Nie wiem, co teraz śpiewają
przedszkolaki, ale za moich czasów najbardziej popularna była piosenka o tym,
że kto w Toruniu mieszka, ten wesoło się śmieje, je toruński piernik i dobrze
mu się dzieje. Radość, jedzenie i dobrostan nie wynikały jedno z drugiego,
funkcjonowały niezależnie, bo to miejsce, genius loci emanowało taką energią i
równowagą. Kilka dni temu spotkałam na Rynku Staromiejskim znajomego przewodnika
wycieczek. Zatrzymaliśmy się, by porozmawiać. Staliśmy i patrzyliśmy na
przemieszczających się po rynku ludzi w liczbie bardzo umiarkowanej. Czy byli
przesiąknięci piernikowym szczęściem? W listopadzie? Staliśmy i rozmawialiśmy, pewnie
ulegając nastrojom tegoż listopada, nasza dyskusja popłynęła w kierunku,
dlaczego nie jest wcale tak dobrze, choć przecież jest tak świetnie i
fantastycznie na Starówce. Niby były tłumy i padły kolejne rekordy w liczbie
przybywających, a w wysokim sezonie chwilami to nawet palca nie można było
wcisnąć na deptaku, nie mówiąc o szybkim przez niego przejściu. Niby wszyscy
ci, których działalność nastawiona jest głównie na przyjezdnych, mogli być
zadowoleni z sezonu, bo promocja miasta silnie oddziałuje, przyciągając im
klientów, których chodziło ulicami całkiem sporo. To teraz raczej jest pustawo.
I można odnieść wrażenie, że Stare Miasto zaczyna dotykać coraz wyraźniej syndrom
sezonowości, znany z miejscowości letniego wypoczynku, zimowy letarg.
Naturalnie bardzo daleko nam do obrazka, który zobaczyłam kiedyś, odwiedzając Mikołajki w lutym, gdzie
w centrum nie było żywego ducha, a większość witryn sklepowych przykrywały
dykty. Ale to, że ubywa mieszkańców w dzielnicy, a ulice wypełniają głównie
przyjezdni, widać dopiero w chwili, gdy tych drugich brakuje. Oczywiście za kilka
dni zabłyśnie świąteczna iluminacja i brak świateł w oknach na piętrach też już
nie będzie aż tak wyraźny, jednak nie zmienia to faktu, że ludzie z dzielnicy znikają,
a co za tym idzie życie również, szczególnie poza sezonem letnim. Ech, gdyby
tak można było rozłożyć te tłumy równomiernie na cały rok, na każdy miesiąc,
tak sobie w tej rozmowie wzdychaliśmy. Wszyscy byliby zadowoleni i pełni
piernikowego szczęścia nawet w listopadzie. I gastronomicy i przewodnicy i
nawet mieszkańcy. Nic tylko szukać pomysłów, jak do tego idealnego stanu równowagi
znaleźć ścieżkę. Nierealne. Na razie nie, choć myślę, że wcale nie niemożliwe.
Stać tak się może szybciej niż myślimy. Wchodzący za kilka miesięcy zakaz
niedzielnego handlu może właśnie taką zmianę wymusić. Tylko że nadal daleko tu
do równowagi. Choć może się okazać, że to pierwszy do niej krok.
A wracając do listopada, to co
zrobić, by wnieść w tym czasie więcej życia w staromiejskie ulice? Choć nie
jest to takie oczywiste, to okazuje się, że postawić na Katarzyny. Osobie,
która wymyśliła, by z imienin patronki piekarzy zrobić miejską imprezę, należą
się duże brawa. Pomysł może wydawać się komuś banalny, a niewykluczone, że i
inspirowany słynnym zlotem Krystyn, to jednak w tej prostocie scala wiele
wątków toruńskich i ma ogromny potencjał na jesienne ożywienie. No i łączy w
sobie radość, jedzenie i dobrostan.
Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej" 28.11.2017
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz