W „Cichej nocy” Domalewskiego
możemy przejrzeć się jak w lustrze. I nie ma znaczenia, że zabiera nas w ten „dzień,
bardzo ciepły, choć grudniowy” na wieś, na prowincję, do Polski B, gdzie
grzęźniemy po kostki w błocie, bo poszczególne sekwencje i sceny tej kolacji mogłyby
być równie dobrze odtwarzane w wielu innych domach niekoniecznie tych z obrzeży
mapy. Choć początkowo możemy dać się zwieść i ulec złudzeniu, że reżyser wprowadza
nas do tej samej rzeczywistości, którą znamy z filmów Smarzowskiego, kadry z
błotem czy płonącym na odludziu domem wydają się wręcz cytatami, automatycznym
skojarzeniem, to jednak jest to tylko estetyczny pozór. Świat, w który
wchodzimy, wprawdzie daleki jest od idyllicznych odświętnych obrazków z
dzwoneczkami w tle, ale trudno też tu mówić o brutalnej patologii. Jest to coś pośrodku,
jakaś wypadkowa, średnia. Zwykła, przeciętna rodzina skoncentrowana na
corocznie odtwarzanych czynnościach świątecznych. Tak jak zawsze było, tak po
wierzchu, bez refleksji, bo trzeba, tak być powinno. Rytuały, które spinają w
całość rodzinę, gdy wszyscy nagle spotykają się jednocześnie w tej samej
przestrzeni, są razem. Każdy zna swoje miejsce i zadanie, gładko wchodzi w rolę
graną w rodzinnym kole. Niby najbliżsi, a każdy jakby trochę osobny, schowany
za maską. Niby gwar i sporo słów fruwa nad głowami, a o niczym istotnym się tam
nie rozmawia. Dowcipy, przytyki, strofowania. Nie znamy tego? Wódka leje się
przy stole i poza nim, podchmielony dziadek wywołuje politowanie, rubaszny
wujcio pożartuje, mąż tyran przyłoży żonie nie tylko werbalnie, ale i fizycznie,
gdy ma ona odmienne zdanie, chwilę później bracia staną w obronie siostry, po
czym poturbowanego szwagra posadzą, jakby nigdy nic przy stole. Ot, rodzinne
sytuacje, a ostatecznie i tak usta całej familii ułożą się w podobny, wesoły
uśmiech do pamiątkowej fotografii. Do tego obowiązkowo słowa o narodzinach w
Betlejem odczytywane przy wtórze znudzonych min nastolatków i kolęda. Tytułowa
„Cicha noc” fałszowana na skrzypcach przez młodszą siostrę bohatera jest
symbolicznym podsumowaniem tej kolacji. Rozmowy istotne toczą się gdzieś na
boku, na ławce przed domem, w garażu. To nie tak, że tylko pozory łączą tę
rodzinę. Niewypowiedziane żale i pretensje mieszają się z czułością i troską.
Prawdziwe relacje i bliskość są kameralne, intymne, trochę nawet jakby
wstydliwe. Są tam też tajemnice i urazy, rysy i pęknięcia.
Główny bohater podobnie, jak jego
ojciec uczestniczy w emigracyjnej sztafecie pokoleń za chlebem. Jednak dla
niego to nie zarobkowy stan przejściowy z odkładaniem życia na potem. On nie
chce powielać błędów ojca, chce prawdziwego życia i autentycznych relacji.
Teraz już. Gdy przyjeżdża do domu na święta, to nie po to, by spędzić ten czas
z rodziną, on ma do załatwienia interes. Tę wigilię może jeszcze odbębnić jak
co roku, by potem żyć szczęśliwie w świecie bez błota i pozorów. Ta wizja
lepszego życia okazuje się równie krucha i ulotna, niczym marzenie o
idyllicznych, magicznych świętach, które wielu nosi gdzieś w wyobraźni, a co
roku siada przy stole i rytualnie odgrywa dobrze znaną sobie rolę, by nie
naruszać porządku i ładu wspólnoty. By było jak zawsze. Tyle że skazuje to na
emigrację, jeśli nie faktyczną, to tą wewnętrzną.
Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej" 21.11.2017
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz