Stare powiedzenie mówi, co nas
nie zabije, to nas wzmocni. Po obejrzeniu „Ataku paniki” Pawła Maślony zaufanie
pokładane w mądrość zawartą w tym porzekadle zdaje się mocno topnieć. Jakby już
nie przystawało do naszej rzeczywistości, do naszego czasu. Jakby nie było w
stanie pomieścić współczesnej frustracji i lęków, z którymi konfrontowani są filmowi
bohaterzy. Patrzymy na sytuacje tak wiarygodne, że trudno nie uwierzyć, że się
wydarzyły lub że właśnie się wydarzają. Gdzieś tam nad nami być może teraz
jakiś samolot wpada w turbulencje, w wirtualnym świecie gier jakieś imperium zostaje
zaatakowane przez trolla, a jakieś małolaty po raz pierwszy zaciągają się
trawką. No i wesele. Nic tak dobrze nie opisuje obyczajów danego czasu, jak
wesele. Wszystko bardzo glamour i perfekcyjne na oko. Goście ładnie ubrani,
przy stole, wypowiadają dużo słów, ale nikt nikogo nie słucha. Panna młoda w
zaawansowanej ciąży w przejmujący sposób opowiada o przyszłym porodzie w
towarzystwie modnej douli i Chopina. Można odnieść wrażenie, że poród będzie
równie doskonały, jak uroczystość weselna, do tego prawie metafizyczny. Jednak
gdy chwilę później widzimy, jak fizjologia wygrywa z wyimaginowaną wizją,
dostrzegamy, ile w tej postaci było lęków schowanych za pozorami idealnego
obrazka. Bo i o męża, który gdzieś się zapodział, bo i o to, by wesele dobrze
wyglądało i w końcu ten największy, lęk przed nieznanym. Przed doświadczeniem z
pogranicza życia i ostateczności. To powinno transformować. Jednak czy w „Ataku
paniki” zderzenie z granicznymi emocjami zmienia lub wzmacnia bohaterów?
Niekoniecznie. Jakby Maślona mówił do nas, że dziś, co nas nie zabije, to nas
po prostu nie zabije, ewentualnie i tak nas kiedyś dopadnie. I to dosłownie,
nie w przenośni. Lęk przed ostatecznością jest przypisany każdemu z bohaterów
na różny sposób. Zresztą śmierć jest już w pierwszej scenie filmu, a potem
będzie się przewijać przez cały czas, choć nie zawsze w sposób oczywisty, bo
pozornie nie o niej jest to opowieść. Do tego śmierć jest rysowana z nadmierną
afektacją, wzbudzając bardziej śmiech niż powagę. W końcu czarny humor. Owszem
jest go tam sporo, ale ten śmiech nie tyle oswaja lęk przed przemijaniem, ile
jeszcze bardziej odsuwa zarówno bohaterów i nas widzów od myśli o własnym,
ostatecznym odejściu. Jakbyśmy byli nieśmiertelni. Słowa, które padają w finale
„nic już nie ma”, są tylko powtórzeniem tych z początku o rozpadzie. Czyli na
koniec dochodzimy do myśli znanej, że wszystko, co przeżywamy, być może jest tylko
iluzją. Nie ma zatem powodów do paniki?
Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej" 23.01.2018