Jaki cytat pojawia się jako pierwszy,
gdy mówimy o „Weselu” Wyspiańskiego? „Cóż tam, panie, w polityce?”, „A to
Polska właśnie” czy „Miałeś, chamie, złoty róg”? A może „Sami swoi, polska
szopa” lub „Chłop potęgą jest i basta”? Gdy zaczęłam się nad tym zastanawiać, w
myślach zalał mnie strumień zdań. To nie jedna, dwie czy pięć fraz. Mogłabym
wymieniać i wymieniać. Ale już, gdy zaczęłam pytać o to samo znajomych, najczęściej
najpierw chwila ciszy i pustka. Po pierwszym podrzuconym zdaniu uruchamiały się
kolejne. I uświadomiłam sobie, że jest to chyba jedyne takie dzieło w polskiej
literaturze, z którego słowa wyrwały się i krążą ze sporą intensywnością w
przestrzeni języka, do tego niosą skojarzenia i odniesienia. Mówimy „Weselem”,
często nie zdając sobie z tego sprawy. Po ponad stu latach od jego krakowskiej
premiery i skandalu obyczajowego w tle, teksty ze sztuki nadal żyją, choć już
zupełnie innym życiem. Jesteśmy „Weselem” przesiąknięci. Ono jest trochę jak I-Cing
lub może lepiej jak Biblia. I to narodowa. Tylko czy potrafimy z niej
korzystać? Czy rozumiemy znaczenie poszczególnych zdań? Czy tylko powtarzamy w
kółko w oderwaniu już nie tylko od dzieła, ale i od sensu?
Dziwiło mnie zatem, że w dniu
Narodowego Czytania nie tak szybko sięgnięto po tę pozycję. Choć z jednej
strony to może i dobrze. Chyba żadne z czytanych dotąd dzieł nie trafiło tak
celnie w czas, jak dziś trafia „Wesele”. W chwili, gdy jesteśmy pękniętym na
pół społeczeństwem, potrząsanym sporem politycznym, który już dawno wymknął się
spod kontroli i zdaje się, że dryfuje w nieznanym kierunku, odpowiedzi na
pytanie, co się z nami stało, może należy zacząć szukać „Weselu” właśnie. W tym,
co już było, bo to żadna tam przeszłość i przaśny skansen opisujący
niegdysiejsze obyczaje. „To co było, może przyjść”. Polityka zalewa nam wolne dotąd
od niej strefy, a my dziwimy się, skąd to przyszło, gdzie to było pochowane,
skąd tyle widm krąży nam nagle nad głowami. Sami je wywołaliśmy. Zżymamy się na
nową listę lektur dla licealistów, na wątpliwej jakości literaturę, a klasykę
na niej obecną traktujemy jak kamienne tablice zaklęte w kanonicznym kręgu. I
ten jeden dzień głośnego Narodowego Czytania miał ten stan odmienić,
odczarować. Wyrwać ważne pozycje naszej literatury ze szkolnych rozprawek i
bryków. Przywrócić im żywe miejsce. Tylko czy faktycznie tak jest? Czy czasem
nie dzieje się tak, że Narodowe Czytanie zaczyna być wesołą przebieranką z książką
w ręku? I nie ma w tym nic złego, tylko żeby w tym okraszaniu zabawą też nie
przedobrzyć i nie zgubić samego dzieła. Bo to ono powinno być tu najważniejsze,
nie kostium.
W najbliższą sobotę „Wesele” Stanisława
Wyspiańskiego będzie czytane w Teatrze Horzycy i w Baju Pomorskim, w Książnicy
Kopernikańskiej i w Młodzieżowym Domu Kultury, a także w szkołach. Każdy, kto
ma ochotę może dołączyć nie tylko jako słuchacz. Z pewnością organizatorzy
zadbają o stosowną scenerię i nie wykluczone, że i nawet o „weselny”
poczęstunek. Tylko że to nie ta kolorowa otoczka jest tego dnia istotna. Ważne
są słowa. I sensy, jakie za nimi płyną. A i zaklęciami trzeba ostrożnie, bo niewinne
zawołanie: „Przyjdź, chochole, na Wesele!”, może sprowadzić do tej zabawy
całkiem realne widma. Ale to już chyba wiemy.
Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej" 29.08.2017