czwartek, 8 lutego 2018

Gniew, który transformuje w „Trzech billboardach za Ebbing, Missouri”


Przy drodze za Ebbing, którą nikt nie jeździ, stoją trzy nieużywane od lat i podniszczone billboardy. Mildred Hayes (Frances McDormand) wynajmuje je i ożywia zdaniami: „I nadal nikogo nie aresztowano?”, „Jak to możliwe komendancie, Willoughby?”. Choć pozornie mogą one wyglądać, jak hasła dziwacznej kampanii reklamowej, to w rzeczywistości jest to krzyk wściekłości matki, która straciła córkę. Po dziewięciu miesiącach od popełnienia zbrodni wydaje się, że policja nie jest zbytnio zainteresowana znalezieniem sprawcy, dlatego Mildred zadaje publicznie pytanie. Tyle że pytanie jest jednocześnie oskarżeniem wymierzonym w komendanta policji. Tak zaczyna się film Martina McDonagha „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri”. Droga, którą dotąd nikt nie jeździł, staje się nagle centralnym tematem w mediach, a zdania zawieszone przy niej uruchamiają lawinę zdarzeń i naruszają spokój trzymający wcześniej to małe miasteczko w iluzorycznej równowadze. I znowu pozornie może się wydawać, że tak nakreślone zawiązanie akcji będzie prowadzić dalej tę historię według któregoś ze znanych schematów, gdzie prowadzone śledztwo powinno doprowadzić do wykrycia czy ukarania sprawcy. Precyzyjny scenariusz, w którym przewrotki w narracji przeplatane są czarnym humorem zestawionym z brutalnością, ale też nostalgią, szybko wybija widza z przekonania, że cokolwiek wie lub jest w stanie przewidzieć. Wraz z zagłębianiem się w losy bohaterów, poznawaniem motywacji ich działania, odpowiedź na pytanie, kto zabił, wydaje się być coraz mniej istotna. Mikrokosmos Ebbing poszerza się. Problemy, które targają małą społeczność gdzieś tam w stanie Missouri, to nie tylko przypadki lokalne, ale kwestie uniwersalne i aktualne. Przemoc wobec kobiet, wobec innej rasy, wobec innych w ogóle, hejt. McDonagh zdaje się nam mówić, że żyjemy w świecie skażonym złem i uznajemy go za normalność, a przyklejane etykietki: „zły”, „dobry” pozwalają tylko utrzymywać status quo. Naruszenie tego stanu okazuje się konieczne, by przerwać letarg. W filmie nie ma bohaterów krystalicznie przepełnionych prawością i cnotami, jak i tych przetrawionych tylko łajdactwem i nieprawością. Każda z postaci jest nagryziona smutkiem, który przykrywa ból i gniew. Ale i każda z nich ma szansę na prawdziwą przemianę. Tropienie zła, to tylko przyczynek, by zmierzyć się z nim w sobie. A finalnie można nawet odczytać wątpliwość, czy do oczyszczenia i równowagi potrzebna jest faktycznie sprawiedliwość, w tym klasycznym rozumieniu, ukarania sprawcy.
„Trzy billboardy za Ebbing, Missouri” zobaczyć trzeba i nie tylko dlatego, że obraz ten wymieniany jest, jako oskarowy pewniak, ale rzadko zdarza się film, który wraz z pytaniami, które zostawia w widzu, zabiera jednocześnie nawykową ocenę postepowania bohaterów. Jak to możliwe?

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  06.02.2018

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz