
Przewodnik Bonowicz jest zbiorem jak najbardziej prawdziwych epizodów i
zdarzeń, a że subiektywnie skomponowanym i podanym w narracji przepełnionej
dowcipem, to tylko jego zaleta. Dobrze by było, gdyby z czasem „Co ma piernik do Torunia...” pojawił się również w
innej, poza polską, wersji językowej. Nie każdy wszak turysta, jak na przykład
ów wspomniany nowojorczyk, włada na tyle językiem polskim, by móc zwiedzać
miasto trzymając ów przewodnik w ręku. Poza tym jest on niewątpliwie oryginalną
promocyjną perełką, ze sporym potencjałem, z którego warto czerpać. Może w
przyszłości pokusić się o audioprzewodnik z dołączoną mapką zwiedzania? Może
nawet z głosem autorki. Ciekawe, co ona sama na to? Tymczasem książkę można już
nabyć w toruńskich księgarniach oraz na stronie Wydawnictwa Naukowego
Uniwersytetu Mikołaja Kopernika. Z autorką natomiast będzie można spotkać się
31 lipca o godzinie 19 w Dworze Artusa. Znając Karinę Bonowicz, z pewnością nie
będzie nudno.
Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej" 11.07.2017
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz