środa, 18 stycznia 2017

Strzemiński niczym artysta niezłomny w „Powidokach”


Gdyby Andrzej Wajda chciał nam opowiedzieć historię związku Strzemińskiego i Kobro, to akcja filmu przeniosłaby nas w czasy rewolucji radzieckiej lub dwudziestolecia międzywojennego, ewentualnie ostatniej wojny. Tak nie jest. „Powidoki” zaczynają się w chwili, gdy ta relacja jest już skończona. W najmniej ciekawym rozdziale tego ekscentrycznego małżeństwa, bo ostatnim. Choć jedyną, subtelną nicią, która wciąż łączy dawnych małżonków jest ich córka Nika, która krąży pomiędzy ojcem a matką, przyjmując w tym układzie rolę bardziej strażniczki niż dziecka, to nie jest to film o rodzinie Strzemińskich. Nie jest to również film o artystycznym duecie, który otworzył drzwi awangardzie. Nie ma tam miłości, muzy, partnerki, artystki, żony, nie ma też nienawiści. Jakby wszystkie emocje się już wypaliły, pozostał popiół i smutek w oczach bohatera. Patrzymy na artystę samotnego i osobnego, którego rzeczywistość czasów stalinowskich próbuje przykleić, wraz z innymi, do systemowego obrazka. Nagiąć i uplastycznić. Wobec ekspansji partyjnej ideologii nie chroni go nic, co wcześniej mogło być azylem. Ani zasługi, osiągnięcia, tytuły, talenty, czy autorytet. Uległość albo poniżenie. Konformizm albo śmierć. Opór w tym świecie jest samobójstwem rozpisanym na małe kroki. Wajda wybiera Strzemińskiego, by opowiedzieć nam o artyście, który postawiony przed takim dylematem, niezłomnie wybiera siebie. Nie zagłębia się w relacje pomiędzy postaciami, warstwę psychologiczną przesuwa na plan trzeci, mniej istotny. Koncentruje się na obrazach. One wyrażają dużo więcej niż kwestie, które wypowiadają postaci. Szuka kontrastów. Na szarość nanosi kolor oszczędnie, ale znacząco, jakby wylewał się on z Sali Neoplastycznej. Czerwony płaszczyk Niki, niebieskie kwiaty na grobie żony przysypanym śniegiem, żółte ranty mebli. Mówi symbolami, pomiędzy lub wprost. Pierwsza scena filmu to plener artystyczny. Strzemiński stacza się ze zbocza polany, by sprawniej dotrzeć do studentów. Obraz jest przepełniony powietrzem, nieskrępowaniem, kreatywnością, wszystkim, z czym kojarzy się wolność, również ta twórcza. Po nim następuje jego odwrotność. Widzimy artystę w pokoju przy pracy nad płótnem, nagle okno przysłania baner z twarzą Stalina, czerwień zalewa czyste płótno. Strzemiński wychodzi na balkon i szczudłem przecina materiał, wpuszczając światło do pomieszczenia. W tych dwóch początkowych scenach nakreślony jest konflikt całego filmu bez zbędnego tłumaczenia kontekstów i niuansów historii. Artysta kontra wielka polityka. Z góry przegrany, a jednak  niezwyciężony ostatecznie. W jednej z ostatnich scen, Strzemiński dekorując wystawę, zaczyna walczyć z manekinami. Wydaje się, że są silniejsze i trwalsze, odbija się od nich i przewraca. Jednak ta ich stabilność, to sztywność trzymana na sznurku. Pozór, który łatwo można zerwać.
„Powidoki” to film osadzony w bardzo konkretnym czasie, opowiada wycinek z historii, a jednak uderza aktualnością. Sztuka zawłaszczana przez politykę, bez względu na czas i miejsce, prowadzi do jej karlenia. Zamiast otwierać nowe perspektywy i światy owija szczelnie ideologią, czyniąc ledwie fasady, wydmuszki. Przykłady? Daleko chyba szukać nie trzeba.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  17.01.2017

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz