wtorek, 5 kwietnia 2016

Lubić Stare Miasto, to coś więcej niż je tylko lajkować


„Chcielibyśmy, aby Stare Miasto zostało pokochane, polubione, lajkowane” - tak mówił Andrzej Rakowicz, zastępca prezydenta, gdy ponad miesiąc temu, razem z Aleksandrą Iżycką, nową dyrektor Biura Toruńskiego Centrum Miasta, promowali grupę dyskusyjną Moja Starówk@ na Facebooku. Zupełnie nie wiem dlaczego, ale to pokochanie, skojarzyło mi się całkiem bezwiednie z inną, nieco kontrowersyjną kampanią sprzed sześciu lat, „Pokochaj psią kupę”. I choć może to brzmieć, jak złośliwy żart z mojej strony, to tak, proszę mi wierzyć, wcale nie jest. Nie doszukuję się tu bezpośredniej analogii, bardziej postrzegam podobne podejście do tematu. W jednym i drugim przypadku występuje ten sam mechanizm, odwrócenie optyki i spojrzenie na problem tak, by przestał być problemem, a stał się jego rozwiązaniem, tak by odwrócony nieporządek przeistoczył się w porządek. Bo jakkolwiek byśmy zaklinali rzeczywistość, recytując listę zrealizowanych projektów, pokazując drugą z planami do wdrożenia, to ludziom mieszkającym i działającym na Starym Mieście wcale nie jest tak dobrze, jak powinno wynikać ze starań na ich rzecz poczynionych. Być może, jest to tylko kolejna dzielnica opanowana, w znacznej części, przez niewdzięcznych malkontentów, którzy widzą nieustannie pustą w połowie część szklanki. Jednakże, czy taka postawa musi od razu równać się z brakiem sympatii do swojej dzielnicy? Przeciwnie, to krytyczne podejście jest w istocie formą troski o nią. A może to dotychczasowe działania na jej rzecz, w jakimś zakresie, mijają się z rzeczywistymi problemami ludzi? Zatem, co komu po lajkowaniu?
Jeszcze kilka miesięcy temu zastanawiałam się nad sensem i zasadnością dalszego istnienia BTCM. Faktem jest, że biuro to, w ciągu tych prawie siedmiu lat funkcjonowania, zrealizowało całkiem sporo projektów, w tym kilka bardzo istotnych. Nie wątpię jednak, że gdyby te zadania podzielić na odpowiednie wydziały miejskiego urzędu, czy instytucje kultury, to też by były dobrze zrealizowane. W takim razie po co nam, mieszkańcom staromiejskiej dzielnicy, to odrębne ciało managerskie? Po co przedsiębiorcom, turystom? Co jest takiego wyjątkowego w tej jednostce, że jej brak odczulibyśmy dotkliwie, a może i boleśnie? Otóż, odpowiadając sobie wtedy na to pytanie, wyszło mi, że niewiele osób odnotowałoby realnie ten ubytek w urzędniczej tkance. A przecież nie tak miało być, nie tak. Pewnie dlatego, dość sceptycznie, przyjęłam informację o uruchomieniu czegoś tak banalnego, jak grupa dyskusyjna na portalu społecznościowym. Wyglądało mi to na kolejną odsłonę działań głównie wizerunkowych. Jednak, już po tych kilku tygodniach, widzę, że to może okazać  się wcale nie taka wirtualna rzeczywistość do lajkowania, ale platforma faktycznego mierzenia się z konkretnymi bolączkami, czy też tylko niedogodnościami.
Zatem trzymam kciuki za nową dyrektor BTCM, życząc jej przede wszystkim skuteczności w działaniu, ale i przekonania przechodzącego z czasem w pewność, że te drobne, czasem trywialne, ale rozwiązane problemy ludzi, są dla nich cenniejsze, niż najbardziej spektakularne eventy. Życzę jej też, by to nam, żyjącym i przebywającym tu, na Starym Mieście, zależało, by to biuro istniało jak najdłużej.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej" 29.03.2016

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz