Przedświąteczne szaleństwo
zakupowe właśnie zmierza do finału. Czas, gdy kupujemy od groma umiarkowanie
potrzebnych i zupełnie zbędnych rzeczy właśnie osiąga zenit. W ubiegłopiątkowe
przedpołudnie przemierzałam galerie handlowe. Przeciskałam się między
marketowymi stojakami i koszami wypełnionymi po brzegi rozmaitym towarem.
Mnóstwem towaru. Do tego w tle rozbrzmiewały piosenki z dzwoneczkami,
dziewczęta w strojach anielic, choinki, światełka. Atmosfera prawdziwie
świąteczna, rozpylona nad sklepem niczym zapach z atomizera, miała mnie stymulować do wybierania znacznie
większej liczby rzeczy, niż wcześniej planowałam. Bezrefleksyjne kupowanie,
uleganie marketingowym przekazom, że nieustannie potrzebujemy nowych i jeszcze
bardziej nowych przedmiotów stało się codziennością i natręctwem naszego czasu,
nie tylko przedświątecznego. Mogłoby się wydawać, że łatwość, z jaką wymieniamy
rzeczy na kolejne, świadczy o nieprzywiązywaniu się do nich, ale to tylko
pozór, bo jest dokładnie odwrotnie, jesteśmy od nich uzależnieni. Uzależnieni
od nadmiaru i niepotrzebności. I ten ulewające się z koszy towary, zamiast
zachęcać mnie do zakupów, zaczął potęgować w mnie przekonanie o ich zbyteczności.
To nie pierwszy raz, gdy myślę sobie, że toniemy w rzeczach, że często one nie
tyle otaczają nas, ile oklejają i zabierają przestrzeń. I nie pierwszy to raz, gdy
zadaję sobie pytanie, po co mi to, czy tamto i czy na pewno tego potrzebuję. Niby
nic odkrywczego, jednak w świecie, w którym większość przedmiotów i sprzętów
jest jednorazowego użytku, a na tym krótkim terminie przydatności opiera się
spora część gospodarki, te pytania mogą okazać się szkodliwe społecznie.
Ten przedpołudniowe refleksje
wróciły do mnie późnym południem podczas wernisażu wystawy w Muzeum
Etnograficznym „(Nie)potrzebne,
(nie)piękne, (nie)cenne. Reaktywacja rzeczy”. Wystawy, która czyni bohaterami
przedmioty, a dokładniej ich drugie życie. Cofa nas w czas, gdy rzeczy
naprawiano. Pęknięte dzbanki drutowano, wytartą odzież cerowano. Gdy nieco
zużyte przedmioty, zamiast trafiać na śmietnik, zyskiwały nowe funkcje lub ulegały
przetworzeniu, stając się częścią nowych sprzętów, czy nieoczywistych ozdób. Pomysł
i czas tej ekspozycji wydaje się niezwykle trafiony. Z jednej strony można się nieźle
ubawić, oglądając, jakie cuda wyczarowywano z drutów, kawałków opon, blaszek i
czego tam jeszcze. Z drugiej strony, czytając opisy poszczególnych obiektów,
wzruszyć. Bo ogromną siłą tej wystawy są właśnie opisy prezentowanych rzeczy,
to one nadają kontekst i sens. Historie przedmiotów, to też opowieści o
ludziach i ich losach. Gdy patrzy się pobieżnie na kolorową chustę w gablocie, można
zachwycić się oryginalnym, orientalnym wzorem. Jednak gdy się jej przyjrzymy
bliżej, to zobaczymy misterne połączenie tkanin i ściegów. Efekt wielu godzin pracy
nieznanej, ubogiej komornicy z Kujaw, która na przekór biedzie postanowiła
spełnić swoje marzenie i sama wykonała nie zwyczajną chustę, ale dzieło sztuki.
I takich historii jest tam więcej. Zatem jeśli komuś w tej świątecznej
bieganinie potrzeba chwili oddechu od nadmiaru, polecam wystawę w Muzeum
Etnograficznym. Tam rzeczy do nas mówią, nie przytłaczają.
Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej" 19.12.2017