Gdyby Andrzej Wajda chciał nam
opowiedzieć historię związku Strzemińskiego i Kobro, to akcja filmu przeniosłaby
nas w czasy rewolucji radzieckiej lub dwudziestolecia międzywojennego, ewentualnie
ostatniej wojny. Tak nie jest. „Powidoki” zaczynają się w chwili, gdy ta
relacja jest już skończona. W najmniej ciekawym rozdziale tego ekscentrycznego
małżeństwa, bo ostatnim. Choć jedyną, subtelną nicią, która wciąż łączy dawnych
małżonków jest ich córka Nika, która krąży pomiędzy ojcem a matką, przyjmując w
tym układzie rolę bardziej strażniczki niż dziecka, to nie jest to
film o rodzinie Strzemińskich. Nie jest to również film o artystycznym duecie,
który otworzył drzwi awangardzie. Nie ma tam miłości, muzy, partnerki, artystki,
żony, nie ma też nienawiści. Jakby wszystkie emocje się już wypaliły, pozostał
popiół i smutek w oczach bohatera. Patrzymy na artystę samotnego i osobnego,
którego rzeczywistość czasów stalinowskich próbuje przykleić, wraz z innymi, do
systemowego obrazka. Nagiąć i uplastycznić. Wobec ekspansji partyjnej ideologii
nie chroni go nic, co wcześniej mogło być azylem. Ani zasługi, osiągnięcia,
tytuły, talenty, czy autorytet. Uległość albo poniżenie. Konformizm albo
śmierć. Opór w tym świecie jest samobójstwem rozpisanym na małe kroki. Wajda
wybiera Strzemińskiego, by opowiedzieć nam o artyście, który postawiony przed
takim dylematem, niezłomnie wybiera siebie. Nie zagłębia się w relacje pomiędzy
postaciami, warstwę psychologiczną przesuwa na plan trzeci, mniej istotny. Koncentruje
się na obrazach. One wyrażają dużo więcej niż kwestie, które wypowiadają
postaci. Szuka kontrastów. Na szarość nanosi kolor oszczędnie, ale znacząco,
jakby wylewał się on z Sali Neoplastycznej. Czerwony płaszczyk Niki, niebieskie
kwiaty na grobie żony przysypanym śniegiem, żółte ranty mebli. Mówi symbolami,
pomiędzy lub wprost. Pierwsza scena filmu to plener artystyczny. Strzemiński
stacza się ze zbocza polany, by sprawniej dotrzeć do studentów. Obraz jest
przepełniony powietrzem, nieskrępowaniem, kreatywnością, wszystkim, z czym
kojarzy się wolność, również ta twórcza. Po nim następuje jego odwrotność. Widzimy
artystę w pokoju przy pracy nad płótnem, nagle okno przysłania baner z twarzą
Stalina, czerwień zalewa czyste płótno. Strzemiński wychodzi na balkon i
szczudłem przecina materiał, wpuszczając światło do pomieszczenia. W tych dwóch
początkowych scenach nakreślony jest konflikt całego filmu bez zbędnego
tłumaczenia kontekstów i niuansów historii. Artysta kontra wielka polityka. Z góry
przegrany, a jednak niezwyciężony
ostatecznie. W jednej z ostatnich scen, Strzemiński dekorując wystawę, zaczyna walczyć
z manekinami. Wydaje się, że są silniejsze i trwalsze, odbija się od nich i
przewraca. Jednak ta ich stabilność, to sztywność trzymana na sznurku. Pozór,
który łatwo można zerwać.
„Powidoki” to film osadzony w
bardzo konkretnym czasie, opowiada wycinek z historii, a jednak uderza
aktualnością. Sztuka zawłaszczana przez politykę, bez względu na czas i miejsce,
prowadzi do jej karlenia. Zamiast otwierać nowe perspektywy i światy
owija szczelnie ideologią, czyniąc ledwie fasady, wydmuszki. Przykłady? Daleko chyba
szukać nie trzeba.
Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej" 17.01.2017
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz