Do filmu „Wieża. Jasny dzień”
Jagody Szelc wprowadza zdanie, że jest on oparty na przyszłych wydarzeniach.
Drobny sygnał, że historia, którą będziemy oglądać, nie wypływa ze źródła,
które znamy i potrafimy objąć rozumem. Ten film bardziej wieszczy, niż opowiada,
materializuje urojenia i lęki, daje przestrzeń przeczuciom, uwalnia sny. To
pierwsze zdanie jest dyskretnym ostrzeżeniem, że wchodzimy w rzeczywistość,
która ma więcej poziomów, niż się spodziewamy.
W pierwszej scenie na uroczystość
Pierwszej Komunii małej Niny zjeżdżają goście. To rodzeństwo jej matki, brat z
rodziną i siostra. Rozmowy, przekomarzania, przygotowania do uroczystości. W
tle jednak zaczyna pulsować tajemnica. Najpierw dowiadujemy się, że matką
biologiczną dziewczynki jest siostra, która właśnie przyjechała, Kaja, a nie
Mula, która ją wychowuje. Potem widzimy zamkniętą w pokoju i pogrążoną w
katatonii matkę rodzeństwa. Do tego milcząca obecność Kai i jej niejasna
przeszłość. Napięcie podskórnie rośnie. Fabuła początkowo może nieco uśpić
naszą czujność i kierować uwagę na obyczajową stronę. Spotkanie rodzeństwa, ich
powiązania, tajemnice, niedopowiedzenia i konflikty. Szybko jednak orientujemy
się, że to coś więcej, niż tylko opowieść o relacjach rodzinnych. Szelc próbuje
pokazać nam przenikanie niewidzialnego z widzialnym. Stawia naprzeciwko siebie
cywilizację i naturę. To, co rozumowe wobec intuicji i przeczucia, kontrolę vis
a vis wolności. Przygląda się temu zderzeniu, jak nasz stabilny świat materii
rozsadza nieznana siła, która działa, nie działając. Nie przypadkowa jest tu
konfrontacja dwóch sióstr, dwóch matek. Tej, która dała życie i tej, która
kształtuje. I to imię tajemniczej, milczącej siostry Kaja-Gaja, matka-ziemia,
natura, przed którą z całych sił próbuje bronić i chronić ta druga matka, nasza
kultura. I jeszcze sacrum. Nie bez znaczenia jest też kontekst, sakrament
Pierwszej Komunii, czyli duchowej inicjacji, wtajemniczenia, dotknięcia
świętości. Tyle że sprowadza się on jedynie do obrzędu. Kościół ukwiecony i
podniosły jest tylko na uroczystość. Na co dzień ołtarze podtrzymują
rusztowania i przykrywa je folia. Patrzymy na świat odcięty nie tylko od
natury, ale i od sacrum. Patrzymy na nasz świat, który nieuchronnie zmierza do
samozniszczenia. Albo transformacji i przebudzenia.
Szelc „Wieżą. Jasnym dniem”
kawałek po kawałku rozbija to, co znamy zarówno w warstwie narracji, jak i
gatunku. Potrząsa, wywołuje niezgodę, nie tłumaczy domysłów, zostawia nas z
nimi. Wprowadza w nieuświadomiony trans, który aktywuje się dopiero po przekroczeniu
progu kina, gdy patrzymy na ulicę i wydaje się ona obcą rzeczywistością. Przez
chwilę. Czy to już ułamek przebudzenia do jasnego dnia?
Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej" 27.03.2018