czwartek, 25 stycznia 2018

Lęk jako wykładnik prawdy o rzeczywistości w „Ataku paniki”


Stare powiedzenie mówi, co nas nie zabije, to nas wzmocni. Po obejrzeniu „Ataku paniki” Pawła Maślony zaufanie pokładane w mądrość zawartą w tym porzekadle zdaje się mocno topnieć. Jakby już nie przystawało do naszej rzeczywistości, do naszego czasu. Jakby nie było w stanie pomieścić współczesnej frustracji i lęków, z którymi konfrontowani są filmowi bohaterzy. Patrzymy na sytuacje tak wiarygodne, że trudno nie uwierzyć, że się wydarzyły lub że właśnie się wydarzają. Gdzieś tam nad nami być może teraz jakiś samolot wpada w turbulencje, w wirtualnym świecie gier jakieś imperium zostaje zaatakowane przez trolla, a jakieś małolaty po raz pierwszy zaciągają się trawką. No i wesele. Nic tak dobrze nie opisuje obyczajów danego czasu, jak wesele. Wszystko bardzo glamour i perfekcyjne na oko. Goście ładnie ubrani, przy stole, wypowiadają dużo słów, ale nikt nikogo nie słucha. Panna młoda w zaawansowanej ciąży w przejmujący sposób opowiada o przyszłym porodzie w towarzystwie modnej douli i Chopina. Można odnieść wrażenie, że poród będzie równie doskonały, jak uroczystość weselna, do tego prawie metafizyczny. Jednak gdy chwilę później widzimy, jak fizjologia wygrywa z wyimaginowaną wizją, dostrzegamy, ile w tej postaci było lęków schowanych za pozorami idealnego obrazka. Bo i o męża, który gdzieś się zapodział, bo i o to, by wesele dobrze wyglądało i w końcu ten największy, lęk przed nieznanym. Przed doświadczeniem z pogranicza życia i ostateczności. To powinno transformować. Jednak czy w „Ataku paniki” zderzenie z granicznymi emocjami zmienia lub wzmacnia bohaterów? Niekoniecznie. Jakby Maślona mówił do nas, że dziś, co nas nie zabije, to nas po prostu nie zabije, ewentualnie i tak nas kiedyś dopadnie. I to dosłownie, nie w przenośni. Lęk przed ostatecznością jest przypisany każdemu z bohaterów na różny sposób. Zresztą śmierć jest już w pierwszej scenie filmu, a potem będzie się przewijać przez cały czas, choć nie zawsze w sposób oczywisty, bo pozornie nie o niej jest to opowieść. Do tego śmierć jest rysowana z nadmierną afektacją, wzbudzając bardziej śmiech niż powagę. W końcu czarny humor. Owszem jest go tam sporo, ale ten śmiech nie tyle oswaja lęk przed przemijaniem, ile jeszcze bardziej odsuwa zarówno bohaterów i nas widzów od myśli o własnym, ostatecznym odejściu. Jakbyśmy byli nieśmiertelni. Słowa, które padają w finale „nic już nie ma”, są tylko powtórzeniem tych z początku o rozpadzie. Czyli na koniec dochodzimy do myśli znanej, że wszystko, co przeżywamy, być może jest tylko iluzją. Nie ma zatem powodów do paniki?

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  23.01.2018

piątek, 19 stycznia 2018

Czy ekostrefa pomoże strefie zamieszkania na Starym Mieście?


Kilka dni temu media obiegła wiadomość, że kilka miasta w Polsce jest zainteresowane tym, by skorzystać z możliwości wprowadzenia strefy czystego transportu, czyli w praktyce pobierać opłaty za wjazd do swoich centrów. Wśród tych miast jest i Toruń. Jednocześnie natychmiast poszedł nieco uspokajający komunikat z naszego magistratu, że pomysł tych ekostref jest na razie w fazie analizy, że do wprowadzenia jeszcze długa droga i jeśli już, to dotyczyłby tylko zespołu staromiejskiego, bo na osiedlach przecież byłoby trudno o takie strefy. Na osiedlach? Jak to? Pewnie niektórzy się zdziwili. Wróćmy jednak na Starówkę. Czy potrzebna jest tu ekostrefa? Jeśli tak, to komu i dlaczego jest ona potrzebna? Poza oczywiście poprawą jakości powietrza, bo taka jest pierwotna intencja. Czy nie chodzi tu czasem o to, by ograniczając liczbę aut parkujących gdzie bądź na Starym Mieście, jednocześnie opanować chaos, który trwa tu nieprzerwalnie od kilku lat? Nie bez znaczenia jest pewnie i wątek ekonomiczny, w końcu opłaty za wjazd zasilą budżet gminy. A to, że konsekwencje ekostrefy niewątpliwie w pierwszej kolejności dotkną starówkowy biznes, to już mniejsza.

Gdy czytałam o tym pomyśle, pojawiło się pytanie, a co z inną strefą, strefą zamieszkania?  Zapowiadana tak szumnie i z przytupem przez BTCM pół roku temu, że rozwiąże nadmiar samochodów na ulicach, szczególnie tych parkujących nieprawidłowo i wprowadzi przyjazną przestrzeń dla mieszkańców i odwiedzających. Założenie było słuszne i rekomendowane już pięć lat wcześniej w raporcie Restartu. Niewątpliwie ta zmiana była potrzebna. Ale już w pierwszych dniach po wprowadzeniu, zaczęły pojawiać się wątpliwości, czy ona, aby faktycznie jest na lepsze. Starówkowa grupa dyskusyjna na facebooku, mimo moderacji, przegrzewała się wtedy od skarg, uwag, zdjęć i propozycji korekt do nowych rozwiązań. Urzędnicy z interwencjami odsyłali internautów do Straży Miejskiej, korekty wprowadzali. Starali się studzić i uspokajać nastroje, a przede wszystkim, wywarzyć proporcje. Przecież nie mogło być tak, że instytucja, która prowadzi grupę dyskusyjną, ciągle zbiera na niej baty. Mam wrażenie, że wokół strefy zamieszkania cały czas toczy się gra, magistrat kontra mieszkańcy i jest to gra na znudzenie przeciwnika, czyli mieszkańców. Ta taktyka, jak obserwuję, jest słuszna, bo i ostatnio mieszkańcy przestali już tak bardzo marudzić, że samochody stoją poza miejscami wyznaczonymi na Łaziennej, czy Wysokiej. I nie dlatego, że auta faktycznie stamtąd zniknęły, nie. Mieszkańcy widzą, że te ich zgłoszenia, uwagi i komentarze nic nie zmienią. Samochody na Łaziennej, Wysokiej i w wielu innych miejscach niedozwolonych nadal stoją, blokując przejścia i chodniki. Ale ile można robić zdjęć, ile wykonywać telefonów z interwencją, gdy widać brak zmiany. To może pogłębiać bezradność i frustrację. A problem chaosu parkujących samochodów szczególnie wieczorem i w weekendy nie dość, że nie znika, to nawet się powiększa. Gdyby do tego dodać jeszcze fakt, że prędkość, z którą się poruszają auta na niektórych ulicach objętych strefą, daleko przekracza dopuszczalną, trzeba by uznać, że strefa zamieszkania nie tylko nie funkcjonuje tak, jak zakładano, ale i nosi znamiona fiaska. Zatem potrzeba zmiany sytuacji „wisi w powietrzu” i niewykluczone, że pretekstem do tej zmiany będzie właśnie powietrze, czyste powietrze.
Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  16.01.2018

wtorek, 9 stycznia 2018

Miasto widziane z brzegu rzeki w albumie „Toruń i Wisła”


Album „Toruń i Wisła” to wydawnictwo wyjątkowe. Nad jego koncepcją pracowali wspólnie Ryszard Stachowiak, Jacek Kiełpiński i Marcin Karasiński. I jest on chyba pierwszą publikacją, która tak wnikliwie śledzi wątki miasta z rzeką od prapoczątków do dziś. To dziś jest dosłowne, bo historię o relacji królowej rzek z Toruniem kończy ubiegłoroczny Festiwal Wisły. Aż dziwne, że nikt wcześniej nie pochylił się nad tym tematem. Często pomijamy w myśleniu o czasie przeszłym rolę rzeki, a bezsprzecznie, gdyby nie ona, miasto nie mogłoby się szczycić dziedzictwem sięgającym prawie ośmiu wieków. Jacek Kiełpiński, autor tekstu, brawurowo opowiada historię naszego miasta posadowionego nad rzeką, z której to czyni główną bohaterkę opowieści. Momentami można odnieść wrażenie, że jakiego byśmy toruńskiego tematu nie dotknęli, to z automatu wyskakuje tam powiązanie z Wisłą. W jednym z pierwszych zdań książki Kiełpiński stawia tezę, że gdyby nie Wisła, nie byłoby Torunia, gotyku, Kopernika i piernika. I trudno się z nim nie zgodzić, choć brzmi to w pierwszej chwili nieco kontrowersyjnie. Relacje rzeki i miasta z handlem są oczywiste, ale jak wiele, niedostrzeganych dziś, następstw z tego płynęło, już niekoniecznie. A to zmienia perspektywę. Idąc dalej, autor podsuwa nam inny, dyskusyjny wątek, że tradycje morskie, to nie tylko czas dwudziestolecia międzywojennego i Oficerskiej Szkoły Marynarki Wojennej, ale już dużo wcześniej. Jakkolwiek to zabrzmi, opowiada się za hipotezą, że w średniowieczu mieliśmy tu port morski, ponieważ dopływały tu mniejsze kogi morskie przy wyższej wodzie. A jakże. Takich smaczków narracyjnych jest znacznie więcej, a że Kiełpiński kondensuje swoją opowieść do krótkiej formy, dalej to gwarancję, że nie tylko album się obejrzy, ale i przeczyta.
Podejrzewam, że ten album może zaskoczyć niejednego torunianina i nie tylko historią miasta opowiadaną z innej perspektywy, ale przede wszystkim zebranym materiałem ilustracyjnym. Zdjęcia, mapy, rysunki pochodzą ze zbiorów wielu instytucji i osób prywatnych. Spore wrażenia robią malarskie ujęcia rzeki, barek i ludzi zatrzymane w kadrze przez Hugo Chilla na przełomie wieków. Czy też kula czasu, ciekawostka widoczna na zdjęciach i karcie pocztowej. Nie brakuje też zdjęć sentymentalnych z prywatnych albumów, z plaży, z kajaków, czy z imprez nad Wisłą. Mnie na dłuższą chwilę zatrzymało zdjęcie z kontrpochodu z 1 maja 1982. Taki ślad historii współczesnej, która też wydarzyła się nad Wisłą.
Na okładce albumu widzimy piątkę dzieci leżących na plaży, na wysokości Zamku Dybów. Za ich plecami Wisła i Toruń. Niewykluczone, że już w tym roku, podobne zdjęcia będą sobie mogły robić kolejne pokolenia torunian, gdy powstanie ponownie w tym miejscu plaża. I podejrzewam, że nieprzypadkowo to właśnie zdjęcie znalazło się na okładce. Bo album opowiada nie tylko o historii, jak to przez wieki miasto bogaciło się dzięki rzece, ale i wskazuje kierunek, że nowe, turystyczne i rekreacyjne otwarcie się na Wisłę może przynieść miastu i regionowi wymiernych korzyści również dziś. Album „Toruń i Wisła” to pozycja obowiązkowa.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  09.01.2018

czwartek, 4 stycznia 2018

Pióra nad Wisłą, czyli kulturalny flesz po 2017

Początek roku to czas wszelkich podsumowań i rocznych przeglądów, przeplatanych z prognozami i planami. Najważniejsze, najciekawsze, najlepsze. Miniony rok w toruńskiej kulturze nie przyniósł jakichś szczególnych przełomów, wstrząsów, czy skandali. Przeciwnie, można nawet powiedzieć, że upłynął w miarę spokojnie, co wcale nie znaczy, że nudno i nijako. Maj i czerwiec tak kipiały festiwalami, że widzowie momentami zmuszeni byli do trudnych wyborów, co wybrać, a z czego zrezygnować, bo wiele imprez toczyło się równocześnie. Podobnie przepełniony był kalendarz w letnich miesiącach, co prawda ciężar gatunkowy imprez tam był różny, ale ilość faktycznie imponująca. Jesień przyniosła nowe otwarcie i ustabilizowanie sytuacji w Teatrze Horzycy oraz bezsprzeczne wydarzenie roku, czyli wystawę twórczości Davida Lyncha. Koniec roku zaś zapowiedź zmian w zarządzaniu trzema istotnymi miejskimi instytucjami, których konsekwencje dopiero przed nami.
Moje szybkie i subiektywne podsumowanie ubiegłego roku zatrzyma się jednak przy dwóch imprezach plenerowych, które zapamiętać warto. Jedną za efemeryczność, bo pewnie nie tak szybko powtórzy się spektakl, w którym tony podświetlonych piór wirować będą w rytmie muzyki nad miastem. A tak działo się podczas widowiska  „Plac Aniołów” odbywającego się w ramach 20-lecia wpisania toruńskiego Zespołu Staromiejskiego na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. I choćby tylko dla tych piór warto było wyjść z domu na Rynek Staromiejski. Nie wątpię też, że pióra te długo jeszcze będą krążyć w filmach i na zdjęciach reklamowych. Podobnie rzecz się ma z drugą imprezą, Festiwalem Wisły, jej rozmach był na tyle fotogeniczny, że ożywiona jednostkami pływającymi rzeka, z pewnością znajdzie się w niejednym folderze promocyjnym. Jest jednak coś, co znacząco różni oba te wydarzenia, Festiwal Wisły ma ogromny potencjał, by stać się imprezą cykliczną, nie tylko jednorazową. I choć na fali sukcesu padły słowa pełne nadziei, że impreza powinna wpisać się na stałe w letni kalendarz, to wiele zależeć tu będzie zarówno od determinacji organizatorów, jaki i wsparcia samorządów. Jedno jest pewne, zapaleńcom z Kujawsko-Dobrzyńskiej Organizacji Turystycznej Wisła leży na sercu i to bardzo głęboko. A co z tego zamiłowania jeszcze wyniknie? Przekonamy się w tym roku.
Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  02.01.2018