środa, 29 listopada 2017

Listopad mniej apatyczny dzięki Katarzynom


Nie wiem, co teraz śpiewają przedszkolaki, ale za moich czasów najbardziej popularna była piosenka o tym, że kto w Toruniu mieszka, ten wesoło się śmieje, je toruński piernik i dobrze mu się dzieje. Radość, jedzenie i dobrostan nie wynikały jedno z drugiego, funkcjonowały niezależnie, bo to miejsce, genius loci emanowało taką energią i równowagą. Kilka dni temu spotkałam na Rynku Staromiejskim znajomego przewodnika wycieczek. Zatrzymaliśmy się, by porozmawiać. Staliśmy i patrzyliśmy na przemieszczających się po rynku ludzi w liczbie bardzo umiarkowanej. Czy byli przesiąknięci piernikowym szczęściem? W listopadzie? Staliśmy i rozmawialiśmy, pewnie ulegając nastrojom tegoż listopada, nasza dyskusja popłynęła w kierunku, dlaczego nie jest wcale tak dobrze, choć przecież jest tak świetnie i fantastycznie na Starówce. Niby były tłumy i padły kolejne rekordy w liczbie przybywających, a w wysokim sezonie chwilami to nawet palca nie można było wcisnąć na deptaku, nie mówiąc o szybkim przez niego przejściu. Niby wszyscy ci, których działalność nastawiona jest głównie na przyjezdnych, mogli być zadowoleni z sezonu, bo promocja miasta silnie oddziałuje, przyciągając im klientów, których chodziło ulicami całkiem sporo. To teraz raczej jest pustawo. I można odnieść wrażenie, że Stare Miasto zaczyna dotykać coraz wyraźniej syndrom sezonowości, znany z miejscowości letniego wypoczynku, zimowy letarg. Naturalnie bardzo daleko nam do obrazka, który zobaczyłam  kiedyś, odwiedzając Mikołajki w lutym, gdzie w centrum nie było żywego ducha, a większość witryn sklepowych przykrywały dykty. Ale to, że ubywa mieszkańców w dzielnicy, a ulice wypełniają głównie przyjezdni, widać dopiero w chwili, gdy tych drugich brakuje. Oczywiście za kilka dni zabłyśnie świąteczna iluminacja i brak świateł w oknach na piętrach też już nie będzie aż tak wyraźny, jednak nie zmienia to faktu, że ludzie z dzielnicy znikają, a co za tym idzie życie również, szczególnie poza sezonem letnim. Ech, gdyby tak można było rozłożyć te tłumy równomiernie na cały rok, na każdy miesiąc, tak sobie w tej rozmowie wzdychaliśmy. Wszyscy byliby zadowoleni i pełni piernikowego szczęścia nawet w listopadzie. I gastronomicy i przewodnicy i nawet mieszkańcy. Nic tylko szukać pomysłów, jak do tego idealnego stanu równowagi znaleźć ścieżkę. Nierealne. Na razie nie, choć myślę, że wcale nie niemożliwe. Stać tak się może szybciej niż myślimy. Wchodzący za kilka miesięcy zakaz niedzielnego handlu może właśnie taką zmianę wymusić. Tylko że nadal daleko tu do równowagi. Choć może się okazać, że to pierwszy do niej krok.
A wracając do listopada, to co zrobić, by wnieść w tym czasie więcej życia w staromiejskie ulice? Choć nie jest to takie oczywiste, to okazuje się, że postawić na Katarzyny. Osobie, która wymyśliła, by z imienin patronki piekarzy zrobić miejską imprezę, należą się duże brawa. Pomysł może wydawać się komuś banalny, a niewykluczone, że i inspirowany słynnym zlotem Krystyn, to jednak w tej prostocie scala wiele wątków toruńskich i ma ogromny potencjał na jesienne ożywienie. No i łączy w sobie radość, jedzenie i dobrostan.



Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  28.11.2017

poniedziałek, 27 listopada 2017

Emigracyjna sztafeta pokoleń w „Cichej nocy”

W „Cichej nocy” Domalewskiego możemy przejrzeć się jak w lustrze. I nie ma znaczenia, że zabiera nas w ten „dzień, bardzo ciepły, choć grudniowy” na wieś, na prowincję, do Polski B, gdzie grzęźniemy po kostki w błocie, bo poszczególne sekwencje i sceny tej kolacji mogłyby być równie dobrze odtwarzane w wielu innych domach niekoniecznie tych z obrzeży mapy. Choć początkowo możemy dać się zwieść i ulec złudzeniu, że reżyser wprowadza nas do tej samej rzeczywistości, którą znamy z filmów Smarzowskiego, kadry z błotem czy płonącym na odludziu domem wydają się wręcz cytatami, automatycznym skojarzeniem, to jednak jest to tylko estetyczny pozór. Świat, w który wchodzimy, wprawdzie daleki jest od idyllicznych odświętnych obrazków z dzwoneczkami w tle, ale trudno też tu mówić o brutalnej patologii. Jest to coś pośrodku, jakaś wypadkowa, średnia. Zwykła, przeciętna rodzina skoncentrowana na corocznie odtwarzanych czynnościach świątecznych. Tak jak zawsze było, tak po wierzchu, bez refleksji, bo trzeba, tak być powinno. Rytuały, które spinają w całość rodzinę, gdy wszyscy nagle spotykają się jednocześnie w tej samej przestrzeni, są razem. Każdy zna swoje miejsce i zadanie, gładko wchodzi w rolę graną w rodzinnym kole. Niby najbliżsi, a każdy jakby trochę osobny, schowany za maską. Niby gwar i sporo słów fruwa nad głowami, a o niczym istotnym się tam nie rozmawia. Dowcipy, przytyki, strofowania. Nie znamy tego? Wódka leje się przy stole i poza nim, podchmielony dziadek wywołuje politowanie, rubaszny wujcio pożartuje, mąż tyran przyłoży żonie nie tylko werbalnie, ale i fizycznie, gdy ma ona odmienne zdanie, chwilę później bracia staną w obronie siostry, po czym poturbowanego szwagra posadzą, jakby nigdy nic przy stole. Ot, rodzinne sytuacje, a ostatecznie i tak usta całej familii ułożą się w podobny, wesoły uśmiech do pamiątkowej fotografii. Do tego obowiązkowo słowa o narodzinach w Betlejem odczytywane przy wtórze znudzonych min nastolatków i kolęda. Tytułowa „Cicha noc” fałszowana na skrzypcach przez młodszą siostrę bohatera jest symbolicznym podsumowaniem tej kolacji. Rozmowy istotne toczą się gdzieś na boku, na ławce przed domem, w garażu. To nie tak, że tylko pozory łączą tę rodzinę. Niewypowiedziane żale i pretensje mieszają się z czułością i troską. Prawdziwe relacje i bliskość są kameralne, intymne, trochę nawet jakby wstydliwe. Są tam też tajemnice i urazy, rysy i pęknięcia.
Główny bohater podobnie, jak jego ojciec uczestniczy w emigracyjnej sztafecie pokoleń za chlebem. Jednak dla niego to nie zarobkowy stan przejściowy z odkładaniem życia na potem. On nie chce powielać błędów ojca, chce prawdziwego życia i autentycznych relacji. Teraz już. Gdy przyjeżdża do domu na święta, to nie po to, by spędzić ten czas z rodziną, on ma do załatwienia interes. Tę wigilię może jeszcze odbębnić jak co roku, by potem żyć szczęśliwie w świecie bez błota i pozorów. Ta wizja lepszego życia okazuje się równie krucha i ulotna, niczym marzenie o idyllicznych, magicznych świętach, które wielu nosi gdzieś w wyobraźni, a co roku siada przy stole i rytualnie odgrywa dobrze znaną sobie rolę, by nie naruszać porządku i ładu wspólnoty. By było jak zawsze. Tyle że skazuje to na emigrację, jeśli nie faktyczną, to tą wewnętrzną.
 
Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  21.11.2017

niedziela, 19 listopada 2017

Klient czy złodziej? Kim jesteśmy dla ochrony w sklepie

Kilka dni temu opowiadałam znajomym ubrane w anegdotę zdarzenie z nowo otwartego sklepu znanej sieci kosmetycznej. Jak to zachęcona promocjami weszłam tam, nie spodziewając się, że prawie od progu będę dla ochrony bardziej potencjalnym złodziejem, niż klientką. Opowieść spointowałam nieco żartobliwie stwierdzeniem, chcecie zobaczyć, jak czuje się bezpodstawnie oskarżana osoba, mała psychodrama w tamtym sklepie na to pozwala.  Po mojej historii nikomu nie było jednak do śmiechu, okazało się, że każdy miał za sobą podobne doświadczenie. Nikt nie przeżył sytuacji dosłownego upokorzenia związanego, choćby z przeszukaniem, ale kontrolujący wzrok i postawa ochroniarza, niejednokrotnie skutecznie odstraszała nie tyle od kradzieży, której nikt nie planował, ile od zakupów, które były właściwym celem wizyty w danym sklepie. W rozmowie przewijały się te same sieci spożywcze i kosmetyczne. Gdy weszłam na fora internetowe, by przyjrzeć się, czy to faktycznie jest problem, tylko utwierdziłam się w przekonaniu, że gdyby zrobić badania, to mogłoby się okazać, że 99,9% klientów, choć raz podczas zakupów poczuło się w sklepie jak potencjalny złodziej. A gdyby wpuścić takie zapytanie w media społecznościowe z hasztagiem na przykład jazłodziejw skala oznaczeń mogłaby przyćmić wiele akcji promocyjnych tychże sklepów. To dlaczego jako klienci na to pozwalamy? Oczywiście jasne jest dla mnie, że kradzieże w sklepach są udręką sprzedawców i mają oni prawo chronić się przed stratami, ale czy kosztem klientów? A może sami sobie jesteśmy winni?
W tym samym czasie ogólnopolskie media obiegła historia pani, która rzekomo pomyliła się przy ważeniu pierogów i oszukała sklep na kwotę 1,14 zł. Wydźwięk medialny całej afery koncentrował się na niewspółmiernych do przewiny szykanach, a także próby usprawiedliwienia jej postępowania i bagatelizowania zdarzenia. Co do przesady w zastosowanych środkach przymusu bezpośredniego pełna zgoda, a o winie orzeknie sąd. Ale czy faktycznie powinniśmy wzruszać ramionami, że to tylko złotówka, innym razem, że tylko batonik, czy garść orzechów? Czy społeczne przymykanie oczu na takie incydenty nie powoduje, że sami skazujemy się na to, że w każdym kliencie ochrona sklepów będzie widziała przede wszystkim złodzieja, a nie klienta? Choć z drugiej strony, pewnie tak czy siak, będzie tak nas widziała, taka ich praca, niby.
 
Zatem czy jako konsumenci musimy się na to godzić, że wraz z przekroczeniem progu niektórych sklepów dostajemy etykietę „potencjalny złodziej”? Teoretycznie nie, zawsze przecież możemy pójść do innego. Ale czy czasem wabik akcji promocyjnych nie powoduje, że przymykamy oko, że zapominamy o tym, że pozwalamy na odcinanie nam kuponów z naszej godności. I niejednokrotnie może się okazać, że gdyby tę godność przeliczyć na złotówki, to w promocji, dla sklepu, jest ona warta zaledwie 1,14 zł. Może jednak warto wtedy powtórzyć za filmowym bohaterem: „do Bydgoszczy będę jeździł” i ominąć taki sklep szerokim łukiem. Ja tak robię. A Państwo?
 
Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  14.11.2017

środa, 8 listopada 2017

Region w obiektywie Toruńskich Spacerów Fotograficznych


Toruńskie Spacery Fotograficzne od ponad siedmiu lat po prostu chodzą i fotografują. Tyleż samo czasu niektórzy zastanawiają się, jak to jest możliwe. Nie samo chodzenie i fotografowanie, bo to nie takie trudne, ale fakt, że grupa wciąż istnieje, spotyka się, dyskutuje, wymienia doświadczeniami, realizuje wystawy, wspiera indywidualne projekty koleżanek i kolegów. Inicjatywy nie rozsadziły dotąd ani wewnętrzne napięcia, ani wkradająca się zwykle z czasem rutyna czy wypalenie. Na koncie mają trzynaście wystaw, właśnie zapraszają na kolejną, czwartą w tym roku. W planach mają też wydanie drugiego albumu ze zdjęciami członków grupy. Ciągłość, wytrwałość i konsekwencja, te słowa chyba najlepiej charakteryzują działalność Toruńskich Spacerów Fotograficznych. Trudno szukać podobnych inicjatyw z takim stażem. To unikat nawet w skali kraju. A wszystko społecznie bez żadnych komercyjnych pokus i pomysłów, że może by nieco zarobić na jakiś warsztatach, jakichś sesjach lub może innej aktywności. Osiemdziesiąt dziewięć wspólnych spacerów tematycznych po toruńskich dzielnicach i regionie dla samej przyjemności fotografowania. Chodzą tak regularnie raz w miesiącu w poszukiwaniu dobrego kadru. Zapisują na fotografiach historię zarówno tę, której ślady już znikają, jak i codzienne tu i teraz, które pisze się gdzieś obok nas na niedostępnych podwórkach. Detalom potrafią nadać rangę symboli, a kompozycjami nawiązywać do malarstwa. Bawią się formą, kolorem. Wyłuskują z przestrzeni, to co bywa niewidoczne dla przechodniów. Oglądając ich zdjęcia, można dostrzec, jak dokument miesza się z poezją obrazu i reportażem, jak burzą utrwalone skojarzenia z miejscem, czy budynkiem. Przez te siedem lat Toruń został dzięki nim tak szczegółowo i detalicznie obfotografowany, jak chyba nigdy dotąd. Pokazali, że nasze miasto, to nie tylko pocztówkowe ujęcia staromiejskiego gotyku, ale że inne dzielnice są również fotogeniczne, do tego często nieznane. Dzięki nim nieoczywistość miejskiego piękna, ubrana w różne stylistyki, zyskała na wartości. I to jest nie tylko największe osiągnięcie grupy, ale też ich wyróżnik.

Najnowsza wystawa Toruńskich Spacerów Fotograficznych wykracza poza Toruń i pokazuje tym razem również inne miasta województwa, Bydgoszcz, Chełmno, Chełmżę, Ciechocinek, Grudziądz, Inowrocław i Włocławek. To portret regionu w interpretacji czterdziestu pięciu autorów w ponad stu ujęciach. Wernisaż wystawy „Kujawsko-pomorskie w obiektywie” już dziś w Dworze Artusa o godzinie 18.30 w ramach Forte Artus Festival.

 Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  07.11.2017

środa, 1 listopada 2017

Dylemat prosto z mema – Halloween a może Dziady, Idioto

W połowie nauki w liceum dołączyła do mojej klasy dziewczyna, która przyjechała ze Stanów Zjednoczonych. Spędziła tam dzieciństwo i wczesną młodość, czas emigracji rodziców. Z racji, że uczyła się z pasją języka niemieckiego i chciała to kontynuować, dyrekcja szkoły uznała, że klasa z zaawansowaną nauką języka będzie odpowiednia dla osoby, która przyjechała przecież ze Stanów. Bardzo szybko okazało się jednak, że nie tylko odstawała poziomem, ale i nie rozumiała znaczenia najbardziej podstawowych słów. Zapytana przez nauczycielkę, co w taki razie robili tam na lekcjach tego języka, była bardzo zdumiona. Jak to co? Gotowali potrawy kuchni niemieckiej, przebierali się w stroje ludowe, uczyli tańców, wyszywali coś. To były bardzo fajne lekcje, bardzo je lubiła, te nasze raczej ją rozczarowały. Nie przywołałam tej anegdoty, by obśmiać metodykę nauki języka obcego za oceanem w początkach lat dziewięćdziesiątych, ale ta historyjka w zupełnie nieoczywisty sposób zawsze mi się przypomina, gdy zbliża się Halloween wraz z dyskusją za i przeciw. Może dlatego, że widzę, jak daliśmy się nabrać, podobnie, jak wspomniana koleżanka. Bo niby nic złego nie ma w tym, że zrobi się lampion z dyni, jakież to może być inspirujące. Albo, że w stroju wampira, czy białej damy pobiegnie się na imprezę lub po cukierki. Niby nic. Poznajemy obyczaje innych kultur, obrzędy, święta, a że tak po powierzchni. No cóż, jest zabawa, jest fajnie. Gorzej, gdy ktoś zapyta o rozumienie tego, co się robi i dlaczego. Wtedy zaczyna się trudniej, bo gdy sięgnąć głębiej do znaczenia halloweenowego obrzędu, jego źródła i istoty, może okazać się, że to, co naśladujemy, jest li tylko karykaturą i ma niewiele wspólnego z duchem święta. Dlatego lepiej pozostać na poziomie zabawy. I tam właśnie wolą zatrzymać się obrońcy Halloween i bronić tejże, odpierając śmiechem argumenty z jednej strony zatracania własnego dziedzictwa kulturowego, z drugiej natury zagrożeń duchowych. Bo cóż za sobą, poza radością, mogą nieść niewinne przebieranki nawet za najbardziej upiorne demony? Jeśli kogoś nie przekonują pozamaterialne argumenty przeciwników, to nie łudźmy się, że o nic poza zabawą tu nie chodzi. Chodzi zawsze o to samo, gdy nie wiadomo, o co chodzi. W tym halloweenowym zamieszaniu karykaturą jest nie ta cała przebieranka, ale fakt, że przyjęliśmy to święto nie swoje, za swoje, a bóg marketingu zaciera zachłanne ręce. I to mnie chyba najbardziej i śmieszy i smuci jednocześnie.
Dziś o godzinie 22:00 aktorzy Teatru im. Wilama Horzycy zapraszają na wyjątkowe, performatywne czytanie „Dziadów” części II Adama Mickiewicza. Dokładnie w noc dziadów, w czasie gdy, według ludowego przekazu, świat widzialny przenikają istoty z tego niewidzialnego, Guślarz słowami wieszcza wywoływać będzie duchy. To taka kulturalna przeciwwaga dla trykotowych kościotrupów. Zatem cytując internetowego mema: „Halloween? Dziady, Idioto!”
 
Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  31.10.2017