Czy historia melodramatycznego
trójkąta miłosnego była tylko narracyjnym wabikiem Sienkiewicza, by w finale
pokazać czytelnikowi jedną, kluczową scenę? Zwycięską bitwę z roku 1410, ku
pokrzepieniu. To śmiała teza, choć z perspektywy ponad stu lat od powstania
powieści, nie pozbawiona zasadności, że to właśnie słynny obraz bitwy utrzymuje
„Krzyżaków” na patriotycznej liście lektur. Przecież wystarczy dziś wypowiedzieć
sam tytuł, a nieomal automatycznie w komplecie z powieścią pojawia się nam bitwa
pod Grunwaldem. Choć teraz w większości przypadków, wcale nie będzie to ta,
namalowana przez Jana Matejkę, która niewątpliwie zainspirowała autora, by
stworzyć opowieść osadzoną w wiekach średnich, w momencie triumfu polskiego oręża.
Bardziej będzie to kilkunastominutowa sekwencja batalistyczna, spektakularnie
sfilmowana przez Aleksandra Forda ponad pięćdziesiąt lat temu. I nie ma tu
znaczenia, które artystyczne wyobrażenie tej bitwy odtworzymy sobie w głowie, któreś
na pewno się pojawi, a równocześnie z nim ożywi się bezwiednie, nieomal mityczne
przekonanie lub choćby jego cień, że znienawidzonego wroga prędzej, czy później
spotkamy na polu bitwy i jest to bitwa wygrana, jak tamta sprzed setek lat. Zatem
można zaryzykować stwierdzenie, że bez przywołania tej spektakularnej potyczki,
bez bitwy pod Grunwaldem, „Krzyżacy” trochę tracą swój krzepiący charakter i z
pewnością tracą też wysoką pozycję na patriotycznej liście lektur. W takim
razie lepiej jej nie pomijać. A może właśnie tak trzeba, by prześwietlić, jak
wygląda ten mit, ale noszony w nas.
W toruńskiej realizacji
„Krzyżaków” Michała Kotańskiego bitwy nie ma. Co wcale nie znaczy, że nie
pojawia się w śladach i cieniach i nie tylko ta, średniowieczna i nie tylko ta,
zwycięska. Zresztą cały spektakl przetykany jest patriotycznymi znakami i
odniesieniami, które źródła swoje mają w niejednej bitewnej ranie narodu. Bo to,
nie praca i tworzenie na rzecz wspólnoty stanowi o bohaterstwie, ale wojna. To
jej przywoływanie jednoczy i budzi marzenia o chwale. Od pierwszej sceny,
pijany Zbyszko modli się do dobrego Boga o wojnę, by mógł w konfrontacji, pod
narodową banderą, załatwić swoją małą, prywatną sprawę. Odwet przebrany w
uczucie miłości. Ale i ten afekt jest jedynie kolejną maską, wymówką,
pretekstem i romantyczną pozą, by uszlachetnić wściekłość i frustrację prostego
chłopaka z blokowiska. I tak patrzymy, jak własna zemsta jest w stanie poruszyć
lawinę zdarzeń z wojennymi konsekwencjami dla całej społeczności. Wróg w
„Krzyżakach” jest oczywisty, to Niemcy, bo któżby inny. W spektaklu postaci Krzyżaków
noszą kostiumy stylizowane na hitlerowskie mundury od Hugo Bossa, zatem mogłoby się wydawać, że kalkowanie wroga jest tu jednoznaczne i nie ma nic pomiędzy.
Ale czy na pewno? Czy może wrogiem nie jest tu po prostu inny, elegancki,
lepszy świat, który nie grzęźnie po łyki w błocie?
Choć spektakl niesie nas prosto
do z pozoru znanego finału, to nie znajdujemy w nim ukojenia płynącego z
apoteozy naszego zwycięstwa. Ostatnia scena z sygnałem przypominającym Godzinę „W”,
brzmi jak memento, jak ostrzeżenie, byśmy jednak nie modlili się do dobrego
Boga o wojnę. Jest jak uderzenie w policzek, na otrzeźwienie.
Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej" 19.04.2016
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz