„Dwanaście miesięcy” Samuela Marszaka
w reżyserii Bartosza Zaczykiewicza to opowieść o tym, co wydarza się, gdy
naruszamy prawa natury. Jakie konsekwencje ciągną za sobą niezbyt mądre dekrety
niedojrzałej władzy oraz co dzieje się, gdy chciwość żeruje na słabszych. Oglądamy
bajkę, ale chwilami pobrzmiewa nam ona aluzjami do rzeczywistości. Mamy tu dwie
bohaterki, jedna jest ubogą dziewczyną, druga rozkapryszoną królewną. Jedna
spełnia rozkazy złej macochy, a druga ma cały dwór poddanych na usługi. Obie są
sierotami. Fakt ten, dla tej pierwszej wydaje się szansą na znalezienie u tej
drugiej odrobiny empatii, zrozumienia, a może nawet i pomocy. Nic bardziej
mylnego. Biedna sierota w krytycznych sytuacjach może liczyć tylko na siły
nadprzyrodzone. One w osobach dwunastu miesięcy faktycznie przychodzą jej z pomocą.
Wydaje się to naturalną konsekwencją, bo od pierwszej sceny wiemy, że ta prosta
dziewczyna rozumie przyrodę i jest z nią w przyjaźni. To dla jej bezpieczeństwa
stara wrona chytrze żartuje z niezbyt rozgarniętego wilka, a dla jej uciechy
wiewiórki prześcigają się w figlach z zającem. I gdy przy ognisku przyjmuje
pierścień od brata Kwietnia, symbolicznie pieczętuje mariaż z naturą, która odtąd
zawsze będzie ją chronić. Królewna natomiast z pozycji swojego tronu nie liczy
się z nikim i z niczym. Obarczona władzą bez doświadczenia i kontroli sprawuje
swoją rolę na granicy naiwności dziecka i czynów szaleńca. W przypływie kaprysu
życzy sobie pierwiosnków zimą, mając za nic głosy doradców. Obiecuje złoto,
rozbudzając chciwe umysły. Wykonanie tego absurdalnego rozkazu tylko utwierdza
ją we wszechwładzy. Brnie dalej. Co
prawda scena, w której sama musi doświadczyć konsekwencji majstrowania przy prawach
natury, jest dla widza raczej śmieszna niż straszna, jest bardziej przestrogą
niż karą, to w finale królewna przyjmuje lekcję pokory. Ostatecznie dobro triumfuje,
zło zostaje napiętnowane. Morał z bajki jest prosty, czyste serce i uczynki z
niego płynące spotyka królewska nagroda, a przed karą za niegodziwości nie
chronią nawet najwyższe tytuły i stanowiska. Prawda to, a jakże.
Charytatywne premiery w Teatrze
im. W. Horzycy to już tradycja. Wszystko zaczęło się 16 lat temu przy okazji
spektaklu "W 80 dni dookoła świata po stu latach" wg Juliusza Verne'a
w reżyserii Jerzego Bielunasa. O tamtego
wydarzenia, każda kolejna premiera adresowana do młodej widowni, połączona jest
z konkretnym celem dobroczynnym nakierowanym na pomoc dzieciom. W tym roku
akcja była szczególna, ponieważ wpływy z zaproszeń na spektakl „Dwanaście
miesięcy” podzielone zostały pomiędzy dwójkę chorych dzieci pracowników teatru,
Ninę i Stasia. Przekaz płynący z tego przedstawienia, że dobre uczynki procentują,
wzmocnił dodatkowo charytatywny wymiar premiery. Młodzi widzowie mogli sami
przekonać się, że pomoc potrzebującym nie musi być czymś trudnym i wymagającym
sporych wyrzeczeń. Przeciwnie, doświadczyli, że z pomocy można czerpać
przyjemność i radość niepoliczalną. I to jest chyba najcenniejsze.
Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej" 27.12.2016