Najczęściej padającym słowem
podczas Toruńskiego Festiwalu Książki było „kwerenda”. Nie ma w tym nic
dziwnego, bowiem program tegorocznej edycji został zbudowany wokół myśli:
„Historia jest nauczycielką życia”. A skoro historia, to bez kwerendy ani rusz
i dzięki temu ulubione słowo archiwistów królowało przez dziesięć dni w
toruńskich instytucjach kultury, na spotkaniach literackich. Czytelników
najczęściej interesują kulisy, warsztat pisarza, o niego zwykle pytają. Jak, gdzie,
kiedy. Zatem, gdy autor przenosi akcję w czasy minione, to bez względu na
gatunek literacki, jedno z pierwszych pytań, jakie się zwykle pojawia, jest to,
skąd zna realia epoki, malując je nierzadko tak precyzyjnie, że publikacja
mogłaby uchodzić wręcz za fabularyzowany dokument. Wtedy właśnie pojawia się
słowo kwerenda, w pierwszym rzędzie ma na celu uwiarygodnienie autora, w drugim
potrafi nawet i uczynić z niego eksperta tematu. I tu otwierają się kolejne
drzwi do dalszych dociekań, skoro tak wiarygodnie odtworzona jest historyczna
scenografia to, w jakim stopniu wątki i losy bohaterów mają źródła w
prawdziwych zdarzeniach. A jeszcze bardziej komplikuje się sprawa, gdy na scenę
wchodzą postaci autentyczne. Pytania można sypać wówczas garściami. Jak
traktować książkę historyczną, jako źródło wiedzy, czy rozrywki? Jak dalece autor
może pozwolić sobie w powieści na własną interpretację czasu przeszłego,
zwodząc czytelnika, że prezentuje fakty, a w rzeczywistości serwuje miłą
kompilację wyrwanych epizodów na uzasadnienie swojego poglądu? Jak nie dać się
wpuścić w maliny i nie wpaść w pułapki manipulacji i mistyfikacji? Historia literatury, ta nasza również, zna
przypadki, że gdy fikcję zmiesza się z prawdą i nie pozostawiając śladów
łączenia, splecie się w książkę, a książka zapadnie w umysły mas, to może
nieźle namieszać w kilku pokoleniach i żadne potem publikacje naukowe nie dadzą
jej rady. W takim razie, czy można zaufać autorom i którym w szczególności? A
może trzeba zachować czujność i po lekturze przeprowadzać własne śledztwo? Czyli
sumując, ile jest prawdy w tej fikcji, a ile fikcji w prawdzie? Te pytania,
między innymi, unosiły się nad dwudziestym trzecim, historycznym Toruńskim
Festiwalem Książki. Historycznym, bo poświęconym historii, bo już zakończonym,
ale i historycznym, bo ta edycja wniosła kilka zmian do dotychczasowej formuły,
dając festiwalowi nowego ducha i otwierając na przyszłość nieszablonowe ścieżki
rozwoju. Choćby wprowadzenie hasła przewodniego. Miało ono być przestrzenią
do eksploracji i spoiwem łączącym wydarzenia okołoliterackie, niosło jednak ryzyko, że
może zamknąć tematycznie festiwal i sprowadzić go do jednej
kategorii. Stało się inaczej. Na festiwalu znalazło się miejsce zarówno na spotkania
autorskie dla czytelników starszych, jak i młodszych, na dyskusje panelowe, warsztaty.
Pojawił się wątek lokalny w osobach toruńskich pasjonatów i miłośników
zabytków, sztuki i historii miasta. Dodatkowo przeniesienie terminu na czerwiec
pozwoliło organizatorom wyprowadzać imprezę nieco w plener. Na razie nieśmiało,
ale kto wie, czym zaskoczą w kolejnej edycji. Może będzie to bicie rekordu Guinessa
w największej liczbie czytających jednocześnie na Rynku Staromiejskim? To by było coś.
Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej" 20.06.2017
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz