Jedna z postaci w serialu
„Artyści”, po udanej, pierwszej próbie generalnej, mówi z entuzjazmem: „No i
złożyło się!” Po chwili druga z postaci dodaje: ”Przedstawienie zawsze powstaje
na generalnej, to co się dziwicie.” To rozmowa duchów dawnych, wybitnych
reżyserów teatralnych, zatem wiedzą, co mówią. Dla mnie serial „Artyści” Moniki
Strzępki i Pawła Demirskiego złożył się dokładnie w czwartym odcinku. Złożył
się tak, że trudno mi teraz przejść obok tej produkcji obojętnie. Od początku
emisji tego serialu słyszałam wielokrotnie pytania padające z różnych stron,
bym wypowiedziała się, co o nim sądzę, bo to i branżowe i o teatrze i co ja na
to. Po czwartym odcinku mogę już spokojnie powiedzieć, to jest bardzo dobry
serial, i to nie tylko o zamkniętym środowisku teatralnym. To jest serial
obyczajowy o nas tu i teraz, uniwersalnie wykraczający poza kulisy, scenę i widownię.
I niech ktoś sobie nie myśli, że jest to kolejny wypełniacz czasu, nie. Ta
produkcja jest trochę, jak seria z karabinka, która mnoży skojarzenia,
odwołania, metafory, wywołuje pytania.
Akcja toczy się w teatrze,
ulokowanym w samym sercu stolicy, w Pałacu Kultury i Nauki, czyli bardzo
konkretnie, co w pierwszym odruchu może kierować uwagę na dwa warszawskie
teatry, Dramatyczny oraz Studio i konflikty, które tam się przetoczyły w
ostatnich latach. Nic bardziej mylnego. Ta lokalizacja jest zwyczajnie symbolem.
To centrum stolicy znaczy tu tyle, co „wszędzie w Polsce”, a teatr symbolizuje
„każdą” instytucję kultury dziś. Równie dobrze mógłby to być inny teatr gdzieś
na południu lub muzeum na północy kraju, dom kultury w średnim mieście, czy
szkolna biblioteka w małej gminie. Każde takie miejsce, gdzie kultura skazana
jest na nierozerwalny związek z urzędnikami-politykami. W serialu jest Teatr
Popularny i to w nim, niczym w mrocznym thrillerze, ścierają się siły dobra i
zła. Tylko kto w tym świecie jest dobry, a kto zły? Czy ktoś, kto mówi efektownie
o kulturze i dziedzictwie, dobijając równocześnie politycznych targów kosztem teatru,
powinien o nim nadal decydować? Czy mimo
wszystko, lepszym jest ten, który może i nieudolnie, ale jednak działa na rzecz
teatru? Kto sieje więcej szkody? Mianowani urzędnicy czy szaleni artyści? Czy o
pieniądzach na kulturę decydują faktycznie osoby niemające o niej kompletnie
pojęcia? I kto, czyje interesy w tym obszarze realizuje? Czy zależność
urzędnik-artysta, nie powinna być czasem symbiozą, jak tego oczekuje
społeczeństwo? Powraca tam też nieśmiertelne pytanie, czy w instytucjach
kultury powinna rządzić statystyka i dyscyplina, między innymi, budżetowa, czy
sztuka? Mogę dalej mnożyć te pytania. Nie wykluczone, że odpowiedzi na nie
przyniosą dalsze odcinki, ale nie w tym rzecz. Chodzi bardziej o to, by dopuścić
do siebie, że to, co widzimy na ekranie, to wcale nie jest gdzieś daleko od
nas. To jest obok.
W przytoczonym na początku
dialogu duchów jedna z postaci reżyserów poddaje w wątpliwość ten, jego
zdaniem, chwilowy sukces nadchodzącej premiery. Na to, inny duch, szybko
ripostuje: „Zaraz zaraz. Ja czegoś nie rozumiem. To po czyjej my stronie
właściwie jesteśmy?” No właśnie, po czyjej jesteśmy?
Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej" 27.09.2016