czwartek, 22 marca 2018

„Happy end” niekoniecznie zmierza do szczęśliwego zakończenia

Pierwsza i ostatnia scena filmu „Happy end” Michaela Hanekego to obraz z kamery smartfona. Relacja internetowa prowadzona przez nastoletnią Eve. Najpierw podgląda swoją matkę w łazience, komentując każdą czynność ze wstrętem. Drażni ją z jednej strony przewidywalność, z drugiej depresja matki. Chwilę później przygląda się swojemu chomikowi, jak zareaguje na przedawkowanie antydepresantów. Chomik zdycha. Matka po zwiększonej dawce ląduje w szpitalu. Eve natomiast u ojca, który wraz z drugą żoną i dzieckiem, mieszka w wielopokoleniowej rezydencji. Wchodzimy do zamożnej, kulturalnej rodziny, ze służbą i dobrymi manierami. Posiłki konsumowane są bez podnoszenia głosu, zdarzenia losowe przyjmowane bez nadmiernej egzaltacji, problemy przykrywane zdawkową troską, nie nadużywa się tu słów. Wypracowana gra konwencjonalnych zachowań buduje elegancki obrazek familii. To jednak pozory, estetyczna atrapa dysfunkcyjnej rodziny. Pod skórą każdego z domowników trawi samotność, zobojętnienie i rezygnacja. Rzeczywistość realna płynnie przenika się z wirtualnym światem, w którym bohaterowie próbują wyrażać prawdziwe myśli, pragnienia, emocje. Czy faktycznie są one prawdziwe, czy nie jest to kreacja mająca przykryć pustkę, nudę? Jakby życie wyssane było nie tylko z sensu i radości, ale w ogóle z wszelkich uczuć, toczyło się z rozpędu, po równi pochyłej. W jednej ze scen, po próbie samobójczej, nastolatka wyrzuca swojemu ojcu, że nigdy nikogo nie kochał, ani matki, ani obecnej żony, ani kochanki. I nawet nie ma do niego o to pretensji, tylko nie chce, by oddał ją do domu dziecka. Tylko tyle oczekuje, nie ma nawet strzępu złudzeń. W tle rodzinnej agonii przebijają się dyskretnie wątki imigracyjne. Akcja bowiem toczy się w Calais.
Haneke ostatnim obrazem pokazuje, że schyłku Europy nie należy wypatrywać w twarzach napływających imigrantów. Dużo bardziej należy bać się samych mieszkańców starego kontynentu i tego, jaką przyszłość budują kolejnemu pokoleniu, gdzie relacje międzyludzkie to wydmuszki. Eve filmująca scenę, w której senior rodu zjeżdża do morza, jest wymowna. Ona nie śpieszy z pomocą, ani nawet o nią nie zawoła. Cofa się, dystansuje, po czym staje i niewzruszona relacjonuje smartfonem sytuacje. Czy w takim świecie możliwe jest szczęśliwe zakończenie?
Patrzymy na ten obraz beznamiętnie, podobnie jak na jego bohaterów. Trudno im współczuć, jeszcze trudniej okazać sympatię. I to chyba jest największe zaskoczenie i trik reżysera, że jesteśmy, w tym braku empatii, podobni do ludzi, których obserwujemy. Spoglądamy na ekran i wydaje nam się, że ten świat jest gdzieś daleko, na północnym wybrzeżu Francji. Czy na pewno? Czy aby nie jesteśmy też częścią tego filmowego obrazu?
 
 
Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  20.03.2018

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz