Pierwsza i ostatnia scena filmu
„Happy end” Michaela Hanekego to obraz z kamery smartfona. Relacja internetowa
prowadzona przez nastoletnią Eve. Najpierw podgląda swoją matkę w łazience,
komentując każdą czynność ze wstrętem. Drażni ją z jednej strony
przewidywalność, z drugiej depresja matki. Chwilę później przygląda się swojemu
chomikowi, jak zareaguje na przedawkowanie antydepresantów. Chomik zdycha.
Matka po zwiększonej dawce ląduje w szpitalu. Eve natomiast u ojca, który wraz
z drugą żoną i dzieckiem, mieszka w wielopokoleniowej rezydencji. Wchodzimy do
zamożnej, kulturalnej rodziny, ze służbą i dobrymi manierami. Posiłki
konsumowane są bez podnoszenia głosu, zdarzenia losowe przyjmowane bez
nadmiernej egzaltacji, problemy przykrywane zdawkową troską, nie nadużywa się
tu słów. Wypracowana gra konwencjonalnych zachowań buduje elegancki obrazek
familii. To jednak pozory, estetyczna atrapa dysfunkcyjnej rodziny. Pod skórą
każdego z domowników trawi samotność, zobojętnienie i rezygnacja. Rzeczywistość
realna płynnie przenika się z wirtualnym światem, w którym bohaterowie próbują
wyrażać prawdziwe myśli, pragnienia, emocje. Czy faktycznie są one prawdziwe,
czy nie jest to kreacja mająca przykryć pustkę, nudę? Jakby życie wyssane było
nie tylko z sensu i radości, ale w ogóle z wszelkich uczuć, toczyło się z
rozpędu, po równi pochyłej. W jednej ze scen, po próbie samobójczej, nastolatka
wyrzuca swojemu ojcu, że nigdy nikogo nie kochał, ani matki, ani obecnej żony,
ani kochanki. I nawet nie ma do niego o to pretensji, tylko nie chce, by oddał
ją do domu dziecka. Tylko tyle oczekuje, nie ma nawet strzępu złudzeń. W tle
rodzinnej agonii przebijają się dyskretnie wątki imigracyjne. Akcja bowiem
toczy się w Calais.
Haneke ostatnim obrazem pokazuje,
że schyłku Europy nie należy wypatrywać w twarzach napływających imigrantów.
Dużo bardziej należy bać się samych mieszkańców starego kontynentu i tego, jaką
przyszłość budują kolejnemu pokoleniu, gdzie relacje międzyludzkie to
wydmuszki. Eve filmująca scenę, w której senior rodu zjeżdża do morza, jest
wymowna. Ona nie śpieszy z pomocą, ani nawet o nią nie zawoła. Cofa się,
dystansuje, po czym staje i niewzruszona relacjonuje smartfonem sytuacje. Czy w
takim świecie możliwe jest szczęśliwe zakończenie?
Patrzymy na ten obraz beznamiętnie,
podobnie jak na jego bohaterów. Trudno im współczuć, jeszcze trudniej okazać
sympatię. I to chyba jest największe zaskoczenie i trik reżysera, że jesteśmy,
w tym braku empatii, podobni do ludzi, których obserwujemy. Spoglądamy na ekran
i wydaje nam się, że ten świat jest gdzieś daleko, na północnym wybrzeżu
Francji. Czy na pewno? Czy aby nie jesteśmy też częścią tego filmowego obrazu?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz