środa, 28 marca 2018

„Wieża. Jasny dzień”, zburzyć by przejść na jasną stronę


Do filmu „Wieża. Jasny dzień” Jagody Szelc wprowadza zdanie, że jest on oparty na przyszłych wydarzeniach. Drobny sygnał, że historia, którą będziemy oglądać, nie wypływa ze źródła, które znamy i potrafimy objąć rozumem. Ten film bardziej wieszczy, niż opowiada, materializuje urojenia i lęki, daje przestrzeń przeczuciom, uwalnia sny. To pierwsze zdanie jest dyskretnym ostrzeżeniem, że wchodzimy w rzeczywistość, która ma więcej poziomów, niż się spodziewamy.

W pierwszej scenie na uroczystość Pierwszej Komunii małej Niny zjeżdżają goście. To rodzeństwo jej matki, brat z rodziną i siostra. Rozmowy, przekomarzania, przygotowania do uroczystości. W tle jednak zaczyna pulsować tajemnica. Najpierw dowiadujemy się, że matką biologiczną dziewczynki jest siostra, która właśnie przyjechała, Kaja, a nie Mula, która ją wychowuje. Potem widzimy zamkniętą w pokoju i pogrążoną w katatonii matkę rodzeństwa. Do tego milcząca obecność Kai i jej niejasna przeszłość. Napięcie podskórnie rośnie. Fabuła początkowo może nieco uśpić naszą czujność i kierować uwagę na obyczajową stronę. Spotkanie rodzeństwa, ich powiązania, tajemnice, niedopowiedzenia i konflikty. Szybko jednak orientujemy się, że to coś więcej, niż tylko opowieść o relacjach rodzinnych. Szelc próbuje pokazać nam przenikanie niewidzialnego z widzialnym. Stawia naprzeciwko siebie cywilizację i naturę. To, co rozumowe wobec intuicji i przeczucia, kontrolę vis a vis wolności. Przygląda się temu zderzeniu, jak nasz stabilny świat materii rozsadza nieznana siła, która działa, nie działając. Nie przypadkowa jest tu konfrontacja dwóch sióstr, dwóch matek. Tej, która dała życie i tej, która kształtuje. I to imię tajemniczej, milczącej siostry Kaja-Gaja, matka-ziemia, natura, przed którą z całych sił próbuje bronić i chronić ta druga matka, nasza kultura. I jeszcze sacrum. Nie bez znaczenia jest też kontekst, sakrament Pierwszej Komunii, czyli duchowej inicjacji, wtajemniczenia, dotknięcia świętości. Tyle że sprowadza się on jedynie do obrzędu. Kościół ukwiecony i podniosły jest tylko na uroczystość. Na co dzień ołtarze podtrzymują rusztowania i przykrywa je folia. Patrzymy na świat odcięty nie tylko od natury, ale i od sacrum. Patrzymy na nasz świat, który nieuchronnie zmierza do samozniszczenia. Albo transformacji i przebudzenia.

Szelc „Wieżą. Jasnym dniem” kawałek po kawałku rozbija to, co znamy zarówno w warstwie narracji, jak i gatunku. Potrząsa, wywołuje niezgodę, nie tłumaczy domysłów, zostawia nas z nimi. Wprowadza w nieuświadomiony trans, który aktywuje się dopiero po przekroczeniu progu kina, gdy patrzymy na ulicę i wydaje się ona obcą rzeczywistością. Przez chwilę. Czy to już ułamek przebudzenia do jasnego dnia?

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  27.03.2018

czwartek, 22 marca 2018

„Happy end” niekoniecznie zmierza do szczęśliwego zakończenia

Pierwsza i ostatnia scena filmu „Happy end” Michaela Hanekego to obraz z kamery smartfona. Relacja internetowa prowadzona przez nastoletnią Eve. Najpierw podgląda swoją matkę w łazience, komentując każdą czynność ze wstrętem. Drażni ją z jednej strony przewidywalność, z drugiej depresja matki. Chwilę później przygląda się swojemu chomikowi, jak zareaguje na przedawkowanie antydepresantów. Chomik zdycha. Matka po zwiększonej dawce ląduje w szpitalu. Eve natomiast u ojca, który wraz z drugą żoną i dzieckiem, mieszka w wielopokoleniowej rezydencji. Wchodzimy do zamożnej, kulturalnej rodziny, ze służbą i dobrymi manierami. Posiłki konsumowane są bez podnoszenia głosu, zdarzenia losowe przyjmowane bez nadmiernej egzaltacji, problemy przykrywane zdawkową troską, nie nadużywa się tu słów. Wypracowana gra konwencjonalnych zachowań buduje elegancki obrazek familii. To jednak pozory, estetyczna atrapa dysfunkcyjnej rodziny. Pod skórą każdego z domowników trawi samotność, zobojętnienie i rezygnacja. Rzeczywistość realna płynnie przenika się z wirtualnym światem, w którym bohaterowie próbują wyrażać prawdziwe myśli, pragnienia, emocje. Czy faktycznie są one prawdziwe, czy nie jest to kreacja mająca przykryć pustkę, nudę? Jakby życie wyssane było nie tylko z sensu i radości, ale w ogóle z wszelkich uczuć, toczyło się z rozpędu, po równi pochyłej. W jednej ze scen, po próbie samobójczej, nastolatka wyrzuca swojemu ojcu, że nigdy nikogo nie kochał, ani matki, ani obecnej żony, ani kochanki. I nawet nie ma do niego o to pretensji, tylko nie chce, by oddał ją do domu dziecka. Tylko tyle oczekuje, nie ma nawet strzępu złudzeń. W tle rodzinnej agonii przebijają się dyskretnie wątki imigracyjne. Akcja bowiem toczy się w Calais.
Haneke ostatnim obrazem pokazuje, że schyłku Europy nie należy wypatrywać w twarzach napływających imigrantów. Dużo bardziej należy bać się samych mieszkańców starego kontynentu i tego, jaką przyszłość budują kolejnemu pokoleniu, gdzie relacje międzyludzkie to wydmuszki. Eve filmująca scenę, w której senior rodu zjeżdża do morza, jest wymowna. Ona nie śpieszy z pomocą, ani nawet o nią nie zawoła. Cofa się, dystansuje, po czym staje i niewzruszona relacjonuje smartfonem sytuacje. Czy w takim świecie możliwe jest szczęśliwe zakończenie?
Patrzymy na ten obraz beznamiętnie, podobnie jak na jego bohaterów. Trudno im współczuć, jeszcze trudniej okazać sympatię. I to chyba jest największe zaskoczenie i trik reżysera, że jesteśmy, w tym braku empatii, podobni do ludzi, których obserwujemy. Spoglądamy na ekran i wydaje nam się, że ten świat jest gdzieś daleko, na północnym wybrzeżu Francji. Czy na pewno? Czy aby nie jesteśmy też częścią tego filmowego obrazu?
 
 
Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  20.03.2018

środa, 14 marca 2018

Czy brakuje nam jarmarku wielkanocnego na Rynku Staromiejskim?


Kilka dni temu w Kalifornii otwarto muzeum porażki. Antidotum na nieustająco odnoszone sukcesy. Nieudane urządzenia elektroniczne, zadziwiające wynalazki, przedmioty, które nie podbiły świata. A wszystko po to, by inaczej patrzeć na porażki, bez lęku i wstydu. Dać sobie prawo do błędu, to pierwszy krok w kierunku sukcesu, takie przesłanie można odczytać z tego miejsca. Często już samo odejście od niezbyt dobrze działających przedsięwzięć jest początkiem sukcesu. A gdy jeszcze ustali się przyczyny braku powodzenia, to jest się już na prostej drodze do wygranej. Tak właśnie postrzegałam decyzję o końcu jarmarków wielkanocnych na Rynku Staromiejskim, jako przerwanie złej, a początek dobrej passy dla jarmarków w tym miejscu w ogóle. Te, co były, coraz mniej spełniały oczekiwania, każda kolejna edycja niosła więcej rozczarowań niż atrakcji. Zamiast zaklinać rzeczywistość słowami, lepiej było powiedzieć stop stagnacji. I tak się stało. Tym bardziej że obiecano jarmark bożonarodzeniowy w nowej odsłonie, inspirowany tymi z Wrocławia czy Pragi. Można było przypuszczać, że z czasem, na fali sukcesu jednego, powróci i wielkanocny. Jaki był bożonarodzeniowy, widzieliśmy. Przede wszystkim okrzyknięty sukcesem. Czy słusznie? Wiem, że na zachętę lepiej chwalić, niż się czepiać. Myślę jednak, że tak piejąc z zachwytu nad tronem z jemiołą i dziadkami do orzechów, a nie dostrzegając tego, że powielają błędy poprzedników, robi się organizatorom więcej krzywdy, niż pożytku. Trudno było na tym jarmarku znaleźć dzieła zapowiadanych artystów i rękodzielników, do tego puste namioty były wystarczającym sygnałem, że oferta organizatorów nie przyciągnęła wystawców z ciekawym towarem. Dlaczego? Nietrudno domyślić się, że chodziło o finanse. Głównym mankamentem poprzednich jarmarków była nie oprawa, ale prezentowany asortyment, to co przede wszystkim przyciąga kupujących. Czyli koło się znowu zamknęło. Jednak lekcji z poprzednich edycji nie odrobiono. Szanse, że na fali sukcesu tego, powróci jarmark wielkanocny, raczej topnieją.

A jak to się dzieje, że innym wychodzi? Ale tak naprawdę. Ciekawe, dlaczego rękodzielnicy z oryginalnymi pracami biją się, by pojawić się na kiermaszu w Muzeum Etnograficznym. Przyjeżdżają nawet z najbardziej odległych części kraju na kilka godzin kiermaszu i przyciągają prawdziwe tłumy. W tym roku po raz drugi będziemy musieli obejść się bez jarmarku wielkanocnego na Rynku Staromiejskim. Na szczęście w palmy, pisanki i inne cuda będzie można zaopatrzyć się w najbliższą niedzielę 18.03 na kiermaszu wielkanocnym w Muzeum Etnograficznym. Zatem świąteczne rękodzieło w artystycznym wydaniu naszego miasta nie ominie. Ale czy to nie za mało? Więc może jednak trochę brakuje tego jarmarku wielkanocnego?

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  13.03.2018

piątek, 9 marca 2018

Doskonałe czy zaniedbane? Jakie jest to nasze miasto.



Czy Toruń jest miastem zaniedbanym? Jak w ogóle można zadać takie pytanie? Że zaniedbanym? Jest pięknym, rozwijającym się miastem, ale zaniedbanym? No, może trochę zaniedbanym. Tak prowokacyjnie rzucił redaktor Robert Mazurek w rozmowie z posłanką Joanną Scheuring-Wielgus na antenie ogólnopolskiej rozgłośni radiowej. Owo „zaniedbanie” z radiowej rozmowy było wprowadzeniem do wątku o zbliżających się wyborach samorządowych. A wiadome jest to, że skoro chce się władzę przejąć i wybory wygrać, to należy wskazać, co działa nie tak, a jak powinno lepiej, czyli co jest zaniedbane. I pewnie ten szczegół umknąłby wielu osobom, jak i być może cała radiowa rozmowa, gdyby nie fakt, że odniósł się do niej prezydent Michał Zaleski na swoim facebookowym profilu. Naturalnie podważając to twierdzenie i kierując osobiste zaproszenie do redaktora, by sam się przekonał i zdanie zmienił. Jak można się domyślać, uruchomiło to komentarze, z jednej strony tych oburzonych, którzy widzą, że miasto jest głównie piękne, ale z drugiej nie brakuje tych, którzy na potwierdzenie tezy redaktora wyliczają zaniedbania widziane, upraszczając, w psich kupach i śmieciach. Jak to? Tyle się wybudowało i nadal buduje, tyle remontuje, modernizuje? Tyle wydarzeń? A tu psia kupa ma teraz decydować o wizerunku? I jak mają się do tego wysokie pozycje w rankingach zadowolenia mieszkańców ze swojego miasta?

Zapytałam kilku znajomych, bez kontekstu tej wypowiedzi, czy uważają, że nasze miasto jest trochę zaniedbane i o dziwo, tu za każdym razem w odpowiedzi usłyszałam, że tak. W rozwinięciu każdy dostrzegał większe i mniejsze inwestycje, ale jednak pierwsza myśl, którą noszą na temat miasta, była właśnie taka. I nie chodziło tym razem o psie kupy, czy zaśmiecone trawniki, ale o brak holistycznego spojrzenia na całość, gdzie jedno budujemy, a niszczymy niepotrzebnie drugie. O brak pomysłu na wykorzystanie zmodernizowanych miejsc, które po zakończeniu robót niszczeją. O działania wycinkowe, gdzie na zgłoszenia o problemach, służby miejskie reagują doraźnie, usuwając skutek, a nie zapobiegają przyczynie.

W zasadzie w kontekście każdego miasta można snuć takie dywagacje i użyć stwierdzenia, że jest „trochę zaniedbane”. Nie ma miejsc idealnych, każde miasto ma swoje niedopieszczone punkty. I trochę, to wcale nie znaczy bardzo. Szczerze mówiąc, nie uważam, że Toruń jest zaniedbany, ale zastanawia mnie, dlaczego tak nerwowo reagujemy na nawet drobne uwagi na temat miasta. Z czego wynikają takie reakcje? Bo nie sądzę, że tylko z lokalnego patriotyzmu i poczucia, że faktycznie mieszkamy w idealnym miejscu. Może lepiej, zamiast pudrować niedoskonałości, przyznać się, że one po prostu są i może nawet zawsze będą.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  06.03.2018